– No tak. Marynarka, spodnie… I ktoś uwierzy, że nikt nie zwrócił uwagi na gołego faceta w gaciach, który lata po pani ogrodzie i po dziedzińcu z wężem w ręku…? Sąsiedzi, ludzie chodzą, robotnicy naprzeciwko…
– Niech pan nie stwarza trudności! – zdenerwowałam się. – Kitel pan włożył… Cholera, nie ma u mnie kitla. Wszystko jedno, nie o to chodzi, nic pan nie wkładał, łatwo się panu przyłączyło bez szkody dla zdrowia. Ale był pan wytwornie odziany i cześć! Julity przypilnuję osobiście, mam nadzieję, że siedzi u fryzjera, w najgorszym razie inaczej się uczesze, w coś żółtego ją ubiorę. Przemocą, jeśli trzeba!
Sedno rzeczy pan Ryszard zrozumiał doskonale, zamyślił się, poszedł z tacą do kuchni i wrócił.
– Jeśli tej babie każą rozpoznawać z twarzy, to ma pani rację. Ja byłem mniej zdenerwowany, ale z pani Julity rzeczywiście widać było tylko włosy, ręce i ten czerwony żakiet. Ubrać tak samo inną dziewczynę i już nie wiadomo, która jest, która. A ze mnie to ona w ogóle mało widziała, bo takie szare miałem na sobie…
– Szaroniebieskie – skorygowałam. – Garnitur, o ile pamiętam, ma pan ciemniejszy.
– Mam i czarny, ale to nie był ani pogrzeb, ani ślub. Więc czarny nie pasuje. No dobrze, to niezła myśl. Mnie, co innego zastanawia, ten sekator. Na kiego grzyba im były pani sekatory?
– Gdyby pytali o noże kuchenne, rozumiałabym, że szukają narzędzia zbrodni – odparłam bez namysłu. – Ale sekatory…? Poza tym te noże by zabrali. Coś on wywinął głupiego tym sekatorem? Ukradł komuś? Czy ktoś jemu? Niby jedno do drugiego przystaje, sekator do ogrodnika i odwrotnie, ale mnie tu nie gra.
– Mnie też nie. Poczekajmy. Na razie panią Julitą trzeba się zająć…
Zajęcie się Julitą polegało na objechaniu połowy miasta i w rezultacie wypadło nieco dziwnie, dając efekt niezamierzony. Spróbowałam posłużyć się komórką, stosując niesłychanie okrężną drogę, żeby mi nikt nie udowodnił podejrzanych połączeń telefonicznych, ale ostateczny komunikat donosił, że ona swoją wyłączyła. Mogła się znajdować wszędzie, w kinie, w kościele, u kosmetyczki… O, właśnie, u kosmetyczki, może jednak robi coś z twarzą i włosami!
Czerwony żakiecik, który zapomniałam z niej zedrzeć, dręczył mnie do tego stopnia, że postanowiłam przestać o nim myśleć. Przestawiłam się na inne tory, przypomniałam sobie, że po drodze do domu mam ogrodnika, ściśle biorąc tak zwane ogrodnictwo, ni wet dwa ogrodnictwa… no dobrze, może to były p0 prostu sklepy ogrodnicze… jedno z nich zaś mieściło się pod adresem, którym operował pan Mirek. Miałam z tym podlecem ciężką zgryzotę już od dwóch lat, a po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że coś tu się nie zgadza, było to ogrodnictwo małe, chociaż zasobne, i pan Mirek w nim się właściwie nie mieścił. I od kiedy w ogóle do niego należał?
Wytężyłam pamięć. Rozwijające się stopniowo ogrodnictwo znałam od wieków, od czasów, kiedy jeszcze usiłowałam zazielenić swój balkon, co uniemożliwiły mi gołębie. Cokolwiek tam posiałam albo zasadziłam, mościły się na tym z upodobaniem, wygniatając sobie ciepłe gniazdka, skutecznie tłamsząc wschodzące zielska, i nie pomagało nic. Wetknięte gęsto patyki kochane ptaszki rozpychały, pod rozciągniętą nad roślinami siatkę właziły, za to człowiekowi siatka nie pozwalała wyjść na balkon, ponadto z wyraźną przyjemnością pstrzyły całość żrącym łajnem i nie było na nie siły. Zrezygnowałam z dekoracji balkonu i zdaje się, że wtedy właśnie bardzo znielubiłam gołębie. Nie posunęłam się do ukręcania im łbów i gotowania rosołku, ale niechęć trwała we mnie zdecydowana i wyraźna.
