Rzuciła okiem na pana Ryszarda. Spojrzenia im się skrzyżowały, ruszyli ku drzwiom…
Za późno. Sobiesław z pudłem w rękach już wyszedł z ciemni.
Przez chwilę trwały bezruch i milczenie.
– No tak – rzekł z gniewnym rozgoryczeniem. – I pomyśleć, że ja wam, jak idiota, uwierzyłem…
Tego było stanowczo za wiele, honor kwiknął, uczciwość pisnęła oburzeniem i w ostatecznym rezultacie wszyscy razem, obarczeni kilkoma pudłami, zgromadzili się przy samochodzie Sobiesława, stojącym najbliżej. Pan Ryszard pomógł mu w transporcie i upchnięciu mienia w bagażniku.
Po czym bardzo spokojnie, acz nieco smętnie, obydwoje razem powiadomili go, że niczego więcej nie wyjaśnią bez najważniejszej osoby. Sprawa, ogólnie biorąc, jest wściekle skomplikowana i upiornie głupia, najważniejsza osoba stanowi jej źródło i zasadniczą przyczynę, aczkolwiek sama w sobie nie zawiniła kompletnie niczemu, przeciwnie, została pokrzywdzona. Do tej najważniejszej osoby muszą jechać od razu. Mogą jechać razem albo oddzielnie, jak sobie pan Krzewiec życzy, chyba, że wcale sobie nie życzy i woli lecieć do glin, powodując jeszcze większe zamieszanie. Więc proszę bardzo…
Nie mając najmniejszego pojęcia, o co tu właściwie chodzi i kim może być najważniejsza osoba, Sobiesław na wszelki wypadek zdecydował się jechać do niej oddzielnie, swoim samochodem. Możliwe, że podjąłby odmienną decyzję, gdyby nie gwałtowne zainteresowanie przebraną za głupkowatego chłopaka dziewczyną, której jakoś, nie wiadomo, dlaczego, nie chciał tracić z oczu. Policja nie zając, nie ucieknie.
Wyraził zgodę na wizytę u najważniejszej osoby. Wsiedli, każdy do siebie i pojechali.
***
W drodze powrotnej z tej cholernej ulicy Pąchockiej, zostawiwszy grupę przestępczą na miejscu wykroczenia, czym prędzej, jeszcze z samochodu, wykorzystując czerwone światło, zadzwoniłam do komisarza Wólnickiego i nakłamałam strasznie.
– Dopiero po pańskim wyjściu myśmy sobie skojarzyli, a możliwe, że to dla pana ważne, Marta, ta od koni, o niczym pojęcia nie miała i nic jej do głowy nie przyszło, a tam była awantura ogrodnicza. Przez tę awanturę był korek. Coś mi tu śmierdzi, zabity został przecież ogrodnik, nie? I węszę jakieś kanty, chyba powinien pan o tym wiedzieć, może od razu do pana przyjedziemy, Marta i ja. I byłoby dobrze, gdyby i ten pański sierżant słuchał, bo zdaje się, że on ma w tym jakieś rozeznanie…
– Zaraz – przerwał mi komisarz. – Pani jest w domu?
– W domu – zełgałam i właśnie zmieniło się światło, dzięki czemu zabrakło mi ręki. Zdołałam wrzucić dwójkę na zasadzie sięgania lewą ręką do prawego ucha.
– To ja zaraz do pani przyjadę, bo jestem w pobliżu. Ta Marta od koni też jest?
– Też – zełgałam silniej i od razu zostałam ukarana, bo natychmiast musiałam łapać Martę. Zabrakło mi nie tylko trzeciej ręki, ale także trzeciego oka. Wykorzystałam rozklekotaną ciężarówkę i starannie udając, że nie umiem jej wyprzedzić, wypukałam Martę na komórce.
– Natychmiast do mnie przyjeżdżaj, ten gliniarz za chwilę będzie!
Marta właśnie wybierała się na wykład, jeszcze nie odjechała spod domu, miała do mnie blisko. Nawet dość chętnie zrezygnowała z uczelni. Odczepiłam się od ciężarówki, przydusiłam trochę, zdążyłam do domu pierwsza, Marta w chwilę po mnie, ledwo udało mi się zamknąć garaż i zmienić obuwie, pojawił się komisarz. Z sierżantem na szczęście. Miałam wielką nadzieję, że uda nam się zająć ich przez dostatecznie długi czas, żeby Julita z panem Ryszardem zdążyli przeszukać dom ogrodnika i opuścić bez przeszkód miejsce zbrodni.
