– Pięć lat i cztery miesiące.
– Mogę wobec tego mieć nadzieję, że poznała pani zarówno męża, jak i jego otoczenie, znajomych, przyjaciół, klientów…
– I wrogów – podchwyciła cokolwiek jadowicie Krystyna. – Bo chyba na wrogach zależy panu najbardziej?
Jasne, że właśnie na wrogach Wólnickiemu najbardziej zależało. Jednego, miał wrażenie, widział akurat przed sobą. Ściśle biorąc, wroginię. Nie zdziwiłby się, gdyby to ona właśnie trzasnęła byłego męża, ale niestety, jako sprawczyni zbrodni odpadała, niemożliwe, bowiem, żeby siostra denata mogła jej nie poznać. Chociaż… kto wie…? Ta zasłonięta twarz…
– Mimo wszystko, jedno głupie pytanie muszę pani zadać. To formalność, na którą nic nie poradzę. Gdzie pani była wczoraj pomiędzy godziną osiemnastą trzydzieści a dwudziestą trzydzieści?
Zadając pytanie, uświadomił sobie nagle, że od chwili wykrycia zabójstwa nie upłynęła jeszcze nawet jedna pełna doba, on zaś już tyle roboty zdążył odwalić, i aż mu się zrobiło przyjemnie. Skutków, co prawda, na horyzoncie na razie nie było widać, ale materiał do badań rósł. Ośmielił się w duchu pochwalić sam siebie.
– To o tej porze go zabito? – zainteresowała się Krystyna. – I zaledwie wczoraj? No, no… Zaraz, gdzie ja byłam… A, to przecież wczoraj! U znajomej, na Żoliborzu, zaraz panu podam nazwisko i adres, bo z pewnością takich rzeczy jest pan spragniony, razem nas było cztery baby i jeden chłop, mąż tej znajomej. Nie grałyśmy w brydża, tylko oglądałyśmy próbki materiałów tekstylnych, o szóstej przyjechała z nimi taka przedstawicielka różnych firm, całe zwały towaru miała, przepiękne! W zasadzie dekoracyjne, ale niektóre nadawały się i na suknie. Na kostiumy, płaszcze… Gdzieś po siódmej mąż po mnie przyjechał, ale musiał poczekać, bo żadna z nas nie mogła się od tego oderwać, zdaje się, że obaj mężowie siedzieli w kuchni, wyszliśmy dopiero po dziewiątej i jeszcze po drodze do domu wstąpiliśmy na kolację. Rozumiem, to już dla pana za późno, kolację ma pan w nosie.
Na wspomnienie tekstyliów wyraźnie się ożywiła, aż jej się zaróżowiła bezbarwna dotychczas twarz i Wólnicki ze zdumieniem stwierdził, że jest to piękna kobieta. Torebkę miała pod ręką, pogrzebała w niej, wyjęła notesik.
– Adela i Mariusz Nowakowie. Tu mam adres. Zapisze pan sobie?
Na wszelki wypadek Wólnicki zapisał, chociaż zmowa tylu świadków wydawała mu się mocno wątpliwa. Mignęło mu niejasno, że czegokolwiek w tym dochodzeniu dotyka, wszędzie pałęta się obfitość świadków, którzy wszyscy w czambuł, jak jeden mąż, musieliby łgać z nadprzyrodzonym zgoła tętentem a przecież nie wlazł w środowisko aktorskie…?
Nie poświęcił tej myśli uwagi. Atmosferze jakoś ulżyło, wrócił do zasadniczego tematu i pozwolił sobie na wtręt bardziej osobisty.
– A… przepraszam bardzo, zapewne to nie ma nic do rzeczy, ale jeśli zechce pani odpowiedzieć… Dlaczego państwo się rozwiedli?
Krystyna zlodowaciała na nowo.
– Z zupełnie prostych przyczyn. Za dużo miałam towarzystwa. Pan Krzewiec raczył obdarzać względami każdą osobę płci żeńskiej, jaka mu w ręce wpadła, a ja nie lubię takiego tłoku. Poza tym nie chciał mieć dzieci. A ja chcę. I będę miała!
Zabrzmiało to tak wyzywająco i buntowniczo, jakby Wólnicki już od progu i od pierwszego słowa przeciwko dzieciom protestował. Czym prędzej wyznał, że nadzwyczajnie lubi dzieci, co nie było zupełnie szczerą prawdą, i że sam, jeśli się ożeni, też koniecznie chce je mieć, co już pod prawdę nieco podchodziło. Lód na Krystynie stopniał.
