Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kolacja ho, ho, rzeczywiście godna podziwu, rozpoczęła się w atmosferze zaciekawienia i emocji. Odczekałyśmy, aż Elżusia zastawi stół i wreszcie sama usiądzie. Dwoje rodziców i troje dzieci wpatrzyło się w nas z wyrazem niecierpliwego oczekiwania.

– Chcecie od początku czy od razu sam koniec? – spytała Krystyna.

Odpowiedzi udzieliło pięć osób równocześnie, każdy innej. Przewagę szybko zyskała Marta, ponieważ kawałek śledzia w oliwie zleciał jej z widelca i pacnął w oko Henia. Widelcem wymachiwała, żądając posłuchu.

– Najpierw sam koniec, bo umrę z ciekawości, a potem po kolei. Słowa bym nie zrozumiała, czekając na rezultaty!

– Sam koniec, proszę bardzo – zgodziłam się z satysfakcją. – Sami rozumiecie, że na razie ma to być tajemnica.

Wyjęłam z kieszeni diament, który uporczywie pozostawał pod moją opieką, i położyłam go na środku stołu, pomiędzy sałatką z pomidorów a krokiecikami z grzybków. Lampa wisiała nad nami, w jej świetle rozjarzył się, jakby zapłonął w nim ogień. Przez jadalnię przeleciało coś w rodzaju zbiorowego zachłyśnięcia.

– Święty Józefie! – jęknęła Elżusia. – Cóż to jest?!

– To ten wasz skarb?! – wykrzyknęła Marta, wstrząśnięta.

– Toście go, znaczy, znalazły – powiedział równocześnie Jędruś znacznie spokojniejszym głosem.

– I niby co to takiego? – spytał podejrzliwie Henio. – Nie diament przecież, chociaż tak wygląda.

– I nie kryształ chyba, bo gdzie kryształowi do skarbu – zauważył Jurek krytycznie.

– A otóż właśnie diament – powiedziała Krystyna z westchnieniem. – Od początku wiedziałyśmy, że chodzi o diament i on jest prawdziwy. Rżnie szkło. I pojęcia nie mamy, co z nim zrobić.

– Można go wziąć do ręki i obejrzeć z bliska? – spytała Marta z szacunkiem.

– Możesz go nawet ugryźć, jakbyś chciała. Najwyżej sobie ząb wyłamiesz.

Zważywszy, że oglądać chcieli wszyscy razem, diament należało potem obetrzeć z majonezu, oliwy i musztardy. Elżusia przyniosła ciepłą wodę w misce i najnowszą ścierkę do naczyń. Porządnie oczyszczony z produktów spożywczych skarb znów spoczął na środku stołu.

– No to teraz mówcie od początku – zażądał Jurek.

Tak długiej kolacji dotychczas chyba w tym domu nie było, o jedenastej wieczorem jeszcze dokładałyśmy szczegóły. Od połowy relacji Jędruś zaczął kiwać głową i kiwał tak już do końca.

– Znaczy, to znaczy, że to było to – rzekł uroczyście. – Wuj Florian przed śmiercią mówił, mętnie dosyć, ale z wielkim naciskiem, że jest rzecz, która do was należy, nie wiadomo, gdzie jest, ale jest, chyba żeby jej nie było. Ale może być, a gdyby się znalazła, do Noirmontów należy i wstyd nawet, że jest w naszej rodzinie, w razie gdyby była. Od śmierci bratowej Antosi nikt nic nie wie, ale jakby co, to przez nią.

– Nie wydaje mi się, żeby ojciec wyjaśniał sprawę bodaj trochę mniej mętnie – zauważył Henio z powątpiewaniem.

– Toteż właśnie…

– Nie szkodzi, my rozumiemy – przerwała żywo Krystyna. – Co niby miała zrobić ta nieszczęsna Antoinette, jak go znalazła po ucieczce narzeczonego? I po zakochaniu się w Marcinie, bo że się zakochała, głowę daję. Rozważałyśmy to. Mogła schować dowód rzeczowy, żeby nie rzucać na niego podejrzenia o zbrodnię, alternatywą jest chęć zostawienia klejnotu dla siebie, ale przyjmujemy pierwszy pogląd. Z grzeczności.

