Paweł przecknął się z zapatrzenia.
– To jest diament – rzekł ostrożnie. – Trochę się na tym znam. O giełdzie diamentowej mam odrobinę pojęcia. Panienki…
Popatrzył na nas nieco podejrzliwie. Tym razem różniłyśmy się od siebie, przezornie uzgodniłyśmy kwestię stroju, poza tym Krystyna wciąż jeszcze nie mogła opanować nagłych chichotów. Po tych chichotach zapewne odgadywał, która to ona, a która ja, bo kieckami mogłyśmy się zamienić. Upewnił się w kwestii naszej tożsamości i znów utkwił wzrok w diamencie.
– Sam bym to kupił, ale mnie nie stać – oznajmił. – Skąd to w ogóle pochodzi?
Nadszedł czas wyjaśnień. Udało nam się obskoczyć temat w godzinę, razem z prezentacją dowodów rzeczowych. Obaj słuchali uważnie, Andrzej, fanatyk, nie fanatyk, umysłowo był jednak nieźle rozwinięty, a Paweł, człowiek interesu, rozważał całą rzecz od razu praktycznie.
– Mam parę wniosków – rzekł. – Chcecie?
– Głupie pytanie – odparła żywo i grzecznie Krystyna.
– A zatem primo: ten sakwojażyk czy sepecik, czy co to tam jest, należy bezwzględnie i jak najszybciej zwrócić potomkom pierwotnego właściciela. Wyjąć mu z ręki pretensje. Gdzie to macie?
Rozumiałam, że pyta o sepecik, a nie o właściciela.
– Został w Noirmont – wyznałam ze skruchą. – Wyjeżdżałyśmy w pośpiechu i udało nam się o nim zapomnieć. Leży w mojej sypialni, zdaje się, że w szafie na półce.
– O ile jeszcze leży. Zwracać z hukiem, przy świadkach, za pokwitowaniem. Secundo: ujawnić całą historię kamienia poprzez ekspertyzy, prasy zachęcać nie trzeba, sama wskoczy w sensację. Tertio: ubezpieczyć go, na razie jeszcze nie wiem na ile. Ouarto: umieścić w sejfie bankowym…
– Nie u nas chyba? – przerwała mu Krystyna z niesmakiem. – Od nas tajemniczo wyparuje, a w sejfie będzie leżała imitacja.
– Owszem, tak czy inaczej, trzeba go zawieźć do Francji. Własność prywatna, ale zaczęło się od Francuza, komplikacji międzynarodowych zawsze warto uniknąć. Jeśli chcecie go sprzedać…
– Nie chcemy… – wyrwało nam się obu razem, bardzo cichutko.
– Tak podejrzewałem. Ale możecie udawać, że tak. Sądzę, że parę ofert przyjdzie. Poza tym, możecie go pokazywać, objedzie świat jak, na przykład, złoto peruwiańskie i będzie sam na siebie zarabiał, wszyscy polecą go oglądać.
– I w końcu ktoś go rąbnie – mruknęła Krystyna.
– Nikt go nie rąbnie. Nieopłacalna kradzież. O jego ochronę zadbają towarzystwa ubezpieczeniowe, podwędzenie wypadłoby kosztownie, a sprzedaż niemożliwa. Musieliby go pociąć na drobne kawałki, wówczas jego wartość spada beznadziejnie, wyszliby na zero. Ewentualny złodziej może jeszcze wywinąć dwa numery: jeden, rąbnąć na zamówienie, a drugi, zażądać od was forsy za zwrot. Ogólnie będzie wiadomo, że nic nie macie…
Jakieś straszne milczenie zapadło nagle w pokoju. Jedyną osobą, która coś miała, był on sam, Paweł.
