– Zaraz. A dzieci? Rozwiedziony, miał żonę, a dzieci?
– O dzieciach nie słyszałam ani słowa…
– Rozwiedziona żona może być gorsza niż cała reszta rodziny razem wzięta – zaopiniowała ostrzegawczo pani Ania. – Jeśli ta zapalniczka tam jest i pani chce ją odzyskać, moim zdaniem trzeba się pośpieszyć. Ale do kodeksu karnego chyba warto zajrzeć…
Marta postanowiła, że nigdzie nie idzie, bo bardzo jej się tu podoba, a uczyć się będzie, kiedy indziej, pan Ryszard zrobił sobie najpierw kawę, a potem herbatę, i nadzwyczajnie zainteresowany tematem przez telefon odmówił komuś jakiegoś spotkania, pani Ania stwierdziła, że jej rodzina potrafi przyrządzić sobie nie tylko obiad, ale nawet kolację, po czym wszyscy razem rzuciliśmy się na lekturę dzieł prawniczych. Najlepiej pasowały nam słowa: „zaciera ślady przestępstwa" i, kontrastowo poniekąd: „umyślnie niszczy lub usuwa znaki ustawione przez instytucję państwową", jedno do pięciu lat, drugie w najgorszym wypadku grzywna. Zważywszy, iż nikt z nas nie zamierzał zacierać żadnych śladów, przyłożyliśmy sobie to drugie, pochodzące z kodeksu wykroczeń, uznając, że ryzyk-fizyk, trudno, grzywna nam niestraszna. Złożymy się na nią wspólnymi siłami.
Po czym wybuchła okropna kłótnia, bo wszystkie osoby winne uparły się popełnić wykroczenie osobiście, do nich zaś dołączyłam ja, wprawdzie wyjątkowo tym razem niewinna, ale za to silnie zacięta. Kołaczące się w naszych umysłach resztki rozumu kazały wziąć pod uwagę trudności poszukiwań w obcym domu i wytypować dwie osoby, co w końcu zostało dokonane drogą losowania.
Zła byłam jak piorun, bo nie na mnie padło, a miałam wielką ochotę raz bodaj wkroczyć czynnie w to złodziejskie świństwo. Dosyć już dyskryminacji okradzionych i bezkarności dla złodziei, nie będą się długo cieszyć swoim wrednie zdobytym łupem! Mściwie chciałam sama, a tu, co? Chała.
Szczęśliwe losy wyciągnęli Julita i pan Ryszard.
– Jest jakaś sprawiedliwość na świecie – ogłosiła Julita uroczyście.
Pan Ryszard ją poparł.
– Może to i rzeczywiście przeznaczenie, jesteśmy najbardziej podejrzani, to już bądźmy konsekwentnie. Tyle, że lepiej byłoby nie dać się złapać za szybko.
– Wobec tego musicie się zabezpieczyć – zadecydowałam stanowczo i ruszyłam kryminalną część mojego umysłu.
Wymyśliłam, co następuje:
Pan Ryszard za kobietę się nie przebierze, bo zwracałby na siebie powszechną uwagę, ale Julita za chłopaka może. Przebranie nie powinno być przesadnie rażące, żeby w razie złapania nie budzić zbyt silnych podejrzeń. Baba w zasadzie może się ubrać we wszystko, ale na przykład strój samuraja to już byłoby chyba za wiele. Odpada także zbroja rycerska i długa, siwa broda. Zwykłe dżinsy, adidasy, czapeczka… Taka dla idiotów, daszkiem do tyłu. Ciemne okulary mogą być.
Wyrzec się własnego obuwia. Zbyt dobrze wszyscy wiemy, co to są mikroślady, na akcję muszą zdobyć coś jednorazowego, obojętne, znaleźć w jakimś śmietniku, kupić w sklepie używane, za grosze, kupić nowe, najtańsze, jakie istnieją i zaraz potem wyrzucić z rękawiczkami to samo, chirurgiczne najlepsze, spalą się chyba w moim kominku bez przeszkód? Dobrze byłoby i portek się pozbyć…? No, to rzecz do rozważenia.
Wykroczenia dokonać w biały dzień. Żadnych świateł w pustym domu, żadnych pobłyskujących latarek, żadnych świec, żadnego udawania pokutujących duchów. W dzień wszystko widać bez świecenia, a w nocy wręcz przeciwnie.