Ogrodnictwo jednakże mi zostało i tam nabyłam pierwsze roślinki do nowego ogródka. Drugich już nie nabyłam, ponieważ ogrodnictwo znikło i pojawiło się dopiero po pewnym czasie w nieco innym miejscu, nawet dość blisko poprzedniego, co sprawdziłam zaledwie raz, na więcej razy zabrakło mi czasu. Wciąż zajmowało niewielki kawałek terenu, ale towarem, o ile pamiętałam, dysponowało w obfitości. I oto okazało się adresem służbowym ogrodnika Mirosława drzewca.
No i kto wie? Może miał tam malutki azylek, przyjemnie dla siebie urządzony, przyozdobiony moją zapalniczką…?
Nadzieja była nikła, ale co mi szkodziło sprawdzić? Z pewnym trudem, po ścieżce rowerowej i przejściu dla pieszych podjechałam pod bramkę.
Dobrze mi się wydawało, ogrodnictwo rzeczywiście było miniaturowe. Sadzonki w doniczkach na regałach nawet bez zadaszenia, ukorzenione róże, hosty, azalie, bluszcze, hortensje, astry i mnóstwo innych roślin, też w doniczkach, gniotące się na krótkich grzędach, krzewinki i trawy we wczesnej fazie rozwoju, wszystkiego po odrobinie, ale za to rozmaitość wielka. Baraczek z kasą, nasionami, cebulkami i bulwami, skromna ekspozycja donic i podstawek, trochę chemikaliów, stosy worków z nawozem i ziemią, torby z odżywkami i właściwie nic więcej. Prawdopodobnie ukryty gdzieś sanitariat, którego nie było widać. Miejsca dla pana Krzewca również nie było widać.
Najpierw nie wytrzymałam i skusiłam się na dwie rabatowe róże w łososiowym kolorze i dwie niskie złotożółte chryzantemy, potem dokupiłam cztery małe hosty, następnie zawahałam się przy czymś, co widziałam we Francji, nie miałam pojęcia, jak to się nazywa, w każdym razie w naszym klimacie nie miało prawa przyjąć się i rosnąć, ale wzięłam to na próbę, wreszcie poszłam płacić, nabyłam szafirki, które chodziły za mną już od zeszłego roku, i przypomniałam sobie, po co tu w ogóle jestem.
Pytanie zadałam panience przy kasie, do której wróciłam po wepchnięciu zakupów na wózek, na szczęście lekki.
– Przepraszam panią, ale zdaje się, że tu gdzieś u państwa urzęduje albo może tylko bywa pan Mirosław Krzewiec. Gdzie go mogę znaleźć?
– Mirosław Krzewiec? – zdziwiła się panienka. – Nic nie wiem. Nie znam takiego. Bardzo mi przykro.
Pomyślałam, że może jest za młoda, pewnie od niedawna pracuje, a pan Mirek mógł bywać dosyć rzadko. Odwróciłam się do faceta przy regałach.
– Tu u państwa urzęduje pan Krzewiec. Mam jego służbowy adres. Wie pan może, jak go złapać?
Facet był trochę starszy od panienki. Zawahał się, otworzył usta, zamknął i znów otworzył.
– Krzewiec? Możliwe. Ja tak wszystkich nie znam… Lepiej niech pani spyta szefowej.
– A gdzie znajdę szefową?
Spojrzał w niezbyt odległą dal i uczynił gest brodą.
– Tam jest, z tyłu, przy paprotkach.
Udałam się w paprotki za baraczkiem. Przejście ku nim było dostatecznie wąskie i niewygodne, żebym zdążyła zmodyfikować dociekania.
– Przepraszam panią, a gdybym chciała takich ondulowanych host kupić czterdzieści, czy państwo mają tyle?
Pochylona nad roślinkami ogrodniczka wyprostowała się. Oto kobieta bez pretensji, tak mi się pomyślało z uznaniem i pochwalnie. Czterdzieści pięć murowane, ani śladu makijażu, proste, czarne włosy ze srebrnymi nitkami, dżinsy dość luźne i wygodne, za to niekoniecznie twarzowe, zielona bluzeczka bez rękawów, całość z nadwagą góra osiem-dziesięć kilo. Błyskawicznie wyłowiła wzrokiem moje zakupy i zastanowiła się.