Oczyma duszy ujrzałam dalszy ciąg. Wszelkie haracze i łapówki ściągaliby z niego. W uszach zabrzmiał mi jego głos: „W tej sytuacji nie mogę się z tobą ożenić i nie możemy razem zamieszkać. Nikt nie może z tobą zamieszkać, stajesz się niebezpieczna dla otoczenia”… Na marginesie wyobraźni dostrzegłam Andrzeja, jak się podnosi z martwą twarzą, dżentelmeńsko obiecuje dochować tajemnicy, ale ma pracę, którą będzie chronił przed kretyńskimi komplikacjami, Krystyny nie dotknie rozżarzonym pogrzebaczem, kłania się i wychodzi… Paweł za nim, poda mi przez telefon nazwisko jakiegoś eksperta… Gdzieś pod sufitem szatańsko zachichotała Izunia…
No i proszę, osiągnęłam cel…
Czy w ogóle w dziejach świata jakiś diament wyszedł komuś na zdrowie…?
Andrzej podniósł się z fotela i poczułam w sobie nagłe, lodowate zimno.
– W życiu by mi nie przyszło do głowy, że zakocham się w bombie zegarowej – oznajmił rozweselonym głosem. – Czy pozwolicie, że otworzę tego szampana? Cokolwiek uczynicie, moje panie, z góry aprobuję wszystko.
Zanim zdumiewająca treść jego słów dotarła do mnie, odezwał się Paweł.
– W tej sytuacji musisz zamieszkać ze mną natychmiast. Mam odpowiedni sejf i nie przyjmuję do wiadomości protestów. Jutro poruszę dyplomatycznie giełdę diamentową, niech się zainteresują, im prędzej, tym lepiej. Dam wam paryskiego adwokata, który umie takie rzeczy prowadzić.
– Jak to? – spytała ze zdumieniem Krystyna i zrozumiałam, że oczyma duszy zdążyła sobie obejrzeć dokładnie to samo co ja. – Czy to znaczy, że obaj chcecie się z nami ożenić?!
– Każdy z jedną – zastrzegł się szybko Andrzej, ruszając delikatnie korek. Z butelki, która cały czas tkwiła w wiaderku z lodem, kapało mu na podłogę. – Przynajmniej jeśli o mnie chodzi…
– Ale my przecież stanowimy jakieś zagrożenie…!
– Odrobina ryzyka dodaje życiu smaku.
– Ja też z jedną – powiedział równocześnie Paweł i pokazał mnie palcem. – Z tą, o ile dobrze rozróżniam. Człowieku, nie do popielniczki, to niezły szampan!
Wróciliśmy w końcu do tematu. Poczułam w sobie błogość niebiańską, czułe i tkliwie popatrzyłam na iskrzącą się wśród kieliszków bułę. W gruncie rzeczy dopiero ten cholerny skarb pozwolił mi uwierzyć, że oni nas rzeczywiście kochają…
W pierwszej kolejności wyskoczyła nam kwestia Heastona. Krystyna zaczęła się upierać, że w napadzie brał udział, jako osoba trzecia, kryjąca się przed jej wzrokiem. Antosia Bartczaka też on wynajął, bo któż by inny. Należy go złapać, ujawnić i uszczęśliwić sepecikiem. Nazwisko poda nam notariusz, z którym próbował ubijać interesy.
Udało nam się jakoś ustalić plan działania. Potem Krystyna z Andrzejem wyszli. Roziskrzona buła została na stole i straciłam wszelki szacunek dla złodziei, którzy nie skorzystali z okazji…
W trzy dni później paryski mecenas przedstawił nam swoje dezyderaty.
***
Zdążyłam wrócić na własny ślub, po czym rozpoczęłam dość dziwny miesiąc miodowy. Polegał na gromadzeniu, kserowaniu i komentowaniu dokumentów rodzinnych oraz poszukiwaniu Heastona, który wreszcie zyskał nazwisko. Wenworth. Okazało się, że jeszcze za życia prababci Karoliny został sprawdzony, jego babcia była pochodzenia francuskiego i jej panieńskie nazwisko brzmiało Trepon. Córka pana Michela Trepona, jubilera, emigranta z Europy…
Sakwojażyka ten kretyn szukał, kiedy należało przejrzeć pudła na kapelusze. Teraz, kiedy przedmiot spoczywał w zwyczajnej szafie, nawet palcem nie kiwnął. Nienormalny albo po prostu nie było mu przeznaczone.