Na czas przeszukania gliny zostaną zajęte, żeby im przypadkiem nie wpadło do głowy oglądanie miejsca zbrodni. Do zajmowania posłuży Marta przy moim współudziale…
– Ja chętnie – powiedziała w tym momencie Marta. – Tylko jak?
– Opowiemy im o tej roślinnej awanturze pod Piasecznem, a ja się włączę bzem z czerwonym paskiem, I nie ma obawy, będziemy na ten temat ględziły tak długo, że zdążyliby przeszukać Pałac Kultury, a nie tylko ludzkie mieszkanie…
– Domek…
– Wielki mi domek w takiej ciasnocie. Nie wiem tylko, na co on jest zamknięty, mam na myśli rodzaj zamków, da się to otworzyć wytrychem? Zna ktoś jakiegoś złodzieja…?
Okazało się, że ze złodziejami też jest kłopot. Nikt z nas nie miał odpowiednich znajomości, co za ludzie idiotyczni, a ja w ich gronie. Nie trzeba to było zaprzyjaźnić się z tymi, którzy nie tak znów dawno i mnie okradli, i pana Tadeusza? Podwędzone mienie i tak nam przepadło, a zostałaby, chociaż użyteczna znajomość.
W chwili największego zakłopotania objawił się ostatni winny. W pośpiechu wpadł Tadzio.
– Noc mam dzisiaj, przywalili mi dodatkowy dyżur w trybie awaryjnym i do roboty jadę, po drodze wpadłem – oznajmił. – Ale wie pani, to niby takie nic, może ja tu jak ślepy siedziałem? No, zawiniłem, tak mi się wydaje, więc trzeba coś zrobić. Ja bym jednak przeszukał jego dom.
Ucieszył wszystkich niewymownie.
W błyskawicznym tempie dało się uzgodnić poczynania. Podjęłam straszliwą decyzję i postanowiłam jechać do dentysty, złapie mnie za zęby czy nie, trudno, jakoś to zniosę, a tam wszystkie domy są jednakowe, wystarczy obejrzeć jeden, żeby poznać i resztę. Nigdy dotychczas, przerażona wizytą, nie interesowałam się zapleczem budynku, a istnieje tam może jakieś drugie wyjście, drugi kawałek ogródka, podwóreczko? Bo gdzie trzymają na przykład zapas drewna do kominka…?
W kwestii zamków Tadzio okazał pełne lekceważenie, zobowiązując się przy pomocy kumpli i przyrządów o całkowicie obcych nam nazwach otworzyć wszystko, cokolwiek jest zamknięte na świecie. Po czym poleciał do pracy. Ciąg dalszy został odłożony na jutro.
***
Komunikat, który oderwał Wólnickiego od przyduszania podejrzanej szajki, dotyczył upragnionej i niezbędnej wiedzy o denacie. Nie można było trzymać się wyłącznie samochodu Gwiazdowskiego i czarnowłosych dziewczyn, skoro zewsząd pchały się nowe wieści.
Do nieboszczyka Krzewca dobijały się telefonicznie trzy osoby. Facetka o imieniu Eliza, facet nazwiskiem Kowalski i drugi facet, niejaki Szrapneł, wściekły i gburowaty. Szrapnel, ksywa zapewne, komisarz Wólnicki i tak już węszył jakiś swąd wokół denata a ten Szrapneł mniemanie potwierdzał.
Dotarcie do osób posługujących się telefonami nie stanowiło dla policji wielkiego problemu i już po godzinie Wólnicki wiedział, iż Eliza Wędzik, laborantka w pracowni analitycznej, mieszka na Służewcu w wynajętej kawalerce i właśnie zrywa z narzeczonym, który z zerwaniem nie chce się pogodzić, ów jakiś Kowalski ma na imię Albert, pracuje w drukarni na kierowniczym stanowisku i usiłuje założyć sobie ogród przy domu w Powsinie, Szrapneł zaś składa się co najmniej z czterech osób. Telefony, z których dzwonił, dwa stacjonarne i trzy komórki, należały do warsztatu mechanicznego Tomasz Pacioch, magazynu opakowań różnych Damian Szmerc, taksówki bagażowej Marian Wiśniak i plantacji roślin Irena Dębicka. Ostatnia komórka zarejestrowana była na Magdalenę Bolejąca, pilotkę biura turystycznego, aktualnie przebywającą w Egipcie, co w pewnym stopniu zaciemniało sprawę. Była ta Magdalena Szrapnelem, czy nie?
