Marta, wciąż kamiennie spokojna, podetknęła właśnie Witkowi kieliszek do nalania.
– Wszyscy. I paru innych, znamy się trochę z widzenia.
– Nie wyprą się ciebie?
– Dlaczego mają się wyprzeć? Nie mamy zadrażnień.
– No to z głowy. Jeśli cię spytają, powiedz im wszystko. Do tej pory nie zełgałaś, mianem korka można określić każdy zator na drodze. W żaden żywy sposób nie zdążyłabyś wykosić pana Mirka, pomijając już to, że nie widzę powodu. Prędzej już ten, co mnie Pytał o bez z czerwoną obwódką…
Bez z czerwoną obwódką zainteresował nagle wszystkich. Może tak zaznaczono zarażone drzewka?
Zdenerwowany człowiek szukał aktualnego posiadacza, żeby coś zrobić, ostrzec go, względnie zabrać dowód niedopatrzenia? Drzewka, krzewy, plantacje, roślinna zaraza, zamordowany ogrodnik, wszystko razem jedna dziedzina, elementy ściśle ze sobą powiązane!
Czym prędzej przekazałam im informacje uzyskane od rozgoryczonej ogrodniczki, pan Mirek w przekrętach tkwił na mur, ale jakoś dotychczas nie słyszało się o tak bardzo przyrodniczych motywach zbrodni. Chyba, że w grę weszła wielka forsa. Czy można zbić majątek na roślinności ozdobnej?
– Wnioskując z tego, ile z ciebie zdzierał, chyba można – mruknęła zgryźliwie Małgosia.
– Próbował zedrzeć – skorygowałam surowo.
– Z niezłym skutkiem – zauważył Witek i porzuciwszy stół jadalny, ze szklanką w ręku przeszedł do części salonowej. – Ale ja bym tu chciał ustalić, o co właściwie chodzi, bo wy wszystkie macie chyba źle w głowie. Czego konkretnie szukamy? Mordercy ogrodnika czy twojej zapalniczki?
Na krótką chwilę zamurował nas dokładnie. Rzeczywiście, miałam przecież odnaleźć zapalniczkę, a nie wdawać się w śledztwo! Ktokolwiek kropnął pana Mirka, nie był to nikt z nas, sprawca, zatem nikogo nie obchodził, niech go sobie policja szuka samodzielnie. Zważywszy tak ogrodniczą, jak i podrywczą działalność ofiary, istniały tu zapewne ogromne okoliczności łagodzące i na dobrą sprawę zabójca, płci obojętnej, wydawał się usprawiedliwiony. Złapią go czy nie, cudzy problem, nie nasz.
– Ja się czuję winna – ogłosiła nagle Julita i podniosła się z kanapy jakoś tak, jakby miała wygłosić, co najmniej orędzie. Nawet postała chwilę wyprostowana, w bezruchu, i przez moment wszyscy z wielkim zainteresowaniem czekali, co powie. Okazało się jednak, że nie miała w planach uroczystego przemówienia, zgarnęła tylko wszystkie popielniczki i poszła je opróżnić.
– Nie, to ja jestem winna – stwierdziła energicznie Małgosia. – Zobowiązałam się pilnować wszystkiego i gówno dopilnowałam. Niech ona tam nie zmywa, ja to zrobię. Nikt inny nie wchodzi w grę, on podwędził zapalniczkę, co oni widzieli u niego w domu? Kawałek jednego pokoju, a może ją trzymał przy łóżku? Albo schował gdzieś w szafie?
– A może dał komuś w prezencie? – podsunęła delikatnie pani Ania.
– Jakiejś dziewczynie – poparł ją Witek wsparty na obramowaniu kominka i wpatrzony w czarny ekran telewizora. Najwidoczniej whisky wspomagała mu pomysłowość i rozbudzała fantazję. – Albo facetowi. Nawalił z czymś i musiał osobę przebłagać, może potrzebny mu był prezent imieninowy dla kogoś, on nie z tych, co kupują za własne pieniądze. Spojrzał, zobaczył…
– I zwyciężył – wyrwało się Małgosi.
