Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wyszłam chętnie. Dojechałam do końca jezdni i jęłam symulować próby parkowania i zawracania tak przeraźliwie nieudolnie, że powinni mi odebrać prawo jazdy. Czyniłam to dostatecznie długo, żeby Witek z Małgosią zdążyli wrócić.

Towarzyszyli mi. Jako przynależni do grona winnych, sami się przy tym uparli. Witek na wszelki wypadek zostawił swój samochód obok stacji benzynowej i dalej pojechali ze mną, ponieważ w stanie otumanienia kompletnego wydawało nam się, że tylko ja mam prawo bywać w tym miejscu bez budzenia podejrzeń. Wysiedli od razu pod domem dentysty i udali się w plener, ja te cholerne zęby szczerzyłam, a oni badali topografię terenu, bo wszyscy mieliśmy nadzieję, że tyły domów okażą się bardziej przydatne niż front.

No i rzeczywiście!

– Żaden problem – zaopiniowała Małgosia, wsiadając po powrocie z oględzin. – Ogródkami można przejść, żywopłociki mają, nic poważnego. Policzyłam budynki, ogrodnik jest ósmy, przed schodkami uschnięte sosenki leżą i stoi parasol plażowy. Zamknięty, ale widać, że żółto-czerwono-niebieski.

Witek wsiadł z drugiej strony.

– A ten parkan zasłania od ulicy – uzupełnił. – Może się tam mordować wzajemnie czterdziestu rozbójników i nikt tego nie zauważy.

– O ile nie będą za głośno krzyczeli – dołożyła Małgosia.

– Obejrzeliście drzwi?

– Zwyczajne. Klucz i tyle. W dodatku oszklone…

– Ale małymi szybkami!

– Nie szkodzi. Rękę wetkniesz, nie? Gwiazdowski da sobie radę. To jak, ściągamy ich?

Mogłam już przestać udawać, że nie umiem wyjechać.

– To od razu, póki wcześnie i wszyscy ludzie pracy, a dzieci w szkole. Dobrze, że zaczęliśmy o wschodzie słońca. Zaraz, Tadzio potrzebny…

Wetknęłam Witkowi komórkę i kazałam wypukać Tadzia. Był już w domu i nawet zdążył się przespać po nocnym dyżurze, właściwe przyrządy miał przy sobie, zabrał z pracy na wszelki wypadek. Witek poinformował go o sytuacji i umówił za pół godziny pod stacją benzynową. Równocześnie Małgosia ze swojej komórki mobilizowała pana Ryszarda i Julitę.

– Paski są? – spytałam, podjeżdżając pod pompę.

– Jakie paski? – spytał Witek.

– Te od pieczęci policyjnych.

– Są – powiedziała Małgosia.

– Nie wiem – powiedział Witek.

– Są – powtórzyła niecierpliwie Małgosia. – Specjalnie popatrzyłam.

– To trzeba im powiedzieć, żeby, jaki nóż wzięli. Scyzoryk, nożyczki…

Niepotrzebnie zajmowaliśmy się wyposażeniem włamywaczy, bo pan Ryszard przytomnie zadbał o wszystko, Julita zaś miała przy sobie nożyczki do manikiuru. Tadzio razem z wytrychami podrzucił na wszelki wypadek specjalny przecinak do sklejki.

W baku zmieściło mi się wszystkiego raptem jedenaście litrów.

Rozjechali się wszyscy, każdy w swoją stronę, i do Krzewca udała się wyłącznie para przestępców.

* * *

Sobiesław Krzewiec, cokolwiek zdenerwowany dziwnymi i niezbyt jasnymi komunikatami od siostry, tak akurat zmierzający do ojczystego kraju, przyleciał na Okęcie około dziewiątej rano, wypożyczył samochód i do tejże siostry się udał, nie próbując juz nawet kontaktu telefonicznego. Trafił na chwilę, kiedy wychodziła z domu.

