– Ja miałem tylko jedne – odparł Gwiazdowski.
– W porządku. Samochód stał tu, pan siedział tu, tam pana wcale nie było.
– Zgadza się.
– Siedział pan dostatecznie długo, żeby ktoś zdążył wziąć samochód, pojechać tam i wrócić tak, żeby Pan tego nie zauważył?
– Pewnie, że mógł…
– Nikt z nas nie wyglądał na ulicę i nie interesował się ruchem na drodze – przerwała stanowczo podejrzana. – Niech pan się zastanowi, wróciłam po prawie dwóch miesiącach nieobecności, wszyscy specjalnie; na mnie czekali, sery się roztopiły po drodze, wino przywiozłam, tu działo się mnóstwo, o podróży gada-; łam, mogę pana zapewnić, że w każdej podróży przytrafiają mi się idiotyzmy gdzie pan w tym zmieści; jeszcze cokolwiek innego? Bramę mogli mi rozmontować i wynieść i nikt by tego nie zauważył!
Wólnicki trwał przy swoim.
– Zaalarmowany był ten pański samochód? No, wszystko jedno, Gwasza?
I tu Gwiazdowski pierwszy raz stropił się wyraźnie i zawahał.
– No, alarm to on miał… Ale ja chyba… Rurę do hydrantu przywiozłem… Tę cienką, wie pani…
– Tę, co pękła?
– No właśnie. I możliwe, że ją chciałem przykręcić, zanim pani dojedzie… Za samochód nie dam głowy. Pani Małgosia mi pomagała, może ona pamięta…1
– Znaczy, ktoś mógł – uciął krótko Wólnicki. I Teraz drugie. Motyw.
Nie postawił wyraźnego znaku zapytania, ale odpowiedzi oczekiwał. Nie uzyskał jej. To całe cholerne przesłuchanie szło mu jak po grudzie, podejrzani gapili się na niego z wielkim zainteresowaniem i nadzieją, że odpowiedź usłyszą właśnie z jego ust| Rzeczywiście, już się rozpędził…
Z dużym wysiłkiem skupił się służbowo i święcie przekonany, że coś zaniedbuje, że najważniejszych pytań nie zadał, że niczego właściwie nie osiągnął) zdecydowany jednakże sprawdzić prawdziwość tych idiotycznych zeznań, jak nożem uciął zakończył spotkanie. Adresy i telefony pozostałych świadków miał, pójdzie tym tropem i albo coś z tego wyniknie, albo się definitywnie od nich odczepi, podniósł się.
– Dziękuję państwu. Być może, będę musiał… – powstrzymał się od komunikatu, że na pewno zarządzi konfrontację, i zakończył trochę ni w pięć ni w dziewięć – jakieś pytania jeszcze mieć. Proszę nie opuszczać miasta.
I wyszedł. Sierżant wyszedł za nim z głową obróconą bez mała tyłem do przodu, bo wciąż absorbowały go koty.
* * *
– To, co, panie Ryszardzie? – spytałam niepewnie. – Jesteśmy aresztowani czy nie?
– Że też nie spytała go pani, kto tam ten numer zauważył – skarcił mnie pan Ryszard. – Bo to właściwie jedyny klops. A jeśli to był jakiś sklerotyk albo trochę ślepawy i dałoby się wszystko mu wmówić?
– Akurat by odpowiedział. Moim zdaniem, uczepi się teraz tego pańskiego Gwasza, przez zapasowe kluczyki. Może niech pan lepiej uprzedzi człowieka?
– A co ja go będę uprzedzał, od niego przecież zaczął. Nie wierzę, żeby ten gliniarz wymyślił coś takiego, że ktoś tam u nich taką intrygę uknuł, tu kluczyki, tu czatować, aż pani przyjedzie, skąd by w ogóle wiedział, ja sam nie wiedziałem jak mu zostawiałem wóz, dopiero później pani dzwoniła. Śledzić, skorzystać z okazji, jechać i utłuc tego, pożal się Boże, ogrodnika, a potem na mnie zwalić. To by już była ta, Jak jej tam, premedytacja, a skoro tak, niech go łapią. Gwasz może i będzie miał zawracanie głowy, ale winnego nie znajdą, bo go nie było. Gorzej z panią Julita ja głowę daję, że to nie ona, nijak by nie zdążyła, ale moją głowę to oni mają gdzieś.
Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy salonowym stoliku, a między nami rozkwitała czarna troska.
– Ale kłamał pan doskonale – pochwaliłam, usiłując znaleźć w tym wszystkim jakąś pociechę.
– Pani też – zrewanżował mi się pan Ryszard. Mariana nie będę uprzedzał, ale może pani zadzwoni teraz do innych?
Pokręciłam głową, bo jakieś kawałki umysłu ocknęły się z letargu i podjęły pracę. Niechętnie, ale jednak, – Do bani. Niech pan popatrzy, panie Ryszardzie, jakie straszne czasy nastały. Jeśli się nas uczepią, sprawdzą rozmowy telefoniczne, te cholerne bilingi, nawet komórki da się wyłapać. Nic już człowiek nie może zachachmęcić. Cała nadzieja, że Witek zdążył ich zawiadomić i Julita zaczęła się odmieniać. Cholera, zapomniałam jej zabrać ten czerwony żakiecik!
Brzęknął gong u furtki.
– Ja otworzę – zaofiarował się pan Ryszard.
Poszłam za nim z ciekawości. Okazało się, że panowie śledczy wrócili. Pewnie liczyli na to, że złapią nas na gorączkowym ukrywaniu dowodów rzeczowych, zakopujemy w ogródku narzędzie zbrodni albo coś w tym rodzaju. A może bijemy się, nawzajem czyniąc sobie wyrzuty.
– Czy pani posiada sekator? – spytał komisarz już w progu.
Nawet się nie zdziwiłam, sekator do ogrodnika pasuje, chyba mi go nie zabierze? No, nawet gdyby, kupię nowy, niech będzie.
– Posiadam. Chce go pan obejrzeć?
– Tak, proszę. No i cześć.
Wróciłam wczoraj pod wieczór, nie zdążyłam nawet zajrzeć do ogrodu, nie wspominając jakichkolwiek pracach, skąd miałam wiedzieć, gdzie znajduje się w tej chwili sekator czy którekolwiek inne narzędzie? Próbując szybko pobiec drogą dedukcji, gapiłam się na niego, zmartwiona i stropiona. I jak, z takim wyrazem twarzy, mogłam nie wydawać się podejrzana…?
Dedukcja kazała mi się wypchać trocinami i tłuczonym szkłem. Ruszyłam zwyczajnie, drogą praktyczną, obejrzałam się na szafkę w przedpokoju, leżały na niej tylko stare rękawiczki, dwie i pół pary, przeszłam do salonu i obejrzałam obramowanie kominka, nożyczki, gasidło do świec, długie zapałki, popielniczka, trzy lichtarze, nożyce do ścinania trawy, bardzo niedobre, długopis, wazon z suchym bukietem ominęłam wzrokiem, sekatora tam nie było, ale i tak wątpiłam, czy mógłby być, wyszłam na tarasik przed domem. Sierżant twardo szedł za mną i oglądał to samo.
Na tarasiku spenetrowałam dwa stoliki turystyczne, na jednym, obok pazurków do pielenia, wąskiej łopatki, popielniczki i jednej rękawiczki leżał sekator, ale na długich rękojeściach.
– Taki panom odpowiada? – spytałam niepewnie.
– Może być – zgodził się sierżant. – Mniejszego pani nie ma?
– Mam. Tylko nie wiem gdzie. Ale może się znajdzie.
Sprawdziłam zawartość dwóch wiaderek, bez skutku, i obeszłam dom dookoła od zewnątrz. Zdenerwowałam się bardzo widokiem rdestu, pchającego się w trawę ozdobną, z trudem powstrzymałam się przed Wyrwaniem go chociaż trochę, bacznie przyjrzałam się parapetom okiennym, obejrzałam drewno opałowe, wlazłam pod wierzbę i wreszcie znalazłam sekator. Leżał na workach z ziemią ogrodniczą do rozsypywania.
– Jest! Proszę.
