Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Słucham pana – powtórzyła głośniej ta obok. -. To ja jestem Julita Bitte, przepraszam, że tak długo miałam wyłączoną komórkę, ale mogę to panu wyjaśnić. Życzy pan sobie od razu?

Policjant też człowiek. Żadnemu człowiekowi nie jest łatwo zrezygnować z czegoś, czego był pewien, co stanowiło jego osiągnięcie, co wreszcie uzyskał, w co uwierzył granitowo i co, w dodatku, nie tylko wieńczy jego ciężką pracę i kończy wysiłki, ale zarazem stanowi wybuch. Dowód jego umiejętności, poziomu, talentu śledczego!

Chwała Wólnickiemu za to, że już po sześciu sekundach zdołał opanować wszystkie doznania wewnętrzne. Spojrzał na fotel sąsiedni.

Z wielkim zainteresowaniem i trochę niespokojnie patrzyła nie niego prześliczna, młoda dziewczyna, złotoruda, o krótkich włosach, cała jakaś taka pustynna, beżowa, zielonkawa, z oczami, które w pełni pasowały do reszty, piwne, też trochę zielonkawe, w zeznaniach Wólnicki tak by je określił. Paznokcie miała bladozłotawe, gdzie jej było do jakiejkolwiek czerwieni!

Bóg raczy wiedzieć, jakie głupie słowa z ust by mu się wyrwały, gdyby nie odezwała się w tym momencie ta straszna baba, zmora Górskiego, pani domu.

– Julita, daj panu jakieś papiery. Dowód osobisty, prawo jazdy, cokolwiek. Metryki pewnie nie masz, ale te współczesne może wystarczą.

– Och, oczywiście!

Z wielką gorliwością beżowa dziewczyna chwyciła swoją torbę i zaczęła w niej grzebać. Wólnicki czekał, cokolwiek zdrętwiały.

Dowód osobisty, prawo jazdy, nawet paszport, wszystko ujrzał przed nosem, grzecznie podtykane. W oczach mu się zaćmiło, dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo był nastawiony na sugestie tej cholernej Gabrieli, jak dokładnie sam w siebie wmówił, że sprawczyni zabójstwa stała w drzwiach miejsca zbrodni, że teraz tu ją znajdzie, że wywlecze z niej prawdę, ta czarnowłosa pasowała idealnie, wszystko inne właściwie zlekceważył, jak potłuczony baran wystartował w jednym kierunku, z klapami na oczach, ślepy na resztę świata. I dlaczego właściwie…? A, przez ten numer samochodu Gwiazdowskiego!

A przecież na początku myślał całkiem rozsądnie. Brał pod uwagę siostrę denata, dopuszczał łgarstwo, węszył zemstę jakiejś podrywki, konflikt z byłą żoną, motywy materialne, spadek dla brata, no i co? Zgłupiał chyba z pośpiechu, z tej wściekłej chęci rozwikłania sprawy, zanim Górski wróci!

Zmobilizował się potężnie.

– Pani coś wie o sprawie? – zwrócił się do czarnowłosej, w żaden sposób nie mogąc się od niej tak od razu odczepić, nie zdoławszy zarazem sformułować żadnego innego pytania, które nie ujawniłoby mętliku w jego umyśle. – To znaczy – poprawił się, czym prędzej, czując, że to też nie wychodzi najlepiej – pani jest znajomą?

Wreszcie udało mu się kogoś zaskoczyć. Ściśle biorąc, wszystkich, z sierżantem włącznie.

– Czyją znajomą? – spytała dość przytomnie czarnowłosa, w powietrzu zaś wisiało zdumienie i dezorientacja pozostałych.

– Znajomą osób tu obecnych.

I nagle Wólnicki poczuł, że to pytanie wcale nie jest takie głupie, jakby się mogło wydawać. Przecież mogłaby to być całkiem obca kobieta, która przyszła do tego domu pierwszy raz w życiu, przedstawiła się i z grzeczności została zaproszona do wnętrza. Usadzona w fotelu. Poczęstowana kawą… nie, herbatę pije, herbatą. O, i winem! I może przyszła właśnie w związku z Krzewcem, zabiła go, chce się teraz czegoś podstępnie dowiedzieć…

Nie zdążył przywiązać się do tej nowej myśli, bo czarnowłosa zareagowała prawidłowo, sięgnęła do torebki po dowód osobisty, wyciągnęła rękę, żeby podać go komisarzowi i w tym samym momencie szczęknęły drzwi. Ktoś wszedł. Wólnicki spojrzał w kierunku przedpokoju i zamarł z dłonią o centymetr od dokumentu.

