Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Proszę bardzo – rzekła, wciąż uczynnie, i podała mu dowód osobisty.

I wtedy komisarz przypomniał sobie, skąd zna tę, gębę.

Ogarnęło go wszystko razem. Ulga, nadzieja, zakłopotanie, irytacja, przeczucie klęski i pewność zwycięstwa, euforia i depresja. Wiedział przecież, że Górski miał z nią kiedyś do czynienia, ale szczegóły ich współpracy, o ile można to było nazwać współpracą, nie były mu znane. Dziwaczna facetka, wplątująca się nachalnie we wszystko, co jej się napatoczy, ściągająca człowiekowi na głowę więcej kłopotów niż pożytku. Rzeczywiście, jeszcze tylko tej baby mu brakowało!

– Miło mi poznać panią osobiście – powiedział słabo i sam uczuł, że iskry zachwytu w tej deklaracji nie zabłysły. – Czy pan Gwiazdowski długo tam będzie…

W tym momencie przypomniał sobie fragment czytanych nocą dokumentów ofiary. Ależ oczywiście, ona również tam się znalazła!

– Nie wiem, ale mogę ich zaraz zapytać – odpowiedziała na niedokończone pytanie i już ruszyła się z kanapy, ale Wólnicki ją powstrzymał.

– Nie, zaraz, ja do pani też mam kilka pytań, może załatwimy to przy okazji. Czy pani znała Mirosława Krzewieca… albo Krzewca, nie wiem, jak to odmieniać… z firmy ogrodniczej?

– Dlaczego znałam? – zdziwiła się. – Znam go nadal, nie będzie mi się przy spotkaniu przedstawiał. Chociaż w spotkanie wątpię.

– Dlaczego?

– Bo już zerwałam z nim kontakty służbowe. Od razu powiem, bo pewnie pan zapyta, że to nie jest solidna firma, panu Mirkowi nie można wierzyć, trzeba mu patrzeć na ręce, nie spełnia obietnic, nie to panu dostarcza, czego pan sobie życzył. Pół ogrodu mam spaskudzone przez niego i cholera mnie bierze, ale nie będzie poprawiał. Nie chcę mieć z nim więcej do czynienia!

Mógł sobie Wólnicki hodować w sercu rozmaite ambicje i marzenia, mógł się rzucać na łatwizny i ekspresowe rozwiązywanie sprawy, ale jednak fachowcem już zaczynał być. W tym miejscu baba nie kłamała, zaiskrzyła, szlag ją trafił prawdziwy na tego Krzewca… zdecydował się na Krzewca, lepiej mu brzmiało niż Krzewieca… zła była jak diabli. Ogień z niej trysnął taki, że sierżant wreszcie zmienił obiekt zainteresowania, oderwał oko od kotów, przeniósł spojrzenie na podejrzaną. Bo stanowczo należało zaliczyć ją do grona podejrzanych, nie świadków.

– Pan komisarz pozwoli…? Ja trochę wiem o ogrodnictwie.

– Proszę, pytajcie – zgodził się Wólnicki sucho.

– Co pani zrobił…?

Wulkan wybuchł w spokojnym dotychczas salonie.

– Wszystko! Pan spojrzy przez okno! Wysoką brzozę chciałam, posadził mi płaczącą! Dwa czerwone klony obok siebie, na plaster mi dwa czerwone, klony?! Chciałam dużą lipę, proszę, widać, patyk ze szkółki, tyle wetknąć, to i ja sama potrafię! Chciałam duży orzech, jest orzech, czemu nie, owoce ma jak czereśnie, tylko mi ziemię zatruwa! Chciałam bez, gówno mam, a nie bez, za to orgię jaśminu, dom mi niedługo pod tym jaśminem zniknie! Trzy uschniętej choinki, wcale nie chciałam choinek, czy ja jestem górskie zbocze?! Ziemi nie zmienił, nie wywiózł, nie dowiózł, trzy centymetry czarnoziemu, a pod spodem glina jak byk, mogę sobie cegielnię założyć!

To jest ogrodnik?! To jest taki ogrodnik, jak z cara Mikołaja dziewica słowiańska!!!

Komisarz wpatrzył się z zaciekawieniem w ogród, jego zdaniem bardzo ładny, i kompletnie nie pojmował sedna rzeczy, ale sierżant kiwał głową z pełnym zrozumieniem.