– Jedna Angielka, dwie Francuzki, reszta już same Polki – wyliczyła Marta na palcach. – Popatrzcie, wszystkie kobiety jednakowe, narodowość obojętna. Też bym się nie obraziła, mieć coś takiego dla siebie, i zdaje się, że też bym się wygłupiła dla faceta. Antosia, mam wrażenie, podwójnie, raz dla byłego, raz dla przyszłego.

– Uczuciowa była…- westchnęła rzewnie Elżusia.

– I co zrobicie teraz? – spytał Jurek rzeczowo.

– Dowcip polega na tym, że nie wiemy. Prababcia Karolina wymyśliła, że skoro on jest podwójny, a my jesteśmy bliźniaczki, powinnyśmy go znaleźć i posiadać. Może jakoś wykorzystać. Szczegółowych instrukcji nie udzieliła, bo sama nie była pewna, czy on w ogóle jeszcze istnieje. Mamy cichą nadzieję, że nam coś doradzicie. Przez prawie sto pięćdziesiąt lat rodzina Kacperskich była czystym błogosławieństwem dla Przyleskich i Noirmontów.

– Przez sto trzydzieści trzy – uściśliła Krystyna.

– Dzięki Noirmontom Kacperscy z nędzy wyszli – przypomniał Jędruś surowo. – Do dziś nam jeszcze zostało Florianowe złoto, a że oni wszyscy – wskazał brodą swoich synów i córkę – nie głupie i nie chciwe, to zwykła łaska boska. Słuszne jest, żeby i wam coś zostało. Sprzedać to możecie, ale czy ja wiem…

***

Jako następny w charakterze eksperta i doradcy, wystąpił Paweł.

Zanim jeszcze ruszyłyśmy z powrotem do Warszawy, uzgodniłyśmy sprawę. Z propozycją wyskoczyła Krystyna, oceniająca naszych przyszłych przytomnie i bez złudzeń.

– Idiotyzmem było przyjechać dwoma samochodami – rzekła gniewnie, wchodząc do mojego pokoju, gotowa już do drogi. – W jednym mogłybyśmy teraz naradzać się do upojenia. Nie będziemy przecież jechać równo, wrzeszcząc do siebie przez otwarte okna.

– Szczególnie że deszcz pada – zgodziłam się i usiadłam na łóżku. – No? Masz jakiś pomysł?

Usiadła naprzeciwko mnie, na fotelu.

– Mam. Trzeba to zwalić na łeb właściwemu chłopu. Andrzej odpada, niepraktyczny życiowo, twój Paweł lepszy. Proponuję, żeby naradzić się z nim od razu, dzisiaj wieczorem.

– Ale Andrzeja musimy dokooptować, bo inaczej się obrazi.

– Myślisz…?

– Jestem pewna. W każdym razie powinien. Przy okazji załatwisz kwestię tego bogatego gacha, którego doisz dla jego dobra.

– Bardzo dobrze, to ma swój sens. Gdzie się spotkamy?

– U mnie chyba, nie? Do niego mogłaby się wedrzeć ta suka, Iza, u babci za dużo rodziny, będą przeszkadzać. Chyba że u ciebie?

– Nie, wolę u ciebie. Ty potem będziesz zmywać, a nie ja. Bierz go wobec tego i zaraz po przyjeździe zaczniemy po sobie dzwonić.

Z westchnieniem wzięłam od niej grubą wełnianą skarpetkę, wybraną jako eleganckie etui na klejnot. Miałam nadzieję, że wreszcie ona popilnuje skarbu, a ja zyskam trochę świętego spokoju. Okazało się, że nic z tego, znów pada na mnie. Nosem mi już wychodziły przemyślne schowki i wyszukane podstępy, włożyłam zatem skarpetkę wraz z zawartością najzwyczajniej w świecie do torby.

No i na Krystynę już w pobliżu Poddębic dokonano napadu.

Pojechała pierwsza, ja zaś zostałam daleko z tyłu, bo między nią a mną wywaliła się na szosę cała kopiasto załadowana przyczepa siana w bryłach geometrycznych i musiałam odczekać, aż trochę tego uprzątnęli. Napadu na nią wcale nie oglądałam.