Podrzucił ją do aktualnego miejsca pracy, po drodze uzyskując rozmaite informacje. Dowiedział się, że jest odrażającym typem, niegodnym czyścić butów swojego brata, że tenże brat nie żyje, że niech nie próbuje nigdzie wyjeżdżać, dopóki wszystko nie zostanie załatwione, że suka i strzyga okropna trzasnęła brata, a siostra nijak nie może jej porządnie opisać, tyle, że czarna i czerwona, że może by się wreszcie raz na coś przydał i że bez jego podpisu, względnie ustnej zgody, rodzinny grób będzie niedostępny. Ponadto dom zamknęli, zaplombowali, to gliny takie podłe, i cokolwiek Mireczek posiadał, nawet tego zobaczyć nie można, a świńskie ryje, to znaczy ludzie, szkalują go wszelkimi siłami.

Z tego całego gadania nie wiadomo, co bardziej zgniewało Sobiesława, śmierć brata czy zaplombowanie domu, który jakby nie było w jakimś stopniu należał do niego.

– Mam gdzieś ich plomby – powiedział, rozzłoszczony. – Spać mogę byle gdzie, ale moje kasety tam są, negatywy, dyski, mnie to potrzebne, nie zamierzam czekać miesiącami na jakieś postępowanie spadkowe. Muszę wszystko odzyskać, po to w ogóle jechałem, nie będę tracił zleceń! Masz zapasowe klucze?

Z lekkim oporem Gabriela przyznała, że ma.

– Moje zapasowe zabrali, ale twoje leżą. Ten trzeci komplet. Razem z tym od ogrodu.

– Gdzie leżą?

– W kuchni. W szufladzie.

– Daj mi swoje klucze. Wrócę i wezmę, skoro ty nie masz czasu. Jeśli chcesz, twoje mogę ci odwieźć od razu.

Mimo głębokiej urazy i rozgoryczenia Gabriela myślała organizacyjnie.

– U Mireczka nie zamieszkasz, możesz u mnie. Weź od razu i moje zapasowe, te mi oddasz, a zapasowe sobie zostawisz, bo ja nie wiem, kiedy wrócę. I te moje zaraz mi przywieź, niech ja nie czekam w nerwach. Tu wysiadam, o, tu. Do furtki zadzwonisz, sama do ciebie wyjdę.

Nie z miłości do młodszego brata taką gościnność okazała. Decyzję podjęła błyskawicznie, mając go u siebie, zdoła pilnować. Inaczej znowu zniknie jej z oczu, a co od Mireczka weźmie, lepiej wiedzieć. I bez niego ani spraw spadkowych się nie załatwi, ani nawet tego grobu na Bródnie, a grób po pradziadkach, przedwojenny jeszcze, łaska boska, że jest, i w dodatku wymurowany. Musi zgodę wyrazić…

Sobiesław o grobach i spadkach na razie nie myślał, załatwił, co trzeba, dla świętego spokoju zwrócił siostrze klucze od razu i zajął się swoimi sprawami. Miał u brata materiały, nie tylko dyski, ale także stare negatywy, obecnie mu niezbędne, pamiętał o kilku drobiazgach, niegdyś zaniedbanych, dziś wręcz na wagę złota, bo chociażby, dla przykładu, drugi raz na takie dziwo nie trafi, przyroda nie zrobi mu grzeczności i nie zaprezentuje ponownie układu chmur, jaki nie miał prawa zaistnieć pod tą akurat szerokością geograficzną. Przytrafiło mu się jak ślepej kurze ziarno i teraz okazywało się bezcenne, musiał to znaleźć natychmiast. I nie tylko to.

Śmierć brata rąbnęła go nieźle, chociaż skłóceni już byli od lat. Nie tyle może skłóceni, ile wzajemnie sobie przeciwni, Sobiesław potępiał czyny brata i nie chciał mieć z nim nic wspólnego, Mirosław zaś miał pretensje, że młodszy brat nie aprobuje i nie pomaga, prawie się nie widywali, chociaż do połowy domu Sobiesław miał prawo, dołożył się kiedyś do kosztów. Na szczęście dla siebie rzadko bywał, przeważnie pętał się po świecie. Ale pomiędzy Syberią a Gibraltarem, Rodezją a Grenlandią jakoś Warszawę zawsze miał po drodze i stąd wziął się magazyn u brata.

Z policją postanowił skontaktować się później, najpierw odzyskać to, co najważniejsze. Mirkowi żaden pośpiech już życia nie wróci.