W każdym z tych telefonów Szrapneł przedstawiał się jako Szrapneł i bardzo się złościł brakiem kontaktu z panem Krzewcem. Wólnicki nie był kretynem i doskonale zrozumiał, iż prowadzi cholernik ruchliwy tryb życia i gdziekolwiek się znajdzie, łapie cudzy telefon, jaki mu wpadnie pod rękę. Z Magdaleną Bolejąca może tylko mieć kłopot… Właściciele telefonów jednakże z pewnością go znają, a któryś z nich może w ogóle być nim samym.
Pchnął ludzi dwiema metodami, poleceniem służbowym i skamlaniem prywatnym, sam zaś pośpieszył do Elizy Wędzik, której oporny narzeczony od razu stworzył mu wielkie nadzieje. Bo może dziabnął konkurenta, o czym Eliza jeszcze nie wie…? I ten cały Szrapnel okaże się całkiem niepotrzebny, a jego aferę niech szlag trafi i diabli wezmą.
Zgodnie z przypuszczeniami Eliza Wędzik była jeszcze w pracy i dała się obejrzeć przez dużą szybę, schylona nad mikroskopem. Do wnętrza pomieszczenia za szybą komisarzowi wejść nie pozwolono, komunikując sucho, że musiałby być watahą mafiosów z głowicami jądrowymi w dłoniach i wymordować cały personel, żeby się tam dostać. Nikt żywy go nie wpuści. Poczekał, zatem dość cierpliwie, szczególnie, iż widok schylonej Elizy nie sprawiał mu najmniejszej przykrości, aż młoda dama przeszła od mikroskopu do komputera, po drodze zaś jakąś metodą zdalaczynną została powiadomiona o gościu. Coś tam na komputerze zapisała i wyszła ze strzeżonej komnaty.
– Pani zna Mirosława Krzewca? – spytał Wólnicki, odpracowawszy pośpiesznie formalności.
Eliza Wędzik zdenerwowała się od razu. Oburzyła się także. Rozgniewała. Nadęła się na sztywno.
– Pan występuje w charakterze posłańca? Może pan powiadomić przyjaciela, że ja do takich metod nie przywykłam! Zasłanianie się cudzą twarzą, też coś! Ciekawe, jaki argument może mi pan tu przedstawić, ja w każdym razie przez posły rozmawiać nie zamierzam!
Najwyraźniej w świecie komunikat, iż Wólnicki prezentuje sobą nie pana Krzewca personalnie, tylko instytucję państwową, umknął jej uwadze. Po pierwszych dwóch sekundach zdumienia komisarz też się rozzłościł.
– Osobiście z panem Krzewcem raczej pani porozmawiać nie zdoła – wdarł się zimno w wartki strumień widocznej obrazy. – Chyba, że na seansie spirytystycznym.
Eliza na moment zaniemiała.
– Co…?
– Nic. Pan Krzewiec nie żyje, został zamordowany, a ja, może pani nie dosłyszała, jestem z policji i nie godzę zwaśnionych kochanków, tylko prowadzę dochodzenie.
Następne dziesięć minut zostało poświęcone przywracaniu Elizy Wędzik do przytomności, którą wprawdzie utraciła zaledwie połowicznie, ale wystarczająco, żeby próby kontaktu służbowego zdechły w zaraniu. Wólnicki trochę popluł sobie w brodę, później jednakże przestał mieć do siebie pretensje, otrzeźwiona Eliza bowiem straciła wszelki umiar w zwierzeniach. Pozbywszy się niebotycznie zaintrygowanych pracowników, a także zatroskanych lekarzy, oddał się pogawędce najzupełniej prywatnej i wręcz wstrząsająco użytecznej służbowo.
– To ona…! – łkała Eliza. – To ona…! Jestem pewna…! Nie chciała go z tych szponów wypuścić! Udawała! Wolała zabić…! Pozbył się, nieprawda, a mówiłam, wisiała nad nim jak ta hiena, harpia, hydra, hetera pazerna…!