Zatrzymała ją drogówka w postaci dwóch policjantów. Grzecznie kazali zjechać w boczną drogę przy zagajniku i nie symulując już niczego, wyciągnęli spluwy. Na myśl, że właśnie przekazała drogocenność w moje ręce, Krystyna dostała ataku straszliwego śmiechu i do końca zbożnej akcji nie zdołała się uspokoić. Nawet rewizja osobista nie popsuła jej humoru. Przeszukali ją oraz cały samochód, ani słowem nie zdradzając celu poszukiwań, wściekli nieziemsko, po czym znikli, nie robiąc jej w rezultacie żadnej krzywdy. Przeszukiwanie pojazdu trochę trwało i właśnie w tym czasie przejechałam spokojnie i bez żadnych złych przeczuć, a Kryśka w zagajniku wyła z radości i łzy jej z oczu ciekły. Od śmiechu rozbolały ją żebra, ale nie narzekała zbytnio na tę dolegliwość.

Później, przez czysty przypadek, dowiedziałyśmy się, jak to wyglądało od drugiej strony.

Prawdziwa drogówka w liczbie trzech funkcjonariuszy stała całkiem gdzie indziej. Wszyscy trzej nagle złapali się za szyję, zdziwili się, skąd osy o tej porze roku, źle się wyrazili o insektach i film im się urwał. Równocześnie zapadli w sen błogi i głęboki, po jakimś czasie zaś ocknęli się wśród krzewów, pozbawieni mundurów, za to, ku własnemu bezgranicznemu zdumieniu, a także uldze, nie pozbawieni broni. Medycznie zostało stwierdzone, iż uśpiono ich nabojami na grubego zwierza. Ściśle biorąc, brak odzieży zauważyło dwóch, trzeci miał na sobie komplet i w pierwszym momencie padły na niego różne głupie podejrzenia, na szczęście jednak taki rozmiar zidiocenia, żeby obrabować kolegów, a samemu się wyróżnić, dla mniej więcej normalnych ludzi jest nieosiągalny, odczepiono się zatem od niego bardzo szybko. Ich pojazd został odnaleziony prawie równocześnie przez inny komplet Służby Ruchu.

Wydarzenie było tak dziwne, wstydliwe i kompromitujące, że postarano się czym prędzej je zatuszować. Szkód żadnych władza nie poniosła.

I nawet kataru w tych zaroślach nie dostali, zapewne dzięki temu, że deszcz przestał padać już wcześniej.

Kryśka, w szampańskim humorze, opowiedziała o niezwykłej napaści od razu, tego samego wieczoru. Udało się jej złapać telefonicznie Andrzeja, ja zaś dopadłam Pawła, przyszli obaj, przyjrzeli się sobie wzajemnie i rozpogodzili się wyraźnie i zgodnie.

Ustawiłam na stole wszystko, co miałam w domu, wino, piwo, koniak i nieźle przymrożonego szampana. Po czym, na środku, wśród licznych szkieł, bez słowa położyłam diament.

Zmiłuj się Panie, jakaż to była, swoją drogą, przyjemność! Położyć na stole coś, co nie ma prawa istnieć na świecie, co wygląda tak, że trudno oczy oderwać, co w ogóle nie ma ceny, co z miejsca ustawia nas obie na poziomie, przerastającym wszelkie możliwe pieniądze! Pozwolić im to oglądać. Powiedzieć niedbale: Ach, to nasze rodzinne, spadek po przodkach…

Cokolwiek by ten mój ukochany głupek wymyślił, moja interesowność odpadnie mu w przedbiegach. Razem z parszywą Izunią.

Myśl o Izuni, która na widok Wielkiego Diamentu z całą pewnością dostałaby małpiego rozumu, wprawiła mnie w euforię. Krystynie Izunią nie była potrzebna, euforii dostarczył jej rabunek.

– Spluwę to ja miałam w odwłoku, sama rozumiesz – powiedziała do mnie, z upodobaniem przyglądając się dekoracji stołu. – Ale trzymali mnie, a ze śmiechu osłabłam, więc do tego trzymania wystarczył jeden. Nie wyrywałam się zresztą. Gdyby go znaleźli, zabraliby sobie i cześć pieśni ludowej. Paweł może nawet wcale nie stanąć na wysokości zadania, mój pogląd na niego odwalił swoją robotę, nie mam większych wymagań.

38
{"b":"88738","o":1}