Na ułamek sekundy Wólnickiego w podziw wprawiła taka ilość inwektyw na samo h, ale szybko odzyskał równowagę.
– Kto? – spytał z naciskiem. – Ta ona, to, kto?
– Jak to, kto, Krystyna! Ta jego żona! Już dawno nie żona! Nie chciała, nie chciała, nie chciała się odczepić…!!!
W ciągu wysoce owocnych trzech kwadransów Wólnicki zdołał dowiedzieć się, że:
Narzeczony Elizy Wędzik nie ma tu nic do rzeczy, jest, bowiem niedojdą łagodnym i namolnym, który tylko jojczyć potrafi, czepiać się jak rzep i skałczeć, a czyny męskie i stanowcze są mu równie obce jak na przykład język chiński.
Rozwiedziona żona denata tajemniczymi sposobami zmuszała go do ustawicznych kontaktów i zamiast w upragnionym towarzystwie przeżywać romantyczne chwile, musiał lecieć i jej służyć jak jakiś pachołek.
Wydarła mu pieniądze, które wcale jej się nie należały.
Nasyłała na niego jakieś brutalne, chamskie istoty, zgłaszające wyimaginowane pretensje w celu zepsucia mu opinii w środowisku, żeby pozbawić go zleceń i środków do życia, żeby musiał u niej żebrać o kawałek chleba.
Zawarła pakt z jego obrzydliwą siostrą i z wszelkimi uczuciami musiał się przed tą wredną siostrą ukrywać.
Nie mogła znieść ścisłego związku Mireczka z nią, Elizą, i tego, że tylko ona jedna, Eliza, dla Mireczka była niebem, azylem, rajem i podstawą wszystkiego, na nią jedną, Elizę, mógł liczyć, do niej przylatywał ze wszystkim, a ona, nie bacząc na konsekwencje, narażała się dla niego do utraty tchu! I milczała jak grób!
Tu rozpłakaną Elizę nieco zatchnęło, ale Wólnicki koniec nitki zdążył już uchwycić. Co też takiego nagannego adoratorka dla Mireczka robiła…?
– A dlaczego pani tak dzisiaj do pana Krzewca dzwoniła? – spytał z delikatnym współczuciem.
– Zrobiłam mu analizy. Sam mówił, że to pilne!
– Jakie analizy?
– Pasożyta… To nie grzyb…
Zaszlochała nagle rozpaczliwiej, chociaż krótko i przez łzy popatrzyła wreszcie na Wólnickiego uważniej. Komisarz był chłopcem przystojnym, o męskiej, nieco surowej, ale bardzo szlachetnej twarzy, i właściwie każdej kobiecie popatrzenie na niego mogło sprawić przyjemność. Eliza Wędzik nie stanowiła wyjątku.
– Ale pan tego nikomu nie powie? – zaniepokoiła się błagalnie. – Ja może nie powinnam, bo to roślinne, nie ludzkie, ale zachowałam naprawdę wszystkie środki ostrożności! Oddzielnie robiłam! I już nigdy więcej… nigdy więcej… Mirek nie żyje… nigdy więcej…
Na nowo podjęła żałosne łkania, ale Wólnicki teraz już nie popuszczał, kryjąc starannie służbową zachłanność i eksponując podstępne współczucie…
– Często pani robiła te… roślinne analizy?
– Ach, nie! Skąd! To ostatnio tylko… ze trzy… najwyżej cztery razy! Nie powinnam, ja wiem… Jeśli pan powie, wyrzucą mnie z pracy! Ja nie chcę! Ja to umiem! I lubię! I już nigdy, nigdy więcej…!
Zważywszy zejście pana Mirka i przeżyty wstrząs, można było mniemać, iż Eliza Wędzik odżegna się od wszelkich nielegalnych propozycji na bardzo długo, a kto wie czy nie na zawsze. Komisarz nie mógł jej poprzysiąc wiecznego milczenia, ale przynajmniej obiecał, ile zdołał.
– Tylko w wypadku, gdyby to było absolutnie niezbędne, ale chyba nie będzie. I wyłącznie do celów służbowych. Policja nie rozpowszechnia plotek po instytucjach. Ale wyniki swoich badań musi nam pani dostarczyć, to już konieczne, nie da rady inaczej. Ma pani to przy sobie, wydrukowane, czy może tylko w komputerze?