Bez żadnego oporu wprowadziła komisarza w szczegóły sytuacji finansowej i rodzinnej denata do chwili rozwodu, bo później już jej to nie interesowało. Ostatnie dwa lata znał, kto inny, nie ona, zapewne siostra, obdarzona przez eks-bratową mianem wścibskiej megiery gorszej niż wszystkie teściowe świata, razem wzięte. Zgadzało się to mniej więcej z tym, co komisarz wykrył do tej pory, ruszył, zatem wreszcie upragnionych wrogów.
– Myślę, że mógłby pan spokojnie posłużyć się książką telefoniczną – rzekła Krystyna z niesmakiem. – Prawie każdy, z kim miał do czynienia, wychodził na tym jak Zabłocki na mydle. Czarować potrafił świetnie, sama się na to narwałam… Wmówił człowiekowi wszystko, a rezultaty, z uwagi na rodzaj towaru, wychodziły na jaw po roku albo dwóch latach, po zapłaceniu rachunków. Wie pan chyba, czym się zajmował…? Pomijam już różnych mężów, narzeczonych oraz te liczne rozczarowane panie. Nie znam i nie znałam ani jednej osoby, która nie miałaby do niego najzupełniej słusznych pretensji, a mnie słowo daję, wstyd było przed ludźmi oczami świecić!
W gniewie Krystyna zdecydowanie zyskiwała na urodzie i Wólnickiemu pomyślało się gdzieś na uboczu, że przynajmniej tyle ma z tego, że widok kojący.
– Podejrzewa pani kogoś szczególnie?
– Jak go zabito? – spytała rzeczowo po chwili milczenia.
– Dostał w głowę, a potem został… jak by tu… zadźgany zdewastowanym sekatorem. Cztery ciosy. Wykrwawienie z tętnicy.
– W takim razie wykluczyłabym premedytację. Ktoś w nerwach. Ktoś, kto przyleciał z awanturą. Dziewczyna albo klient. Żaden bandzior dla rabunku, z bandziorem by się dogadał i może nawet zaprzyjaźnił. Ktoś oszukany, wystawiony do wiatru, albo jak mówię, energiczna kobieta. Może bardzo młoda i zrozpaczona, względnie starsza, wściekła, która już w niego zainwestowała.
– Może pani wytypować…?
– Nie. Pojęcia nie mam, co się z nim działo przez ostatnie dwa lata. Z dawniejszych… – zawahała się. – Czy ja wiem… Kilku robiło awantury, nazwisk nie pamiętam, ale po prostu zrywali z nim umowy i niczego już nie chcieli, brali kogoś innego. Te… adoratorki… Nie wiem o żadnej, która by ulokowała w nim uczucia razem z oszczędnościami. Na pana miejscu szukałabym wśród kontaktów z ostatniego roku. Dwukierunkowo.
Wólnicki sam zdążył dojść do identycznego wniosku. – Poczuł jednak, że czegoś nie rozumie.
– Zaraz. Moment. Ja się na ogrodnictwie nie znam – Na czym to polegało, że klienci pani męża…
– Byłego – przypomniała Krystyna z potężnym naciskiem.
– Tak, byłego, przepraszam. Byli oszukiwani… Jak oszukiwani?
Znów przez chwilę milczała.
– Ja też się na ogrodnictwie nie znam. Dziwiłam się… Nie miałam pojęcia… No, krótko mówiąc, on im dostarczał… czy ja wiem… sadził chyba…? Rośliny… Nie, źle mówię… No nie, dobrze, nie zwierzęta przecież, więc to chyba wszystko rośliny? Krzaki, drzewa, małe, większe… Cebule, o! Cebule, bulwy, kłącza… Niedobre.
– Jak niedobre? W jakim sensie niedobre?
– Chore. Czymś zarażone. Wyschnięte. O, przypomniał mi się termin: przesuszone. Nie wiem, na czym to polega i nic mnie to nie obchodzi. I podobno źle sadził. Raz słyszałam, że za płytko. I w nieodpowiedniej ziemi. Mówię, że się nie znam, tak mi z awantur wynikło, poza tym to coś, co sadził, okazywało się czymś innym niż klient chciał i zamawiał, sama nie wiem, jak panu wyjaśnić, no, przykładowo, umawia się pan z fachowcem, że panu posadzi czerwoną różę i maliny, a po roku wyrasta panu dzwonek alpejski i karłowata wiśnia. No i co?
