– Miała pani rację… – zaczął i w tym momencie wszedł ów Gwiazdowski, o którym omal nie zapomniał.
– Resztę załatwią sami – powiedział. – Służę panu. Pani Joanno, pozwoli pani, że zrobię sobie herbatę?
Pani domu zerwała się z kanapy.
– Nie, niech pan siada i niech ja się wreszcie dowiem, dlaczego policja pana łapie. Ja panu zrobię herbatę. Ale proszę rozmawiać głośno, żebym słyszała. Czy jeszcze któryś z panów coś…
– Nie, dziękujemy.
Ten cały Gwiazdowski usiadł na drugiej kanapie, obok sierżanta, który skwapliwie przesunął się, zostawiając mu więcej miejsca. Wólnicki poczuł się w siodle. Nareszcie miał kogoś, obciążonego konkretnym zarzutem, o tyle skomplikowanego, że nie uciekł, chociaż, na dobrą sprawę, powinien. Przyjrzał mu się. Facet nie robił wrażenia potwora, owszem, wysoki, solidnie zbudowany, ale gdzie mu było do wyobrażeń, jakie budziło określenie, dwa metry wzrostu, ze sto pięćdziesiąt kilo wagi, wzrok dziki i suknia plugawa, wściekła gęba, zmierzwiony kołtun na łbie, agresja buchająca ze środka… Nic z tych rzeczy, normalny człowiek, spokojny i łagodnie opanowany, do licha, nie pasuje!
Na myśl, że ci wszyscy, dotychczas połapani, mogliby okazać się niewinni, zimny dreszcz przeleciał mu po plecach.
– Miło mi, że wreszcie mogę z panem porozmawiać – rzekł jadowicie. – Gdzie znajdował się pan wczoraj pomiędzy osiemnastą trzydzieści a dwudziestą?
Gwiazdowski nie zaprezentował żadnych emocji.
– Tutaj chyba, nie? Czekaliśmy na panią Joannę, zdaje się, że od piątej? Ja w każdym razie byłem; już od wpół do piątej przez tych telefoniarzy. I pani Małgosia była.
– Do której?
– O, długo. Do ósmej… nie, co ja mówię, do dziewiątej chyba? Nie patrzyłem na zegarek, ale do domu przyjechałem dwadzieścia po dziewiątej, co mi żona wypomniała, bo miałem być o dziewiątej. Dwudziestej pierwszej, mam na myśli. A stąd jadę do siebie mniej więcej piętnaście minut. Nie było żadnych przeszkód, więc musiałem wyjechać pięć po dwudziestej pierwszej.
– Kto to może poświadczyć?
– A mówiłam, żeby pan nagrał albo zapisał! wrzasnęła z kuchni pani domu.
Wólnicki postanowił tego nie słyszeć.
Potwornie podejrzany Gwiazdowski wymienił wszystkie te same osoby, z tym, że zaciął się przy nazwisku Tadeusza. Kwiatkowski. Zakłopotał się, znał go jako Tadzia, nigdy nic budowlanego u niego nie roi bił, nazwisko potrzebne mu było jak dziura w moście, słyszał je, ale nie zakodował w pamięci. Przypomniał sobie z wysiłkiem.
– No tak – powiedział komisarz po chwili milczenia. – Ale samochód, którym pan jeździ obecnie, wiem, że to nie pański, tylko pochodzący z warsztatu pana Gwasza, o wymienionej porze znajdował się na ulicy Pąchockiej pod numerem czterdzieści cztery. Co on tam robił?
Komunikat zawierał w sobie zaledwie połowę prawdy. Nauczycielka matematyki nie ratowała kota spod kół samochodu pod numerem czterdziestym czwartym, tylko znacznie dalej, na samym końcu krętej uliczki, prawie przy wyjeździe z niej, i na dobrą sprawę nie było pewne, skąd ten samochód jechał. Ale co szkodziło trochę podejrzanego świadka postraszyć?
Obydwoje, Gwiazdowski i pani domu, która już wróciła z herbatą, gapili się na komisarza baranim wzrokiem.
– Stał, jak sądzę…? – wysunęła niepewne przypuszczenie ta okropna baba.
