Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– I cały czas była pani tam, u tego weterynarza?

– W lecznicy. Tak.

Wiatr w żaglach Wólnickiego jeszcze nie zdechł kompletnie. Ostatnie, rutynowe pytanie zadał tylko z obowiązku.

– A kto panią widział w domu?

– Mój brat.

– Nikt więcej?

– Nie wiem. Ktoś mógł widzieć. Nie ukrywałam się. Otóż to. Czas. Wszystko należało sprawdzić, szczególnie czas, według orzeczenia lekarskiego ogrodnik rozstał się z życiem pomiędzy osiemnastą czterdzieści pięć a dziewiętnastą piętnaście. Jeśli pokręciła godziny, zełgała coś, krótkie wahnięcie, mogła zdążyć, kropnęła faceta przed wizytą u weterynarza…

– Po co pani była u weterynarza? – spytał łagodnie, symulując brak głębszego zainteresowania.

Podejrzana popijała kawę, niewzruszona jak skała.

– Chciałam się poradzić.

– W jakiej sprawie?

– Zdrowotnej.

– Pani się leczy u weterynarza?

– Ja nie. Koń.

Wólnicki, ogólnie sympatyk zwierząt, poczuł nagle, że za wszelką cenę musi się odczepić od koni, które bez wątpienia stanowią tu zasłonę dymną. Mydli mu się oczy końmi, ma go to ogłuszyć i otumanić, a chała, nie da się, przemoże cholerne konie!

– Może pani trochę ściślej i szczegółowo?

Podejrzana westchnęła ciężko.

– Wracałam od zastałego konia i chciałam się upewnić, czy zaproponowałam właściwą kurację. Pilnowałam przeprowadzenia go, byłam zaniepokojona, wolałam się naradzić, okazało się, że wszystko w porządku. Chce pan szczegóły fizjologii konia? Mogę panu dać podręcznik.

Nie, Wólnicki nie chciał. Przyjrzał się wszystkim obecnym, gapiącym się na niego wzajemnie, i uświadomił sobie, że bezwiednie zajął pozycję strategiczną. Stał prawie w połowie pomieszczenia, pomiędzy częścią jadalną a częścią salonową, i miał doskonały widok na całe grono. Przy jadalnym stole ta koniara i Głowacki, który również pił kawę i coś jeszcze, co wyglądało na whisky z lodem, przy salonowym stoliku cztery facetki, nazwiska trzech znał i pamiętał, czwarta, ta czarnowłosa…

Teraz dopiero zauważył, że jej dowód osobisty ciągle trzyma w ręku i poklepuje się nim po paznokciu dużego palca. Niepotrzebnie. Ujawnia tym chyba własne doznania wewnętrzne, których wolał sobie chwilowo nie precyzować, no nic, zaraz jej to zwróci, jak ona się nazywa, Lewkowska. Anna Lewkowska.

Wszystkie cztery patrzyły na niego z nieskrywanym zaciekawieniem i właściwie bez niepokoju. Lewkowska z rezygnacją i trochę smętnie. Przypomniało mu się, że chyba mówiła coś o mięsie w garnku, co zapewne wskazywało na brak czasu, chciał o tym napomknąć, ale nie zdążył, bo znienacka wtrącił się sierżant.

– Trzy kwadranse jechała pani z Siedlisk do Wilanowa? – spytał niedowierzająco, oderwawszy wreszcie wzrok od drzwi tarasowych, być może dlatego, że koty gdzieś się rozlazły i znikły z horyzontu. – To, czym? Walcem drogowym? Bo już konno byłoby szybciej.

Wólnicki w głębi duszy pochwalił go bez namysłu – Słusznie się wtrącił, wbrew regulaminowi, ale skutecznie. Sam nie miał zielonego pojęcia, gdzie znajdą się te Siedliska, zamierzał sprawdzić to później, sierżant najwidoczniej miał lepsze rozeznanie.

, Samochodem – powiedziała obojętnie koniara.

, Długo trochę. Dlaczego tak…?

– Korek na wjeździe do Piaseczna.