Kolejną osobą była bardzo młoda, wyraźnie młodsza od pozostałych, śliczna dziewczyna, z czarnymi włosami, opadającymi na ramiona, w czarnym żakieciku, w bryczesach i w butach do konnej jazdy. Pod czarnym żakiecikiem widać było czerwoną bluzeczkę. Wólnickiemu przeleciało przez głowę, że prześladują go te dwa kolory, czerwony i czarny, i gwałtownie usiłował sobie przypomnieć, czy nie słyszał przypadkiem czegoś o jakiejś nowej modzie na czarne włosy.

– Tak się śpieszyłam, że nie zdążyłam się przebrać-powiedziała dziewczyna. – O co chodzi? Dzień dobry.

– Czy pan życzy sobie mój dowód, czy mam go schować? – spytała równocześnie czarnowłosa bardzo uprzejmie, chociaż odrobinę cierpko.

– Już ci daję tę kawę! – krzyknęła któraś, zaraz, Głowacka chyba, i zerwała się z fotela. – Woda jeszcze gorąca…

– Ja jej zrobię – powiedział facet za plecami komisarza.

Wszystkie wypowiedzi padły w ciągu jednej sekundy a na zakończenie tej sekundy zabrzęczała komórka Wólnickiego. Wyciągając ją z kieszeni, uświadomił sobie, że na widok czarnowłosej od razu stracił z oczu resztę świata i nie umiałby nawet powiedzieć, ile osób znajdowało się w pomieszczeniu, teraz zaś, w obliczu ostatniej potencjalnej podejrzanej, z całą pewnością zgłupiał do reszty. Na domiar złego odezwała się życzliwie pani domu.

– Jeśli ma pan Erę, musi pan wyjść na zewnątrz, byle gdzie, bo w środku nie ma zasięgu. Może być na taras.

Wólnicki i tak by wyszedł, nie chcąc rozmawiać przy ludziach, sierżant, uporczywie wpatrzony w koty, usłużnie otworzył przed nim drzwi tarasowe. Koty odsunęły się na bezpieczną odległość.

Służbowe i rzeczowe informacje dobiegające z telefonu przywróciły Wólnickiemu przytomność umysłu. Uświadomił sobie, że przebywa w tym domu nie dłużej niż trzy minuty, zatem trafiło go coś jakby grom z jasnego nieba, zatem w zasadzie jest usprawiedliwiony. Podejrzane, pchające się w ręce jedna za drugą, każdego mogłyby otumanić. W porządku, już mu przeszło, teraz trzeba to rozwikłać po kolei.

Czarnowłosa okazała się znajomą od dawna, ponadto współpracownicą, obecną tu z przyczyn zawodowych, jakieś papiery przyniosła albo może miała zabrać, bez znaczenia.

– Gdzie pani była wczoraj wieczorem? – padło suche pytanie.

– W drodze – padła zwięzła odpowiedź.

Do zwięzłych odpowiedzi komisarz był przyzwyczajony. Facetka najwyraźniej zaliczała się do małomównych, cholera, trzeba z niej będzie wyrywać po kawałku.

– W jakiej drodze? Skąd dokąd?

– Z Tucholi do Warszawy. Do domu.

– O której?

– Co, o której?

– O której wyjazd, o której przyjazd.

– Wyjechaliśmy z Chojnic około pierwszej. Do domu dojechaliśmy piętnaście po dziewiątej. Wieczorem.

– Co tak długo?

– Za Tucholą jedliśmy obiad. Tam dają bardzo dobrą dziczyznę.

– Z kim pani jechała?

– Z mężem i dzieckiem.

– Kto to wszystko może poświadczyć?

Czarnowłosa zawahała się, popatrzyła na Wojnickiego jakoś dziwnie, milczała chwilę, jakby przełamywała w sobie opór, i westchnęła.