– Nic na ten temat nie wiem – powiedział znacznie sensowniej Ryszard Gwiazdowski. – O ile wiem, stał tutaj. Dokładnie, pod śmietnikiem pani Joanny.
W komisarzu Wólnickim pojawiło się w tym momencie okropne uczucie. Coś przeoczył, coś zlekceważył, poszedł niewłaściwą drogą, a przeoczone i zlekceważone właśnie mu umyka. Z wysiłkiem stłumił uczucie, nie, to niemożliwe, zrobił przecież wszystko, co trzeba, a teraz bada świadków bez wątpienia właściwych, skoro znali denata. Śladów z miejsca przestępstwa badać nie może, bo z całą pewnością laboratorium jeszcze mu żadnych wyników nie dostarczyło, grzebać w dokumentach…? W dokumentach grzebie się w celu dokładnego poznania ofiary, jej otoczenia i poczynań, w tym samym celu przepytuje się świadków, to właśnie czyni, więc skąd zgryzota?
– Pod śmietnikiem… – powtórzył bezwiednie.
No tak… Znał pan Mirosława Krzewca? Ogrodnika?
Podejrzany uparcie zachowywał spokój.
– Znać znałem, ale nie bardzo. Ze dwa razy go widziałem i słyszałem tylko…
– Zaraz – przerwała podejrzliwie pani domu. – Już drugi raz używa pan czasu przeszłego. Co się dzieje? Umarł ten Krzewiec czy co? Wpadł pod samochód.
– Dlaczego pod samochód? – spytał natychmiast komisarz.
– O, nie upieram się, może pod pociąg. Ale pyta pan o samochód pana Ryszarda, więc tak mi się nasunęło. Coś się z nim stało?
Wólnicki postanowił nie dopuścić do towarzyskiej pogawędki. Zwrócił się znów do podejrzanego.
– Zaczął pan mówić, że pan słyszał. Co pan słyszał?
– Słyszałem tylko, że się nie sprawdził. Ten cały Krzewiec. Pani Joanna narzekała, zresztą prawdę powiedziawszy sam to też zauważyłem. Oglądaliśmy drzewa, no, co tu ukrywać, spaprał robotę. One musiały być źle przechowywane, i choinki, i bzy, orzech też mu się nie udał. Tyle wiem i nic więcej.
– Przesuszone korzenie i za płytko sadził – wyrwało się sierżantowi.
– A głębiej glina! – warknęła podejrzana.
– Już niech mi pani tak tej gliny nie wymawia -skrzywił się Gwiazdowski, też podejrzany. – Ale myślałem, że ogrodnik zadecyduje, a spod wykopu całą wywiozłem, słowo daję. Już przepadło, chyba, że chce pani wszystko wywrócić do góry nogami.
Podejrzana machnęła ręką.
– Nie chcę. Dosypię od góry. To, co z tym panem Mirkiem, musiało mu się coś przytrafić, bo inaczej nie zawracałby pan nim głowy sobie i nam. Panie komisarzu, może nas pan uważać za przestępców, ale niech pan nas nie uważa za idiotów, uparcie mówi pan o nim w czasie przeszłym… Zabił go ktoś?
– Dlaczego miałby zabić… – zaczął Wólnicki, zanim zdążył uświadomić sobie, że mówi kretyństwo.
– Bo panowie są z wydziału zabójstw – usłyszał zimną odpowiedź. – Więc szczerze wątpię, czy chodzi o to, że nie zapłacił podatków. I rozumiem, że smutne wydarzenie nastąpiło wczoraj między… zaraz, o jaką porę pan pytał…? A, między osiemnastą i dwudziestą. Pięć osób tu siedziało…
– Cztery – uściślił podejrzany. – Tadzio dobił później.
– Zgadza się, później. Około wpół do siódmej. Z Okęcia jechał, pana Krzewca miał po drodze. O, zaraz powiem, skąd wiem, jasne przecież, że pan o to zapyta…
Nuklearny wręcz wybuch nadziei Wólnickiego znikł szybciej niż przekłuty balon albo zwykła bańka mydlana.
