Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– On chce wyjechać. Do Tybetu. Co najmniej na rok, albo i dwa lata. Jakaś fundacja się w to wdała, wielką forsę płacą na badania tej cholernej przyrody. Sam chce badać, to primo, a secundo, ma nadzieję zarobić jednym kopem na to swoje wymarzone laboratorium. Nie spędzi się go z pomysłu, chcę jechać z nim razem. Firma rocznego urlopu mi nie da, stracę robotę. Zastąp mnie.

– Zwariowałaś…?!

– Na jego punkcie owszem, ale poza tym jestem mniej więcej normalna. Masz nienormowany czas pracy, możesz robić, co chcesz. Nauczę cię trochę, o co tam chodzi w tych komputerach, nikt się nie połapie.

Zakrztusiłam się winem i serem, zabrakło mi głosu i tchu, ogarnęła mnie zgroza. Miłość jej padła na mózg, co za pomysł koszmarny! O jej robocie nie miałam zielonego pojęcia, komputerem niby mogłam się posługiwać, ale w ograniczonym zakresie, a ona po tych maszyneriach szalała we wszystkie strony. Obłęd! Każdy jełop zorientowałby się z miejsca, że nie wiem, co robię, jej szef dostałby zawału. Wariatka!

Milczałam, bo odjęło mi mowę. Kryśka oblizywała palce po kolejnym camembercie.

– Oj, wprowadzę cię w temat, wielkie rzeczy! – powiedziała niecierpliwie. – Nie rób takiej gęby jak Piotrowin. Nie muszę w tym Tybecie siedzieć bez przerwy, mogę bywać z doskoku, ustawię robotę, a ty tam coś poudajesz, jak mnie nie będzie, a w ogóle polecę na twój paszport, żeby nie było, że mnie nie ma. Znasz go przecież, Andrzeja mam na myśli, co z oczu to i z serca, diabli go wiedzą na co się nadzieje po drodze, prędzej wyrzeknie się mnie niż parszywej roślinki. Chłopa nie można puszczać luzem, bo wiadomo, że głupi.

Mimo woli kiwnęłam głową, z tą ostatnią opinią zgadzając się całkowicie.

– Alternatywą jest laboratorium – dodała jeszcze Krystyna. – Cel i sens jego życia. Nie mam pieniędzy, żeby mu to urządzić…

– A dlaczego, do cholery, ty masz mu to urządzać? – spytałam zgryźliwie. – Weźmiesz go na utrzymanie? W poślizg wpadłaś na emancypacji?

– Bogatego męża już miałam, nie? I co mi z tego przyszło? Tych ubocznych gachów to ja nie lubię…

No owszem, przy mężu-impotencie nerwicę miała jak w banku, a do tego był dziko zazdrosny i ubocznych gachów, podrywanych dla terapii, musiałaby przed nim starannie ukrywać. Okropne życie. To już zdecydowanie lepiej wyrzec się forsy.

Jednakże na upiorny pomysł zastąpienia jej w pracy nie zamierzałam przystać. W grę wchodziły właściwości umysłu, które miałyśmy różne, i sam wygląd zewnętrzny nie wystarczał. Już prędzej ona mogłaby zastąpić mnie, chociaż zapewne nie uniknęłabym kompromitacji, bo węch do antyków z kolei miałam ja, a nie ona.

Kryśka upierała się przy swoim, protestowałam energicznie, w przerwach między inwektywami próbowałyśmy znaleźć jakieś inne wyjście, posuwając się nawet do myśli o złamaniu Andrzejowi nogi, bez skutku jednak, awantura rosła i zapewne pokłóciłybyśmy się śmiertelnie, gdyby nie to, że zadzwonił telefon.

W słuchawce odezwała się ciotka, żona naszego wuja, z willi za Ursynowem.

– Joasiu? Do ciebie dzwonię, więc to chyba ty. Przyszedł do was list polecony z paryskiego notariatu. Podwójnie, na obie, do ciebie i do Krysi. Gruby dosyć. Co mam z nim zrobić?

– Zaraz – odparłam, z wysiłkiem tłumiąc nieźle już rozkwitłą furię, i odwróciłam się do Krystyny. Złym głosem przekazałam jej informacje.

Wzruszyła ramionami, wściekła na mnie, tak samo jak ja na nią. Ze złości żadna z nas nie doceniła wagi komunikatu.