– No dobrze, mam mięso w garnku, więc nie będę przedłużać. Poświadczyć mogą, po kolei, restauracja za Tucholą, stacja benzynowa w okolicy Lipna, gdzie właśnie zabrakło benzyny, czekali na dostawę, potem stacja benzynowa koło Płońska, gdzie akurat tankowali z cysterny, potem stacja benzynowa w Łomiankach, gdzie dojechaliśmy na ostatnich kroplach, pracownik stacji powiedział, że chyba na oparach, potem sąsiad, który przyjechał tuż za nami i czekał, aż wjedziemy w bramę, bo tam ciasno, i na końcu syn, który czekał w domu, ale wiem, że syn się nie liczy. O innych świadkach nie wiem nic.

Nikt się do tego przesłuchania nie wtrącał, nikt nie przeszkadzał. Wólnicki już tylko z obowiązku zadał następne pytanie.

– Znała pani Mirosława Krzewca?

– Wyłącznie ze słyszenia.

– Co pani słyszała i od kogo?

– Od pani Joanny. Że nie jest dobry. Więc nie zamierzałam go angażować i ani razu go nie widziałam.

Związku mięsa w garnku z zamordowanym ogrodnikiem Wólnicki postanowił teraz nie rozpatrywać. Czarnowłosa, niestety, nie dała się na poczekaniu wepchnąć do grona podejrzanych, ale szczęśliwie pojawiła się przed chwilą ta ostatnia, najmłodsza, pasująca najidealniej, i coś mu w duszy mówiło, że jest to ostra dziewczyna, z tych takich reagujących energicznie. Coś w niej było, zaraz, może te spodnie i buty…?

– Pani jeździ konno? – zwrócił się do niej znienacka w chwili, kiedy ze szklanką kawy siadała przy jadalnym stole.

– Jeżdżę – odparła z najdoskonalszą obojętnością.

– Ustawicznie? Zawodowo?

– Tak.

Tego się Wólnicki nie spodziewał. Coś mu gdzieś nie pasowało.

– Jako dżokej?

– Nie.

– Nie? To, jako co?

– Jako jeździec.

– Jeździec…? Na wyścigach?

– Nie.

– To gdzie?

– Na pokazach.

– Na jakich pokazach?

– Ogólnie, możliwości konia wierzchowego.

Na moment Wólnicki zamilkł. Wyraźnie poczuł, że w obliczu aż tak imponującej gadatliwości podejrzanej końskim sprawom nie da rady, poza tym, co tu ma do rzeczy jakikolwiek koń, wierzchowy czy pociągowy, kopytami denat nie został zdeptany i nikt go koniem nie szczuł. Koniem się w ogóle nie szczuje, nie mylić z psem.

Czym prędzej wrócił na znajomy grunt.

– Gdzie pani była wczoraj wieczorem?

Dziewczyna upiła trochę kawy i odetchnęła, jakby z ulgą.

– Zależy, kiedy.

– Pomiędzy osiemnastą trzydzieści a dwudziestą.

– O osiemnastej trzydzieści byłam w Siedliskach. Do dziewiętnastej mniej więcej. O siódmej ruszyłam do Warszawy i za kwadrans ósma byłam w Wilanowie. Krótko po ósmej pojechałam do domu i już nie wychodziłam.

Wólnicki poczuł odrobinę wiatru w żaglach.

– Gdzie dokładnie była pani w Wilanowie i co pani tam robiła?

– Przy ulicy Radosnej, numeru nie pamiętam. Rozmawiałam z weterynarzem.

– Ktoś panią widział?

Dziewczyna znów upiła trochę kawy i przyjrzała się komisarzowi z lekkim niesmakiem.

– Sądzę, że weterynarz. Nie zauważyłam, żeby zamykał oczy.

– Ktoś jeszcze?

Teraz się nawet odrobinę zastanowiła.

– Przypuszczam, że wszystkie inne obecne tam osoby. Żona weterynarza. Właściciele psa, to bokser, miał mały zabieg, pomagałam przy tym. Jakieś dzieci na końcu, jak wychodziłam, przyszły z kotem. Nie wiem, kto jeszcze.

19
{"b":"88763","o":1}