– W życiu u niego z wizytą nie byłam, ale na tej samej ulicy mieszka mój dentysta, więc mniej więcej wiem, gdzie to jest. Z Okęcia na pewno po drodze bardziej niż na przykład z Gocławka. Ale Tadzio wcale go nie zna i nie znał, i jeśli nawet do niego narzekałam na kłopoty ogrodnicze, starał się nie słuchać.
Gdyby okazało się, że to Tadzio go zabił, oszalałabym z ciekawości, jaki na litość boską mógł mieć motyw, więc bardzo proszę mi to powiedzieć. Chociaż i tak wątpię, czyby zdążył, o której tu był…?
Obydwoje podejrzani, wpatrzeni w siebie, ze zmarszczonymi brwiami wyraźnie usiłowali sobie Przypomnieć.
– Ja o której…? Po piątej… Kwadrans…?
– Zaraz. Szósta… Pani dzwoniła, że pani już jest. Jakieś pięć po…? Za dwadzieścia siódma…?
– Niechby za piętnaście. Musiałby wcześniej, Przed wpół do siódmej byłoby dobrze?
Chciwie zachłanne spojrzenie ugrzęzło teraz w Wólnickim, który poczuł się tak dziwnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Co ci ludzie mówią, ten jakiś Kwiatkowski, pozbawiony motywu, miałby zabić Krzewca przed wpół do siódmej? Według tego, co stwierdził lekarz, mowy nie ma!
– Nie – wyrwało mu się. – Później.
– Odpada. Później już był tu. Znaczy, to nie Tadzio.
– A dlaczego właściwie miałaby go zabijać koniecznie któraś z osób, tu obecnych? – zainteresował się nagle Gwiazdowski. – Pani Joanna takiego zlecenia nie zostawiła. Może jednak ktoś inny?
– Dlatego, że pański samochód we właściwej porze był widziany przed właściwym domem – odparł komisarz ze zdumiewającą, zważywszy lekką kołowaciznę, przytomnością umysłu, znów odrobinę wypaczając prawdę. – I bardzo chciałbym wiedzieć, jakim sposobem on się tam znalazł. Sam przecież nie pojechał?
Okropne milczenie, jakie teraz zapadło, wypełnione było pracą umysłową, od której powietrze gęstniało. Jakim sposobem samochód stojący tu, mógłby się znaleźć tam, bez uczestnictwa człowieka, który był tu…?
– Czy pan jest zupełnie pewien, że to był mój samochód? – spytał jakoś bezradnie podejrzany. – To znaczy, nie mój, tylko Gwasza, ale to już wszystko jedno. Bo ja, prawdę mówiąc, nie rozumiem…
Wólnicki otrząsnął się nagle z okropnego zauroczenia. Pomyślał, że obydwoje kłamią, kłamią tak porządnie i prawdziwie, że niemożliwe jest, żeby nie kłaniali. Gdyby nie Górski, zamknąłby ich na czterdzieści osiem godzin bez sekundy namysłu, ale współpraca z Górskim już się na nim odbiła. Zaraz, errare humanum est, a policjant też człowiek. Siostra denata miała rację, z bandziorem jak z jajkiem, przyzwoitego się szarpie, zastanówmy się, jakie są inne możliwości?
Pierwsza: nauczycielka matematyki jednak się pomyliła, to nie Indianin Sokole Oko, tylko starsza pani, jedna cyfra inna i już się kitwasi. Druga: ktoś podwędził gablotę z ulicy i zdążył odstawić z powrotem, dużo wiedział, no, o jego wiedzy, kiedy indziej. Trzecia: cudzy wóz, z warsztatu, ktoś miał kluczyki, zaplanował sobie… Zaraz, jeszcze czwarte: świadek widział młodą i piękną dziewczynę o czarnych włosach, do diabła z włosami, teraz te baby miewają na głowach wszelkie śmieci. Potworem był Gwiazdowski, też mi potwór, cha, cha, ale dziewczyna…?
Wszystko to przeleciało mu przez głowę z szybkością powyżej świetlnej. W obliczu takich wątpliwości decyduje motyw. No i konkretne ślady, ale to też rozpatrzy później, z laboratorium dostanie. Teraz ten motyw.
– W porządku – powiedział, chociaż nic nie było w porządku. – Zapasowe kluczyki zostały w warsztacie?