– Co też pan, w komputerze wykasowałam! Mam druki… Wszystkie…
Wciąż niepewny, w jakim stopniu zdobycz okaże się użyteczna, przyjął z rąk zapłakanej Elizy grubą kopertę i przy okazji, bez nacisku, spytał o nazwisko niemrawego narzeczonego. Uzyskał je bez trudu razem z adresem, po czym, ani na chwilę nie spocząwszy na laurach, ruszył dalej z rozpędem.
W drodze do rozwiedzionej z denatem Krystyny Krzewiec uzyskał informację o kolejnym niedoszłym rozmówcy telefonicznym. Albert Kowalski złapany został w chwili, kiedy podjechał pod swój dom, najwidoczniej wracając z pracy. Pomiędzy otwartą bramą a wejściem do budynku spotkali się ów Kowalski, wywiadowca i dama, która najpierw tylko wyjrzała z drzwi, a potem wyszła na zewnątrz, jak się od razu okazało, pani Kowalska, małżonka podejrzanego… No nie, zaraz, niekoniecznie podejrzanego, może tylko świadka… A może w ogóle klienta, który o niczym nie wie.
Wszyscy odezwali się równocześnie.
– No i co? – wykrzyknęła niecierpliwie dama.
– Pan do mnie? Słucham pana? – rzekł pan Kowalski.
– Pan dzwonił dzisiaj do Mirosława Krzewca? – spytał bez wstępów wywiadowca.
Pan Kowalski znalazł się w mniejszości, dwa pytania skierowane zostały do niego. Żona swoje powtórzyła z większym zniecierpliwieniem, zaczął, zatem od niej, czemu nikt nie powinien się dziwić.
– I nic. Nie dodzwoniłem się.
– Jak to?! To niemożliwe! Przecież to firma! Nikt w firmie nie odpowiadał…?
– Odpowiadał. Sekretarka automatyczna. Że go nie ma. A raz jakiś pacan spytał, o co mi chodzi, więc powiedziałem, że, do diabła, o drzewa! Ale to kretyn żadnej informacji nie umiał udzielić…
– A na komórce?
– To samo. Nie może podejść i o co mi chodzi. Mówię, o te dwa drzewa, ile mam czekać, bezpośrednio mu chciałem…
– Jakie dwa drzewa?! A te krzaki…? To łachudra, mówiłam ci! Po co ty mu dałeś zadatek…?
Pan Kowalski zdenerwował się wyraźnie i gwałtownie.
– Co mówiłaś, jakie mówiłaś, to ja ci mówiłem, że to pętak i łachudra! Picuś glancuś, bryluje, pieprzy, krótko mówiąc, a ty nie! Że ci wizje roztacza! Sama kazałaś mu dać zadatek…! A mówiłem…!
– Co mówiłeś?! Co mówiłeś?! Srebrnymi świerkami ci po oczach walił! Tu zakątek, tam śmątek, rozpływałeś się jak to masło na słońcu! Z olejem jadalnym!
– I to może jeszcze pierwszego tłoczenia, co…?!
– A pierwszego! Pierwszego…!
– I ja mu kawkę, ja mu herbatkę, ja mu koniaczek…?
– Głupi jesteś i tyle!!! – wrzasnęła dama i cofnęła się w głąb domu, potężnie trzaskając za sobą drzwiami.
– W końcu futrynę rozwali – mruknął pan Kowalski, ocierając pot z czoła. – Gówno prawda, żona mu uwierzyła, a ja miałem wątpliwości… Tak, słucham pana?
Te wątpliwości zabrzmiały jakoś tak wątlutko i słabiutko, że wywiadowca, co nieco już zorientowany w osobowości denata, za grosz w nie nie uwierzył – Wykasowany z tego świata Krzewiec zdążył, zdaje się, owinąć sobie wokół palca i żonę, i męża, być może każde na nieco innym tle, ale równie silnie. Przytomnie rozpoczął przesłuchanko od pełnego zrozumienia i solidarności z poszkodowanym.