Zaczęłam, rzecz jasna, od kawy, herbaty i rozmaitych innych objawów gościnności, ale w końcu należało przystąpić do zeznań.
Na pierwszy ogień poszła Marta. Przełamując swoje upodobanie do milczenia, możliwie rozwlekle i szczegółowo opisała wydarzenia na drodze, skwapliwie wyjawiając nazwiska wszystkich obecnych tam znajomych i dokładając pełnię wiedzy o związku końskiej mierzwy z pieczarkami. Przy mierzwie komisarz się załamał i stracił cierpliwość.
– Tak, rozumiem, pieczarki to może akurat w grę nie wchodzą, ale czy tam, na tej szosie, była mowa o denacie? Miał coś wspólnego z całym zamieszaniem?
– Tam nie – odparła Marta przytomnie, przerzucając teraz ciężar konwersacji na mnie. – To znaczy nie wiem, ale była mowa o zarazie, pasożycie czy grzybicy, w odniesieniu do roślin, i jak o tym powiedziałam, ciocia skojarzyła…
Jej gest był wymowny, już się zdążyłam nastawić na ciąg dalszy. Postanowiłam donosić dyplomatycznie. Komisarz nawet nie miał kiedy zadać mi pytania
– Otóż sam pan był świadkiem, o czym pan nawet nie wie. W czasie pierwszej wizyty panów miałam telefon i jakiś facet spytał mnie o sadzonki bzu z czerwonym paskiem pod gałązkami. Pojęcia nie mam, kto to był, nie przedstawił się, ale z bzem od pana Krzewca u mnie samej były straszne kłopoty…
Jeszcze bardziej szczegółowo i rozwlekle niż Marta, zdaje się, że po raz trzeci, opisałam moje bzowe perypetie, co przyszło mi o tyle łatwo, że istotnie przez ten bez cholera mnie brała i moje emocje szalały. Po czym, tu właśnie dyplomacja miała wkroczyć w szranki, napomknęłam o sklepie ogrodniczym, podobno siedzibie pana Krzewca…
Z miejsca odgadłam, że komisarz już tam był i z ogrodniczką rozmawiał. Słowem o tym nie napomknął i cierpliwie słuchał całego mojego gadania, ale najwidoczniej służby specjalne go nie szkoliły i błysku w oku pohamować nie zdołał. Twarz nic, kamienna, oko jednakże go zdradziło.
Głowę mogłam na pniu położyć, że wyrolowana facetka połowy prawdy mu nie wyjawiła, a może nawet poprzestała na jednej czwartej. Nie z uwagi na honor nieboszczyka, bo skoro zszedł z tego świata, na honorze już mu nie musiało zależeć, ale ze względu na własną twarz. Któraż kobieta tak chętnie się przyznaje, że pozwoliła z siebie zrobić zakochaną idiotkę…?
Zwykła damska solidarność zmusiła mnie do wykręcania kota ogonem, jeśli nie całkiem, to, chociaż troszeczkę. Jak w kaczy kuper waliłam w jej trudności terytorialne, w ograniczoną przestrzeń, w przeprowadzkę ogrodnictwa z jednego miejsca w drugie, punkt kontaktowy, bo w końcu pan Krzewiec jakąś lokalizację musiał posiadać, chociaż rzadko tam bywał, no i w ostateczne rezultaty. Skąd brał do pioruna to coś, co ludziom proponował, nie od tej ogrodniczki przecież, co za rzęchy wybrakowane sadził, zarażony bez z czerwonymi paskami, iglaste z przesuszonymi korzeniami, zdychające krzewy, z trudem odratowane, cebulki z odpadów. Z odpadów, do diabła, ja akurat przypadkiem wiem, jak powinny wyglądać tulipany!