Wróciliśmy do domu od frontu, sierżant z dwoma sekatorami, jednym wielkim, drugim mniejszym. Komisarzowi jeszcze było mało.
– Tylko jeden? Drugiego takiego pani nie ma? spytał, potrząsając tym mniejszym.
– Mam, ale on do kitu. Rozklekotał się.
– Można zobaczyć?
Rozklekotany sekator znalazłam w garażu obok młotka, siekiery i dwóch ręcznych piłek, mocno stępionych. Odniosłam z tego korzyść osobistą, przypomniało mi się, że takie piłki można naostrzyć, Witek wie gdzie, i od razu zabrałam je do domu.
Komisarz nie oglądał sekatorów zbyt wnikliwie.
– To wszystko? Więcej pani nie miała?
– Niech pan nie wymaga za wiele, to dopiero dwa lata, jak mam ten ogród, nie zdążyłam zepsuć wszystkiego. Chce mi pan te sekatory pozabierać?
– Nie, cóż znowu. Dziękujemy bardzo.
Poszli. Zostałam z trzema sekatorami.
– A do tego pierwszego pani się nie przyznała! – wytknął mi pan Ryszard, wracając do salonu.
– O, rzeczywiście, już lecę ze świstem. Przecież też by go chciał oglądać, a ja przypadkiem wiem, gdzie on leży. W garażu pod drewnem, na samym spodzie, musiałabym wyprowadzić samochód i rozkopać pół domu, panu by się chciało? Bo mnie nie. Ale…! Gdzie ci telefoniarze?
– Już zrobili swoje i poszli. Z panią chyba skończyli, teraz podłączają drugą stronę.
– Nie wrócą?
– Obiecali, że nie. To ja już też będę leciał…
– Moment, panie Ryszardzie – poprosiłam i pozbyłam się wreszcie narzędzi ogrodniczych, wynosząc je na taras i odkładając na drugi stolik turystyczny. -ja czasami coś myślę i trzeba to wspólnie omówić. Baba widziała Julitę i pana, numerowi samochodu możemy nie dać rady, diabli wiedzą, kto go widział, ci dwaj tutaj nie robili wrażenia kretynów, niech pęknę, jeśli nie zarządzą konfrontacji! Pierwsza rzecz, jaką powinni zrobić.
Pan Ryszard spojrzał na mnie, popatrzył przez okno w dal i zaczął zbierać ze stołu szklanki.
– Powinni – przyznał. – To, co?
– No właśnie. Niech pan się uspokoi z tym sprzątaniem, bo mnie to rozprasza, a ja się muszę poważnie zastanowić. Poza tym, do takich rzeczy służy taca!
– Nic, nic. Już. Zaraz.
Najpierw zastanowiłam się, czy nie mogłabym jednak czasami być normalną kobietą, która porządki robi odruchowo, a potem wróciłam do konfrontacji. Konfrontacja wyszła mi lepiej.
– Baba była w nerwach? – upewniłam się surowo.
– Nawet w dużych.
– Fotograficznej pamięci, miejmy nadzieję, nie posiada. Krótko patrzyła?
– Krótko.
– A Julita trzymała się za twarz?
– Zgadza się, trzymała.
– To ona gówno zobaczyła. Na konfrontację musi pan iść w garniturze, nie żeby zaraz frak…
– Nie mam fraka.
– To tym bardziej. Ale garnitur pan ma. Żadnych tam dżinsów, kurtek, prawdziwa marynarka, nie najnowsza, biała koszula, krawacik…
Pan Ryszard znalazł tacę, na której przyniosłam herbatę i którą potem wetknęłam za poduszkę na kanapie. Poustawiał na niej naczynia i wyprostował się,
– I myśli pani, że ktokolwiek uwierzy w taką moją roboczą odzież?
– Jaką roboczą odzież? Spotkanie towarzyskie, na moją cześć pan się ubrał normalnie, długo mnie nie było! Tak pan mnie chciał powitać elegancko, wolno panu, nie?
– No, powitać, to tak… Ale ja przecież przyłączałem węża do kranu…
– Rozebrał się pan – zaproponowałam w rozpędzie.
Pan Ryszard popatrzył na mnie jakoś dziwnie.