– Czterdzieści? Może być. Jutro, a najdalej pojutrze. Przyjedzie pani czy dowieźć?
– Nie. Powiedziałam „gdybym". Urządzam swój 0gród, jaki tam ogród, mały ogródek, i jeszcze się waham. Jeden z wariantów to takie hosty na całej rabacie. Zabezpieczam sobie źródła zakupów, a do pani mam blisko, więc pytam na wszelki wypadek.
– A, rozumiem. Proszę bardzo, w razie, czego w dwa dni może pani dostać wszystko. Z dostawą.
Ucieszyłam się najszczerzej w świecie.
– A krzewy? Bez mam na myśli. Bo krzewów u pani nie widzę?
– Fakt, krzewów nie prowadzę. Ale… Czy ja wiem…
Zawahała się. W rozpędzie kontynuowałam.
– Jestem chora na bez. Chciałam mieć cały gąszcz bzu, taki długi wał w różnych kolorach, pojedynczy i dubeltowy, i nie powiem, co mam, bo mi się niedobrze robi, a na usta pchają mi się budowlane słowa.
Omijane w eleganckich słownikach. Może wie pani przypadkiem, skąd brał bez pan Krzewiec, który tu u państwa ma swoją urzędową metę? I gdzie w ogóle ktoś hoduje bez na rozplenienie?
Już przy bzie troszeczkę zesztywniała, a przy panu Krzewcu zamieniła się w kamień. Przyjrzała mi się z wielką uwagą.
– A co? – spytała kąśliwie. – Bez od pana Krzewca nie spodobał się pani?
Z całej siły postanawiałam ukrywać prawdziwe uczucia i załatwiać sprawę podstępnie, dyplomatycznie i głupkowato. Przy największych staraniach nie mogła znaleźć lepszego pytania, żeby mnie wyprowadzić z równowagi.
– Bez od pana Krzewca, proszę pani, mogę sobie o kant tyłka potłuc. Różne bzy w życiu widywałam, ale ten mój pobił rekordy. Nie ma przepisu, że muszę egzystować w bzie od pana Krzewca, mam pełne prawo pozyskiwać bez wszędzie tam, gdzie jest to możliwe i kto ma mi udzielić rady, jak nie fachowy ogrodnik?! Niemożliwe, żeby pani nie wiedziała, gdzie kupuje się bez!
Zreflektowałam się nagle, bo w końcu nic mi ta kobieta nie zawiniła. W dodatku zdaje się, że sama sobie odbierałam właśnie szansę na zyskanie jakiejkolwiek dalszej wiedzy.
– Najmocniej panią przepraszam, uniosłam się, ale ten cholerny bez naprawdę mnie zdenerwował.
Może to niefart jakiś, ale chcę przeciwdziałać i jestem trochę niecierpliwa. To już nie ten wiek, żebym miała na swój gąszcz czekać trzydzieści lat, widać chyba, nie?
Jednakże kobieta z kobietą zawsze się dogada.
Kamień w ogrodniczce nagle zmiękł, zaczęła patrzeć na mnie prawie z sympatią, a już na pewno ze zrozumieniem. Możliwe, że również lubiła bez, a możliwe, że przyjemność sprawiła jej różnica wieku na moją niekorzyść.
– O, zaraz. Nieporozumienie. Pani przypadkiem nie dostała… Nie, zaraz. Co pani właściwie dostała? Znaczy, ten bez do ogrodu?
– Wysokopienne barachło, czymś zarażone, przesuszone na pewno, sadzonki jak patyczki, trzy gałązki na krzyż, z trudem uratowane, a i to nie jest pewne. Całkiem, co innego niż chciałam. Do gąszczu tak podobny, jak ja do pingwina. Do strusia, jeśli pani woli.
Kiwnęła głową, zatroskała się jakby i zaczęła wyłazić z paprotek. Cofałam się przed nią, z racji ciasnoty z wielkim trudem, za nic nie chcąc odwracać się tyłem, z góry zdecydowana kupić paprotkę, którą nadepnę, chociaż mój ogród do paprotek nadawał się jak wół do karety.