Niewiele czasu kosztowało go uzyskanie informacji, że pan Krzewiec, znaleziony przez ogłoszenie w prasie, zobowiązał się dostarczyć i posadzić określone rośliny w określonym czasie, po czym, dostarczywszy z całej długiej listy zaledwie trzy sztuki, i to nie całkiem takie, jak było przewidywane, jął się dziwnie migać. Piąty dzień już nawala, obiecuje i przeprasza, a na przedwczoraj wyznaczył taki naprawdę ostatni termin. No i co? No i chała. A doły na dwa większe drzewa już są wykopane, wysycha to wszystko, a ile go będzie kosztowało, lepiej nie mówić. Zrezygnowałby z niego, gdyby nie żona, która się przy palancie uparła, no i ten zadatek…
Wywiadowca przez chwilę się wahał. Pozbawić pana Kowalskiego resztek nadziei czy rzucić go na pastwę złudzeń? Nie, to nieludzkie zgoła, a jeśli państwo Kowalscy rąbnęli tego całego, pożal się Boże ogrodnika, wywiadowca widział przed chwilą parę aktorów, którzy dawno już powinni pławić się w chwale licznych Oskarów i milionów w Kalifornii. Prędzej uwierzy, że sam go kropnął niż oni…
Panu Kowalskiemu, zatem złudzenia zostały odebrane i wywiadowca teraz sumitował się Wólnickiemu, przepraszając za swoje ludzkie odruchy. Nie został zbytnio skarcony.
Wólnicki zaś dopadł chciwie Krystyny Krzewiec.
Była w domu i najwidoczniej rozpoczynała jakieś zabiegi toaletowe, bo na sobie miała szlafrok, na głowie ciasno okręcony ręcznik, a twarz świeżutko umytą, bez żadnego makijażu. Otworzyła drzwi i popatrzyła pytająco.
– Pani Krystyna Krzewiec?
Na bezbarwnej nieco, ale bardzo ładnej twarzy ukazał się wyraz niechęci.
– Spóźnił się pan – padła lodowato zimna odpowiedź. – Od pięciu dni Krystyna Krzewiec nie istnieje.
O, cholera, umarła…? Złośliwie…? Ale nie, niemożliwe przecież, żeby zainteresowane nią osoby chociażby eks-szwagierka albo Eliza Wędzik, przez pięć dni o tym się nie dowiedziały. Ponadto, co to znaczy nie istnieje, istnieje jako zwłoki, ewentualnie, nawet po skremowaniu, w postaci prochów w urnie. Zdematerializowała się jakoś…?
– Mam nadzieję, że nie umarła? – spytał równie chłodno.
– Nie. Zmieniła personalia. Teraz istnieje Krystyna Korupska. Robi to panu jakąś różnicę?
– Ależ skąd, najmniejszej. Czy zatem pani jest Krystyną Korupska?
– Ja. O co chodzi? Nie jest pan listonoszem, hydraulikiem ani, mam wrażenie, żebrakiem. Słucham. Sprzedaje pan coś?
– Niestety nie. Janusz Wólnicki, komisarz policji, wydział zabójstw. Zrobi mi pani wielką uprzejmość, jeśli zechce pani ze mną przez chwilę porozmawiać. Woli pani w mieszkaniu czy tu, na progu?
Krystyna, była Krzewiec, obecnie Korupska, nie była przesadnie gadatliwa. W milczeniu cofnęła się i wpuściła Wólnickiego do wnętrza, które okazało się przestronne i elegancko urządzone. Bez przepychu, a za to z dużym gustem.
– Wróciła pani do panieńskiego nazwiska?
– Dziwię się. Policjant, żeby tak źle zgadywał…? Pozwoliłam sobie wyjść za mąż.
– A… Serdeczne gratulacje. Nie wstrząśnie panią, zatem informacja, iż pani poprzedni mąż, Mirosław Krzewiec, nie żyje…
Krystyna spojrzała na Wólnickiego jakoś dziwnie, wzruszyła ramionami i usiadła, gestem wskazując mu fotel po drugiej stronie niskiego stolika. Jeszcze przez chwilę milczała, a komisarz cierpliwie czekał.
– Niech mu ziemia ogrodnicza lekką będzie – odezwała się wreszcie. – Rozumiem, że zamordowany? I bez głupich pytań proszę, zawałami, rakiem i zapaleniem płuc policja się nie interesuje. Co pan chce usłyszeć ode mnie?
– Jak długo państwo byli małżeństwem?