Uroczystość przekazania mu pamiątki po przodkach zbiegła się prawie ze ślubem Krystyny. Zdążyłyśmy jeszcze tylko wtrynić mu diamentową dokumentację i poprosić grzecznie, żeby się odczepił. Nie był taki głupi, jak by się wydawało, bo zrozumiał, że jego szansę uległy zagładzie.
Przy okazji udało nam się spełnić obietnicę. Jadąc do Noirmont po sepecik, zabrałyśmy ze sobą diament, co było lekkomyślnością tak przeraźliwą, że nikt by nas o nią nie posądził, ale kamerdyner Gaston musiał go zobaczyć. Warto było dokonać prezentacji, bo zachwyt wiernego sługi przerósł wszystko, co ktokolwiek do tej pory okazał. Wręcz doznałam wrażenia, że dopiero teraz klejnot rodzinny został obdarzony specjalnym błogosławieństwem.
Nieco później zaś wyszło na jaw najśmieszniejsze. Obydwoje, Izunia i Heaston, przebywali w Polsce w tym samym czasie i obracali się poniekąd w tych samych kręgach, bogaci cudzoziemcy zza oceanu. Izunia miała swój rozum, Paweł jej się wymknął z pazurów, zagięła parol na kolejnego chłopca i poderwała naszego ekskonkurenta. Ledwo wrócili do własnego kraju, już zagrzmiało wesele.
– Wychodzi mi, że ten diament działa jak biuro matrymonialne – zauważyła Krystyna, kiedy nieco okrężną drogą dotarła do nas miła wiadomość. – Wali na oślep, każdy z każdym.
– I nie tylko – przypomniałam jej. – Ile tych bab, czekaj… Mam na myśli posiadaczki legalne… Arabella…
– Prababcię Arabellę uważasz za legalną?
Zawahałam się
– Czy ja wiem… Powiedzmy, że przywróciła go rodzinie, w tamtym momencie nikt inny nie rościł do niego pretensji. Półlegalna.
– No dobrze, i co? Arabella…
– Klementyna, Marietty, rzecz jasna, nie liczę, potem Justyna, potem prababcia Karolina, po drodze, jako przynależne do rodziny, praprababcia Przyleska i babcia Ludwika…
– I co one wszystkie?
– Otóż właśnie, sama popatrz. Wszystkie, jak leci, były szczęśliwe w małżeństwie przez całe życie. Żadnych dramatów, żadnych zdrad, żadnych nieszczęść…
– Ominęłaś Antosię Kacperską.
– Nielegalna. I nie należała do rodziny.
Krystyna zastanowiła się, pokręciła i pokiwała głową.
– Może i jest w tym coś. My jesteśmy legalne?
– Masz wątpliwości? Jak w pysk strzelił! Aż obrzydliwość bierze.
– W takim razie nie sprzedam go za skarby świata. I tobie też nie radzę…
Przestałyśmy się już właściwie ze sobą kłócić, nie zaprotestowałam zatem wyłącznie dla zasady. Zabobonnie zaczęłam wierzyć w ten okropny diament, który nie pozwalał się nijak zużytkować. Ani to sprzedać, ani pociąć, bo szkoda, ani nosić na sobie… Przed publicznymi pokazami też nas jakoś cofnęło…
A, niech leży, czort z nim! Na bieżące potrzeby reszty spadku wystarczyło, później zaś będą się z nim użerać nasze dzieci. I wnuki. Może ulegną się w rodzinie jeszcze jedne bliźnięta…
I może w końcu, do pioruna, pojawił się na tym świecie jakiś diament, który swoim posiadaczkom przyniesie szczęście…