Wjechał w znajomą, ciasną uliczkę i zaparkował prawie na końcu, o cztery domy dalej. Po drodze zdążył się zastanowić, że zaplombowanego domu ktoś może strzec, diabli wiedzą jak tam było z tą zbrodnią, Gabriela wygadywała głupoty i na jej gadaniu nie należało się opierać. Znał dom, znał teren, postanowił dokonać swoich nagannych czynów od tyłu, od tej miniatury ogródka.

Wysiadł i przez cudze trawniki bez wahania podążył pod dom brata, zły jak diabli i ponury. Nie musiał liczyć budynków, trafił pod właściwe drzwi, odruchowo stwierdził, że ten cholerny parasol plażowy jak stał od zeszłego roku, tak stoi nadal, po czym popatrzył uważniej. Drzwi jak drzwi, też się nie zmieniły, tyle, że widniały na nich paski papieru z jakimś oficjalnym nadrukiem.

Wszystkie były przecięte.

Przez chwilę Sobiesław usiłował sobie przypomnieć, co wie o postępowaniu policji w takich wypadkach. Jeśli z jakiegoś powodu wchodzą do zaplombowanego domu albo mieszkania, zrywają te swoje parszywe paski czy nie? Tak zwyczajnie, szarpnięciem? Czy może przecinają je równiutko i delikatnie, jak tu…?

I w ogóle, po co wchodziliby tędy? Dla nich prościej chyba od frontu?

Klucze nie brzęknęły mu w ręku, zawahał się, zanim spróbował je włożyć do zamka, nacisnął klamkę.

Drzwi okazały się otwarte.

Cichutko, bezszelestnie Sobiesław wszedł do środka, wstrzymał oddech i posłuchał. Z góry dobiegały jakieś nikłe dźwięki. Złodzieje…? Korzystają z pustki w domu…? Policyjne plomby mają w odwłoku, to pewne…

Zaniepokoił się, bo jego rzeczy leżały właśnie na górze, i wciąż bezgłośnie jął wchodzić po schodach. Dotarł na podest. Dźwięki było słychać w pokoju gościnnym, za pokojem gościnnym zaś znajdowała się jego własna ciemnia, prywatne, osobiste sanktuarium. Tam ktoś był. Delikatnie popchnął uchylone drzwi, stanął w progu i ujrzał złoczyńcę.

Pochylony nad szafeczką przy tapczanie, gmerał w niej pośpiesznie. Młody, to było widać. Szczupła sylwetka w jakichś dziwnych, zapewne starych, zbyt obfitych, obrzęchanych, niebieskich dżinsach, w grubym, wełnianym, wyraźnie za dużym, brązowawym swetrze, w idiotycznej, zielonej czapeczce na głowie, kretyński zestaw kolorów… Tyle Sobiesław zdążył stwierdzić, złoczyńca wyprostował się, odwrócił, wypuszczając z ust sylabę „pa…", dostrzegł postać w drzwiach i zamarł.

Sobiesław również zamarł, śmiertelnie zaskoczony. Na ułameczek sekundy to „pa" skojarzyło mu się z pożegnaniem, złodziej na widok właściciela kradzionych przedmiotów beztrosko mówi „pa, pa, do widzenia", powinien może jeszcze rączką pomachać usuwając z pola widzenia głupiego natręta… Skojarzenie znikło, zaskoczenie zostało.

Julita i pan Ryszard udali się na miejsce przestępstwa dwoma samochodami, każde z nich swoim, tak na wszelki wypadek, bo nie mieli czasu uzgadniać szczegółów. Zaparkowali tylko w różnych punktach, w pewnej odległości od domu ofiary i dalej poszli piechotą. Bez trudu odnaleźli stary parasol plażowy i drzwi z paskami.

Klucze od Tadzia, bardziej zasługujące na miano wytrychów niż kluczy, okazały się znakomite, zamki w drzwiach nie stawiły żadnego oporu. Paski przecięła Julita, zgodnie ze swoim charakterem równiutko i czyściutko. Bez przeszkód weszli do środka.

Nikt tam specjalnie nie starał się sprzątać, miejsce zbrodni, zatem woleli omijać wzrokiem, patrząc raczej ku górze. Metodyczne przeszukanie kuchni, szaf w przedpokoju, salonu i gabinetu nie dało pożądanych rezultatów, zapalniczki nigdzie nie było. Spenetrowali maleńką piwniczkę prawie pozbawioną zakamarków, też bez skutku. W końcu weszli na górę.

25
{"b":"88763","o":1}