– Przesuszone? Za długo czekało?

– No pewnie!

– A od frontu, zdaje się, ma pani kasztan jadalny?

– Jadalny…! Taki on jadalny, jak żółwia skorupa! W życiu w naszym klimacie jadalny nie będzie! A jeszcze rajskie jabłuszka mi wpychał, sam niech zeżre rajskie jabłuszka! Nienawidzę jabłuszek! Nawet żywopłot spieprzył, z każdej strony, co innego, nawet ostrokrzew…! Wólnicki nie wytrzymał.

– To dlaczego to u pani tak ładnie wygląda?

– Bo się sama postarałam! Ładnie…? Miało być sto razy ładniej!

– Nie dopilnowała pani?

– Panie, ja się nie podzielę na cztery nierówne połowy! Fachowcowi w ręce oddałam, sama miałam, co innego do roboty, każdy z nas ma swój zawód…!

No nie, to niemożliwe, gdyby trzasnęła ogrodnika, powinna teraz symulować, co najmniej sympatię do niego, ukryć tę wściekłość, a chociaż ją przytłumić. Ponadto psychologia twierdzi, że po zabiciu osoby znienawidzonej nienawiść przycicha. Co nie przeszkadza jednakże, że ma motyw, to znaczy miała, po którymś nieudanym krzaczku poleciała do faceta i rozwaliła mu łeb.

– Kiedy pani ostatnio widziała pana Krzewca?

Baba, wciąż jeszcze rozzłoszczona, wetknęła do ust papierosa i pomacała stół w poszukiwaniu zapalniczki. Znalazła taką małą, czerwoną, pstryknęła.

– Przed wyjazdem. W lipcu. Chce pan dokładnie?

– Wolałbym dokładnie, jeśli można. Westchnęła, podniosła się, poszła do sąsiedniego pokoju. Wróciła po krótkiej chwili.

– Musiałam spojrzeć na kalendarz. Jedenastego lipca. Tu. Był u mnie i jeszcze mnie namawiał na iglaczki, a ja mam w nosie iglaczki.

– Wspomniała pani o wyjeździe. Gdzie pani była i kiedy?

– W różnych miejscach. Też pan chce dokładnie? Zaraz, a właściwie, dlaczego? Zdawało mi się, że pan Przyszedł do pana Ryszarda, co mają do niego moje podróże? Nie jeździliśmy razem. I po jaką cholerę denerwuje mnie pan ogrodnikiem? Wszystko panu powiem bardzo chętnie, ale niech wiem przynajmniej, o co tu chodzi?

Nareszcie Wólnicki poczuł pewniejszy grunt pod nogami. Takie pytanie zadaje każdy podejrzany, usiłując wywęszyć, ile może zełgać i co policja wie na pewno. Wreszcie i ta facetka wylazła z ram swojej symulowanej niewinności.

– Za chwilę do tego dojdziemy. To jak z tym pani wyjazdem?

– Czternastego wyjechałam za granicę i byłam w Czechach, w Austrii, w Niemczech i we Francji, We Francji najdłużej, głównie w Bretanii.

– Urlop wędrowny?

– Nie, osiadły. Ale samochodem nie da rady dojechać do Francji, omijając te wszystkie kraje, bo nawet przez Skandynawię do Niemiec pan trafia. A od południa Austria po drodze.

– Rozumiem. I kiedy pani wróciła?

– Wczoraj.

– Proszę?

– Wczoraj wróciłam. Gdzieś między piątą a szóstą po południu. Tłum ludzi już tu na mnie czekał i zapewniam pana, że wśród nich pana Krzewca nie było.

– Może mi pani wymienić te czekające osoby?

Wciąż jeszcze rozzłoszczona facetka przyjrzała mu się jakoś dziwnie i złość w niej przygasła. Pojawiło się jakby zainteresowanie.

– Wymienić ich wszystkich to ja, proszę pana… zaraz, najmocniej przepraszam, panie komisarzu chciałam powiedzieć, szkoda, że nie poruczniku… mogę w każdej chwili i bez namysłu, ale, po co? Nagrywa pan?

Wólnicki poczuł, że jakby baranieje i sprężył się w sobie. O, żadne takie, ona go chce skołować, lada chwila zacznie tu w niego łupać jakimiś naukowymi teoriami, nic z tych rzeczy, nie z nim te numery, też zdobył jakieś wykształcenie i z różnymi już miał cło czynienia. Nie da z siebie zrobić przemielonej mierzwy!