– I podpieprzył. Widział już, że ma ostatnią okazję, bo ciotka rozum odzyskała, więc przydzielił sobie nagrodę pocieszenia. To nie wy jesteście winne, tylko ja, od początku wiedziałem, że to palant i trzeba było wyraźnie powiedzieć. I na ręce mu patrzeć, chociaż na kwiatkach się nie znam.
– Czy ja też mam się czuć winna? – spytała niepewnie pani Ania. – W końcu to mój mąż pilnował pani spraw…
– Nie, pani nie – przerwałam jej stanowczo i sprawiedliwie. – Pan Tadeusz wyłapał te sfałszowane rachunki, gdyby nie on, zapłaciłabym jeszcze więcej. Więc przeciwnie, wy macie zasługę.
Wróciła z kuchni Julita z wytartymi do sucha popielniczkami. Uparła się przy swoim.
– To ja. Przy mnie tu był. Zawiniłam i muszę to odpracować…
– Nie, to ja – wskoczyła jej w słowa Małgosia.
– Nie, to ja – wkroczył Witek.
– Nic podobnego, ja z pewnością!
– Nie ty, tylko ja!
Nie zdążyli się pokłócić, bo brzęknął gong u furtki, wiedziałam, że jest otwarta, więc nawet nie drgnęłam, szczęknęły drzwi, wszedł pan Ryszard.
– O, dzień dobry. Chciałem spytać, jak się sprawa przedstawia, bo wie pani co, ja się czuję winny, w końcu byli tu moi ludzie i ja też byłem, mam na myśli tę pani zapalniczkę…
Całe miasto zaczynało się składać z winowajców. Sama zaliczyłabym się do ich grona, gdyby nie to, że mnie nie było. Wyjątkowo zupełnie czułam się niewinna jak dziecko.
– Znam wszystkich – kontynuował swoją ekspiację pan Ryszard. – Z Marcinkiem i Romanem pracuję już ładne parę lat, zresztą sama pani wie, tu nocowali i pilnowali wszystkiego, reszta w zasadzie też sprawdzona, ale jeśli nikt inny, to ja tego tak nie mogę zostawić. Zawsze może przyjść do kogoś jakiś kumpel, kuzyn, ktokolwiek, taki Henio tu był, kierowca, kotłowali się przez chwilę przy piecu, no, nie kradnie żaden… Ja byłem za domem… I nie dość na tym, człowiek weźmie do ręki, użyje, potem odstawi nie wiadomo gdzie i da się zabić, że nic podobnego, bo sam tego nie pamięta.
Ta ostatnia supozycja wydała nam się całkiem rozumna, a zarazem dość przerażająca. Wszyscy wiedzieli, co wynika z bezmyślnego odłożenia czy odstawienia czegoś nie wiadomo gdzie. Tak właśnie giną różne rzeczy.
– To już sam nie wiem, co gorsze – zaopiniował niesmakiem Witek. – Włamywać się do ludzi i przeszukiwać im mieszkania czy tutaj przegrzebać cały dom, garaż, ogród i wszystkie komórki.
– I torby – przypomniałam smętnie. – I pudła. I drewno pod domem, bo przypominam wam, że wiosną w drewnie znalazła się ta duża lupa z rączką, podświetlana. Więc wszystko może być wszędzie.
– Po co ci była w drewnie duża lupa? – zdziwiła się Julita.
– Oglądaliśmy z panem Ryszardem wschodzące coś, co miało w sobie małe, białe robaczki i należało to wyrwać, a bez powodu było szkoda, więc chcieliśmy się upewnić.
– I wyrwaliście?
– No pewnie – powiedział pan Ryszard, pełen wahań w obliczu napojów, bo był samochodem, a póki jeździł, alkoholu do ust nie brał. – To się mogło rozleźć, świeżo się dowiedziałem.
– No i wyrwaliśmy… to znaczy, był podział zajęć, pan Ryszard wyrywał, a ja mu na ręce patrzyłam ze łzami w oczach… a lupę się odłożyło gdziekolwiek. Widocznie padło na drewno. No i znalazła się dopiero, kiedy resztę drewna pani Henia przekładała do kąta… Nie, odrobinę wcześniej, jak brałam do ostatniego suszenia.
– Boże mój, Boże – powiedział Witek jakoś daleko w przestrzeń, wpatrzony w wazonik z suchym zielskiem nad telewizorem.