Sierżant nie skomentował, wycofał się na właściwą dla siebie, podrzędną pozycję. Wólnicki poczuł, że teraz jego kolej, korespondował mu ten wtręt z wątpliwościami w kwestii czasu, chętnie rozwinąłby temat, ale o telefonicznych informacjach służbowych nie zapomniał. Ważne były, gryzły go i poganiały, znów szarpnęła nim straszliwa potrzeba podzielenia się na kilka nadludzko aktywnych części.

– Czy znała pani Mirosława Krzewca? – wyrwało mu się z ust w pośpiechu.

– Nie.

Nie oczekiwał innej odpowiedzi, nie zaskoczyła go negatywna, zdziwiły go za to lekko dane personalne. Marta Głowacka, córka tych dwojga, którzy tu siedzą i nijak nie reagują. Osobliwe. Na ogół każda matka i prawie każdy ojciec awanturują się i żądają zostawienia ich dziecka w spokoju, a ci nic. Jak obcy. Wojna w rodzinie czy co?

Szczerze pożałował, że nie ma teraz czasu na takie wnikliwe dociekania, bez słowa zwrócił Lewkowskiej dowód osobisty i oddał się próbom rozdwajania.

– Jakim cudem, na litość boską, nie zwrócił uwagi na twoje zdjęcie w tych wszystkich śmieciach? – powiedziałam do Julity, niepomiernie zdumiona, pozbywszy się już zgrozy. – W pierwszej chwili prawie zdrętwiałam. Przecież nigdzie nie jesteś podobna d0 siebie w tej chwili!

– Bo chłop – zaopiniowała krótko Małgosia i podniosła się z kanapy.

– Bo przecież prawie nie spojrzał, Anią się zajął. I miałam wtedy krótsze włosy – odparła równocześnie Julita – i zobacz, światło tak padało, że kolor źle wyszedł. Można uważać, że czarne, a wyszły na jasne, albo, że jasne, a wyszły na ciemne.

– Pokaż – zainteresowała się Ania.

Małgosia zaczęła wyłazić zza stołu, zbierając naczynia. Zaprotestowałam.

– Zostaw przynajmniej kieliszki!

– Czy ktoś może mi teraz powiedzieć, o co tu właściwie chodzi? – spytała Marta i przeszła z jadalni do salonu. – Ogólnie się orientuję, ale nie rozumiem szczegółów. Wiem tylko, że Julita jeździła dziś w Bobrowcu na Sandorze i parkowała za akacjami, ale nie mam pojęcia, dlaczego. I nikt mnie o to nie pytał. Co mam teraz zrobić?

– Nic na razie. Na moje oko jeszcze się do ciebie przyczepią – przepowiedziałam złowieszczo. – Coś mi się widzi, że im nabruździł rysopis.

– Czy ja mogę zostać i posłuchać? – spytała Ania, zwracając Julicie dokumenty. – Moje mięso już i tak albo szlag trafił, albo je uratowali i zjedli, więc nie mam się, do czego śpieszyć. Bardzo mnie ciekawi ta cała afera i cieszę się, że z ofiarą nie miałam do czynienia. Mam iść czy nie muszę?

Nie musiała, oczywiście, im więcej głów, tym lepiej. Witek bystrym wzrokiem obrzucił stół i otworzył kolejną butelkę wina, przypomniałam sobie, że gdzieś mam słone krakersiki, a w zamrażalniku bób, zakąski wręcz doskonałe, od razu udałam się po garnek. Julita usiłowała wyjaśnić Marcie sprawę wyłączonej komórki i swojej metamorfozy zewnętrznej.

– No właśnie, wydawało mi się, że inaczej wyglądasz, ale z grzeczności nie chciałam nic mówić – wyznała Marta. – Owszem, napiję się wina, skoro wszyscy jadą Grześkiem, to i ja mogę, a z końmi już dziś nie będę miała do czynienia. Zamierzałam się uczyć.

– Na naukę człowiek ma całe życie – stwierdził beztrosko Witek i wyjął z szafki kieliszek dla córki.

– A tak naprawdę, dlaczego tyle czasu jechałaś z Siedlisk? – spytała podejrzliwie Małgosia, rezygnując chwilowo ze sprzątania ze stołu. – Rzeczywiście w Piasecznie był taki korek?