Wólnicki, który był policjantem z wyobraźnią, poczuł się zdecydowanie skołowany. Już ujrzał oczyma duszy tę czerwoną różę z malinami, a tu mu nagle zamajaczył dzwonek alpejski, który w dodatku nie wiedział, jak wygląda, a wiśni, tak się składało, nie lubił. Zdenerwowałby się chyba…?
– Chce pan mieć lipę – ciągnęła Krystyna, w której głosie pojawiła się mściwość, pomrukująca zadowoleniem jak kot – a na wiosnę rusza panu miłorząb japoński. Chce pan mieć ostrokrzewy, a on w pana wmówi srebrne świerki. I już pan to ma, przepadło, i bij człowieku głową w ścianę. Takie nagietki pan wyrzuci w cholerę, ale z drzewem trudniej. Z krzewami też, z berberysem, na przykład, on kłuje…
Do reszty go ta była żona ogłuszyła i bujna roślinność przed oczami na moment przebiła obowiązki zawodowe. Otrząsnął się z wielkim wysiłkiem.
– Sądzi pani, że ktoś mógł…?
Krystyna wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Wyjaśniam panu, na czym polegały kanty. Tyle zrozumiałam. W dodatku za te porąbane rośliny starał się brać podwójną cenę, liczył je, jakby były ze złota. Jeśli trafił na idiotę, doił go bez problemów, jeśli ktoś się połapał, nie czepiał się, wycofywał z wdziękiem. Ach, pomyłka, i tyle. Tak to wyglądało, a z dziewczynami bardzo podobnie. Miał naprawdę zdumiewające powodzenie!
– Może o kimś, choćby i sprzed dwóch lat, zdoła pani coś powiedzieć? Podsunąć jakieś nazwisko? Powiedzmy, osoba porzucona może znać swoją następczynię i tak dalej, tym sposobem dałoby się zaktualizować informacje…?
Krystyna poprawiła ręcznik na głowie i w zadumie wpatrzyła się w okno. Po czym skrzywiła się lekko, a rumieniec znikł jej z twarzy.
– Głupio mi – wyznała. – To byłoby chyba rzucanie podejrzeń? Ale… Kiedy braliśmy rozwód… Mam wrażenie, że zrywał wtedy bliskie kontakty z osobą, której zabrakło pieniędzy na urządzanie ogrodu, więc przestała go interesować… Zdaje się, że była uparta i natrętna. Na szczęście nie znam jej nazwiska, miała jakieś dziwaczne, Wioletta czy Wilma, coś w tym rodzaju, wydało mi się nawet, że ona się na nim odegra i odczuwałam satysfakcję. Teraz mnie to nic nie obchodzi. Sądzę, że może ją pan znaleźć wśród rachunków, jeśli się zachowały, osoba, z której zdarł najsolidniej. I z pewnością wie o nim więcej niż ja…
Na tym źródło informacji Wólnickiemu wyschło, bo Krystyna rzuciła okiem na zegarek i oświadczyła, że bezwzględnie musi przystąpić do dalszego ciągu zabiegów kosmetycznych. Inaczej wyłysieje i policja będzie jej płaciła odszkodowanie.
Nic z tego wszystkiego nie pasowało do zeznań Elizy Wędzik, ale Wólnicki nie miał czasu na wnikliwe analizy. Teraz na pierwsze miejsce wysunął mu się Szrapnel.
* * *
Do dentysty mogłam sobie chodzić do upojenia, nawet trzy razy dziennie, ale włamaniu do Krzewca w najmniejszym stopniu to nie pomagało. Front domu w ogóle nie wchodził w rachubę, nawet gmerając prawdziwymi kluczami, Julita i pan Ryszard widoczni byliby jak na patelni i cała ulica mogła ich zapamiętać. Pojechałam tam jednakże na rekonesans, własnym samochodem, bo dentysta w pełni mnie usprawiedliwiał, poświęciłam się do tego stopnia, że nawet weszłam do stomatologa i wyszczerzyłam zęby, ale na szczęście nie byłam umówiona i poważniejsze zabiegi chwilowo odpadały. Mogłam bardzo szybko wyjść.