Komisarz tylko słuchał, sierżant okazywał pełne zrozumienie. Przerzuciłam się na rachunki, poświęcając się i ujawniając własne zidiocenie, trudno, niech już robię za rozwścieczoną kretynkę, skoro alibi mam nieskalane. Gdybym była na miejscu, z całą pewnością stałabym na czele podejrzanych, zabójstwo w afekcie, gwarantowane! Chociaż nie, może jednak zajmowałabym odrobinę dalszą pozycję z uwagi na porę roku, nie czas obecnie na rozkwitanie bzu i tulipanów.
No, a połapałam się w kantach pana Mirka jeszcze przed wyjazdem, na początku lata, odmówiłam zapłacenia ostatniego rachunku, przez zemstę to on mnie powinien zabić, a nie ja jego.
Zużycie mnóstwa czasu przyszło mi z łatwością, możliwe, że komisarz chwilami chciał mi przerwać, ale równie dobrze mógłby powstrzymać górską lawinę, względnie wybuch czynnego wulkanu. Bez żadnego łgarstwa i całkiem uczciwie szlag mnie trafił i stres bezwzględnie musiałam z siebie wyrzucić.
– I sądzi pani – rzekł podejrzliwie, kiedy mnie wreszcie zatchnęło – że istniały inne osoby, tak samo potraktowane jak pani i równie zdenerwowane?
Opamiętałam się.
– Czy równie zdenerwowane, nie dam głowy ja mam emocjonalny stosunek do wszystkiego. Ale oszukane mogły się przytrafić. Przy czym… wie pan chyba nawet panu współczuję… bo tu na dwoje babka wróżyła. Namiętność ogrodnicza i namiętność ludzka, pan Krzewiec budził wielkie uczucia. Nie, nie we mnie, on niewiele starszy od moich synów, do kazirodztwa nie mam skłonności, ale przecież widzę, co się dookoła mnie dzieje. Dokładnie taki sam skutek mogło mieć oszukanie dziewczyny, jak oszukanie maniaka ogrodniczego w starszym wieku, dziewczyny na tle uczuciowym, maniaka na tle, na przykład, berberysu. Wiek i płeć może pan sobie wymieniać dowolnie. Ulgę sprawia mi myśl, że nie znajduję się na pańskim miejscu.
I w tym momencie zadzwoniły mi dwie komórki równocześnie.
– Przepraszam – powiedziałam. – Niech pan to wszystko przemyśli, ja nie odmawiam odpowiedzi na żadne pytania.
Po czym na jednym ekraniku ujrzałam napisik, wskazujący, że to Julita, a na drugim, że pan Ryszard. Rany boskie, dzwonią obydwoje w tej samej chwili, coś się musiało stać…!
Na wszelki wypadek wolałam przejść gdziekolwiek dalej. Wybrałam pracownię, bo tam mogłam udawać, że rozmawiam służbowo. Obie komórki przyłożyłam do uszu.
– No? Co…?
– Tam był – powiedziała zdławionym głosem Julita – i zastał nas tam brat pana Mirka. Fotografik. I zabrał… swoje służbowe… zawodowe… potrzebne rzeczy… I nie wiemy…
– Pani Joanno, mały kłopot – rzekł mi w drugie ucho pan Ryszard. – Ten brat się zjawił i posądził nas o kradzież…
Nie czekałam na dalszy ciąg.
– Cicho bądźcie! Gliny są u mnie. Ale już kończymy konferencję. Przyjeżdżajcie natychmiast, naradzimy się, w ostateczności oddam mu tę cholerną, pomyloną zapalniczkę, bo to właśnie ona jest naszym gwoździem do trumny. Tylko popatrzcie z daleka, czy gliny odjechały!
Julita cichutko jęknęła, pan Ryszard wyłączył się bez słowa. Wróciłam do salonu z niemiłą świadomością, że znów coś przed komisarzem ukrywam, tym razem pojawienie się brata. Diabli nadali, akurat, kiedy wszyscy jesteśmy niewinni, jak te lilijki białe, w zeznaniach musimy kręcić i robić glinom koło pióra. A właściwie, dlaczego musimy…? A, bo w taką idiotyczną prawdę żaden policjant nie uwierzy.
Komisarz przyduszał pytaniami Martę. Spojrzał na mnie, już otwierał usta i znów zadzwoniła moja komórka. Spojrzałam na ekranik, Małgosia.
– Jest tam Marta? – spytała, zanim zdążyłam się odezwać.