Już chciał zimno odpowiedzieć, że może nagrywa, a może nie, kiedy nagle przypomniało mu się, że idiotyczne prawo pęta mu ręce. Podstępnie nagrywać nie wolno, oficjalnie, rzecz jasna, bo nieoficjalnie… przesłuchiwany ma wyrazić zgodę, inaczej żaden dowód i nic nie jest ważne, w dodatku za kuper go wezmą, a ta zołza z pewnością coś o tym wie. Zgrzytnął czymś w głębi jestestwa, nie zębami, zęby słychać…

– Dlaczego szkoda, że nie poruczniku? – spytał, całkowicie wbrew sobie, ale zarazem z nikłą nadzieją, że jakoś ją zaskoczy.

Nie zaskoczył, niestety.

– No i sam pan widzi, że pan zmienia temat, nie ja. Przywykliście do rozmów z prymitywami, szkoda.

Ja to panu mogę opowiedzieć obszernie, ale czy rzeczywiście tak panu zależy na moich osobistych doznaniach, przyzwyczajeniach, upodobaniach, skojarzeniach, na mojej odległej przeszłości i wyobrażeniach z dzieciństwa? Z pewnością zajmuje się pan jakimś dochodzeniem i rozmaite niuanse psychologiczne to ostatnia rzecz, jakiej byłby pan teraz akurat spragniony. Chce pan o poruczniku, proszę bardzo, ale sądzę, że bardziej interesuje pana moja wątpliwość, czy wszystko, co powiem o moich gościach, w mgnieniu oka pan zapamięta. Jeśli pan, zatem nie nagrywa, gdzie sens ich wymieniać?

Komisarz Wólnicki nie był idiotą, a myśl ludzka biegnie szybko. Słuchając cholernej baby, zdąży napluć sobie w brodę, przestraszyć się, rozjuszyć poczuć cień wdzięczności i wyciągnąć kilka wniosków, których w słowa ubrać nie zdołał. Na końcu przez jego usta przemówił zawód, wyuczony i wykonywany.

– Nie wiemy jeszcze – rzekł anielsko łagodnie i nieco zjadliwie – ani pani, ani ja, czy osoby, o których mowa, okażą się ważne. Jeśli tak, zawsze istnieje możliwość zapisania ich personaliów, prawda? Długopisem, na papierze. W związku z czym nie nagrywam. Ja osobiście pisać umiem, sądzę, że pani również, a były czasy, kiedy technika jeszcze nas nie wspomagała…

I tu omal sobie nie przegryzł języka, bo złośliwie chciał dodać, że szanowna pani te czasy powinna doskonale pamiętać, ale czknięcie Górskim wręcz kopnęło go w umysł. Ona czy nie ona rąbnęła Krzewca, jeśli nie ona, zrazi świadka, sam sobie rzuci kłody pod nogi, ma być uprzejmy, do plagi egipskiej!

Ku jego śmiertelnemu zdumieniu, baba rozpromieniła się i wręcz rozkwitła, na poczekaniu ubyło jej dziesięć łat. Uwaga o pamiętaniu w tym momencie byłaby absolutnie nie na miejscu.

– Jestem dokładnie tego samego zdania – oznajmiła radośnie. – Bardzo panu dziękuję, nie lubimy się wzajemnie, technika i ja. Woli pan zapisać czy nagrać?

– Na razie usłyszeć.

– Proszę uprzejmie. Małgosia i Witek Głowaccy, moja siostrzenica i jej mąż. Ryszard Gwiazdowski, o którym pan wie wszystko, skoro na niego pan tu czatuje. Julita Bitte, siostrzenica mojej przyjaciółki, służbowo ze mną związana, bez niej nie mam życia, no dobrze, połowy życia. Tadeusz Kwiatkowski, syn mojego kumpla z młodych lat. Znam go od urodzenia, Tadzia, nie jego ojca, ale Tadzio dołączył chwilę później. To wszyscy.

Komisarzowi towarzystwo wydało się jakieś zróżnicowane, tu rodzinnie, tu służbowo, tu prywatnie, nie klika chyba, nie sitwa? Chociaż, diabli ich wiedzą…

Wyjął notes.

10
{"b":"88763","o":1}