– Wcale nie, ale chyba powinnam wam o tym powiedzieć, zanim powiem policji, bo mi się kojarzy z ogrodnikiem…

– Nic nie mów! – wrzasnęłam z progu kuchni. – Ja też chcę słyszeć! Zaraz wrzucę bób i wracam, woda już jest gorąca!

– Posoliłaś…?

– No pewnie. I przykręcę. Witek jest na wylocie, przyniesie nam na łyżce do spróbowania.

– Jeśli trafię do łyżki – mruknął Witek i dolał sobie whisky.

Czynności kuchenne trwały minutę, wróciłam na kanapę, na wszelki wypadek postawiwszy obok garnka malutką kompotierkę. Nigdy w życiu wprawdzie nie widziałam Witka pijanego, ale zawsze może nastąpić ten pierwszy raz, a bobu zostały mi jeszcze zaledwie dwa opakowania, więc wolałam nie ryzykować rozproszenia go po całej kuchni. Przecisnęłam się na kanapę.

– No, to teraz mów. Co było?

– Cała awantura. Tam są plantacje, szkółki, krzewy, drzewa, szklarnie i tak dalej. Zatarasowali drogę kłócili się, zrozumiałam, że w grę wchodził jakiś szkodnik drzew liściastych, kompromitacja okropna, bo zamiast spalić zarażone rośliny, rozprowadzili je po ludziach. Nie wiem, kto, szukali winnego. Sprawcy. Ja ich znam, biorą nawóz spod koni…

– Spod koni to raczej do pieczarek?

– Nie tylko. Mieszają z krowiakiem. Do pieczarek z kurzym. Z końskiego i krowiego robią różne odmiany, kwaśne, zasadowe, różne odżywki i tak dalej, koński od nas biorą, gdzie są konie, tam i nawóz. Awanturowali się, rodzaj grzybicy się zalągł i ktoś to puścił do sprzedaży, jakiś facet się upierał, żeby dojść do źródła, pobili się chyba, bo przewrócili furgonetkę. Trochę potrwało, zanim utorowali drogę.

– Nie awanturowali się przypadkiem o bez? – spytałam w natchnieniu.

– Skąd ciocia wie? Głównie o bez, bo podatny na tę grzybicę. Nie wiem, czy to grzybica, może coś innego, tak mi się tylko skojarzyło.

Mnie też się skojarzyło, ale wtrącił się Witek.

– Policji przy tym nie było?

– Na końcu przyjechali, jak już ludzie usunęli ten bałagan. I ja wtedy przepchnęłam się i odjechałam.

– Mówisz, że ich znasz…?

– Dokładnie trzech. Osobiście i z nazwisk. To ogrodnicy. Mam o tym powiedzieć policji?

Popatrzyliśmy wszyscy na siebie wzajemnie. Afera nam się rozrastała.

– Bezwzględnie tak – zadecydowała stanowczo Małgosia. – Nie jestem nadopiekuńcza matką, ale nie zgadzam się, żeby ona miała tu coś kręcić. Nijak jej to nie dotyczy, a wplącze się, nie daj Boże, w jakieś świństwo.

Poparłam ją natychmiast.

– Jestem tego samego zdania, bo już wiem, że nieboszczyk siedział w roślinnych zarazach, a będą ją maglować jeszcze ładne parę razy. Z wyglądu zewnętrznego temu gliniarzowi pasuje, to w oczy bije, bo sami się zastanówcie, co ta siostra megiera mogła powiedzieć? Tak Julita wyglądała wczoraj? Z twarzy nie są podobne wcale, ale kolorystycznie jakby się umówiły…

– Wiek… – bąknęła Julita.

– E tam, wiek. Masz gdzieś zmarszczki, siwiznę i przygarbione plecy? Gdyby Marta miała dwanaście lat, nie wchodziłaby w rachubę, ale jest pełnoletnia, ciężko teraz rozróżnić, czy dziewczyna ma osiemnaście lat, czy trzydzieści osiem. To już prędzej paznokcie, nie ma czerwonych. Ale zgubiła się gliniarzom dokładnie w godzinie zbrodni, uczepią się jak rzep psiego ogona, gwarantowane. Ktoś z tych trzech znajomych z tobą rozmawiał? – zwróciłam się gwałtownie do Marty.

20
{"b":"88763","o":1}