Przypomniałam sobie, że mnie nie było.
– Ale tym razem to nie ja!
– A może to zaraźliwe…? – zaniepokoiła się Julita.
– Nie dla mnie – rzekła sucho Małgosia. – Jeśli nie zaraziłam się od Alicji, nie zarażę się i od ciotki. Znaczy, jestem odporna. Prędzej już Witek, bo ma skłonności.
– Nie palę – przypomniał cierpko Witek.
– Ale bierzesz do ręki – mruknęłam pod nosem. – Jak każdy mężczyzna, bierze co popadnie i bawi się tym.
Witek, czym prędzej rzucił na kominek i odepchnął od siebie gasidełko do świec, po czym z energią zaprotestował. On nic nie bierze i niczym się nie bawi! Zrezygnował z wielkopańskiej lokalizacji, przeszedł do części jadalnej i wsparł się łokciami o bufet. Usiłowałam szybko przypomnieć sobie, co tam leży, ale nic mi z tego nie przyszło.
– Coś w każdym razie trzeba zrobić – ciągnęła Małgosia. – Przeszukać dom tego całego pana Mirka będzie łatwiej niż ten tutaj, bo ja wątpię, czy on oglądał robaczki przez lupę. Poza tym… zaraz. Spójrzmy prawdzie w oczy.
Nie bardzo wiedząc, co ona ma na myśli i gdzie jest ta prawda, podejrzliwie spróbowaliśmy wszyscy spojrzeć jej w oczy. Pan Ryszard nawet niespokojnie obejrzał się za siebie.
Małgosia kontynuowała jakoś dziwnie ostrzegawczo.
– Tu przyszła od niego taka sama zapalniczka…
Przyszła! Rzeczywiście. Piękne określenie!
– …tyle, że bez dedykacji, więc jednak nie twoja.
Sama mówisz, że czegoś takiego od lat już nie można dostać. To skąd on ją miał? Identyczną?
No fakt. Skąd miał…? Znów mi zamigotało idiotyczne skojarzenie z żółtymi kurczątkami, wysiliłam się, bez skutku, skojarzenie zgasło. Pytanie Małgosi okazało się retoryczne, mówiła dalej.
– . Ale widać, że miał, więc chodzi mi o to, że mógł myśleć, że ta, tutaj, jest jego. Więc ją zabrał. Nie wiem, co myślał oprócz tego, może nic, a może wpadło mu do łba, że ktoś mu ukradł i przyniósł do ciebie, wspólny znajomy albo, co. Albo, że sam przyniósł i zostawił przez pomyłkę. W każdym razie uważam, że prędzej się znajdzie w jego domu niż w twoim. Czy tam u niego w ogóle ktoś mieszka?
Argumenty Małgosi wszystkim przypadły do gustu, ale nagle okazało się, że stanu rodzinnego ofiary nikt z nas dokładnie nie zna i nie mamy pojęcia, jak gęsto zaludniony lokal zajmował. Jedna tylko Julita, przeczekawszy rozważania na ten temat w milczeniu, z wahaniem wydusiła coś z siebie.
– Nie wiem, czy mu można wierzyć… No dobrze, poproszę jeszcze trochę wina… Tak sobie przecież rozmawialiśmy parę razy… Mówił, że jest rozwiedziony…
– Oni zawsze są rozwiedzeni albo żona ich nie rozumie…
– I że mieszka sam… Siostra mu prowadzi gospodarstwo, ale mieszka oddzielnie. To znaczy, tak mi wyszło z jego gadania… Może się mylę…
Ożywiłam się nadzieją.
– A może nie? Jeśli rzeczywiście mieszka sam, chałupę mu zaplombowali, można by tam wejść i spokojnie przeszukać. Pusty dom zbrodni plombują zawsze, jeśli istnieją jacyś spadkobiercy, choćby z głodu konali, muszą poczekać. To okazja!
– Będziesz zdzierać plomby? – zainteresował się Witek.
– A dlaczego nie? Zaraz sprawdzę w kodeksie karnym, co za to grozi…
– Podobno on ma brata – dołożyła Julita. – Tak mu się jakoś wyrwało…
– I gdzie ten brat?
– Nie wiem. Też tu nie mieszka. Gdzieś za granicą…