– Jeśli cię interesuje, skocz po niego. Ja tu poczekam, jeszcze z tobą nie skończyłam.

Obróciłam tam i z powrotem w czternaście minut, przywożąc grubą kopertę. Przez ten czas nasza irytacja trochę przyschła. Poprosiłam Krystynę, żeby na chwilę wypchnęła z siebie sercowe perypetie, sprawdźmy, czego chce od nas paryski notariusz. Otworzyłam kopertę, bo ona wciąż, mimo oblizywania, była oblepiona camembertem.

W dziesięć minut później obydwie, nieco osłupiałe, ale już mniej więcej pogodzone, wciąż jeszcze wczytywałyśmy się we francuski tekst.

Paryski notariusz naszej francuskiej prababki zawiadamiał nas, że hrabina Karolina de Noirmont umarła i uczyniła nas swoimi spadkobierczyniami w równych częściach, z pewnym zastrzeżeniem, i obecność co najmniej jednej z nas, z upoważnieniem drugiej, jest niezbędna. On sam ma: primo, pewne wątpliwości, bo kolejnym hrabią de Noirmont mógłby zostać nasz wuj, gdyby przeprowadzić stosowne działania prawne, secundo: dodatkową korespondencję dla nas, która, zgodnie z życzeniem nieboszczki, nie może zostać powszechnie ujawniona. Jego osobistym zdaniem, wielkiego znaczenia to nie ma, ale wola zmarłej jest święta.

Popatrzyłyśmy na siebie i Kryśce Andrzej nie tyle wyleciał z głowy, ile nieco przybladł.

– A cóż to ma znaczyć? – spytała surowo i nagle jakby zmieniła nastrój. – Czekaj, spadek po prababci? Ona biedna nie była, o ile sobie przypominam? Czekaj, a może ja bym mogła nakichać na to, że mnie wyleją z roboty…?

Prababcia majaczyła nam niewyraźnie w pamięci. Byłyśmy kiedyś u niej, obie, bardzo starsza dama na wózku inwalidzkim, którym posługiwała się zgoła koncertowo. Zazdrościłyśmy jej tego pojazdu z całej siły i marzyłyśmy o tym, żeby się kiedyś na nim przejechać samodzielnie. Nie wyszło, prababcia go prawie nie opuszczała. Poza tym był zamek, jak dla nas strasznie wielki i nad wyraz skomplikowany, jakieś gospodarstwo wiejskie, żadne dziwo, rok w rok na wakacjach stykałyśmy się z czymś takim, winnica, gdzie dojrzewały winogrona, pokojówka i lokaj, którzy patrzyli na nas niepojęcie rozanielonym wzrokiem. Dzieci mają instynkt, korzystałyśmy z niego, domagając się najdziwaczniejszych produktów spożywczych, zaspokajano nasze fanaberie z czułością, razem wziąwszy, podobało nam się tam, w tym zamku, który podobno należał do naszej rodziny. Odrobina nieśmiałości ogarniała nas tylko w obliczu prababci, która ze swojego wózka przyglądała nam się z wielką uwagą. Francuski język sam wszedł nam w usta i wyraźnie ją to cieszyło…

– Daj ci Boże zdrowie – powiedziałam ze szczerego serca – Może i… A może pojechałabyś uprzejmie najpierw do Paryża, a dopiero potem do Tybetu?

– Skoro prababcia wywinęła taki numer… Czekaj, tu jest coś o hrabiostwie wujka. Czy to nie on powinien dziedziczyć?

Znałam wujka, tak samo jak ona. Pomyślałam, że musiała zgłupieć do reszty.

– Nawet jeśli, to co? Uważasz, że podważy testament? Kto, wujek Wojtek?

– No nie – zreflektowała się Krystyna. – Ani wujek, ani ciotka. Ani babcia. Czy babcia nie była z prababcią w wojnie?

– Na moje oko była. Odczep się ode mnie chwilowo. Zanim co, skoczmy do rodziny, potem się zastanowisz. Kiedy Andrzej wyjeżdża do tego Tybetu?

– Za dwa tygodnie.

– To jeszcze zdążymy pomyśleć…

***

– Nie chcę wprowadzać żadnych zadrażnień rodzinnych – powiedziała z zaciętością babcia Ludwika. – Ale widzicie, moje dzieci… Rodzona matka zostawiła mnie samą w czasie wojny i żeby nie spadek po babci, umarłabym z głodu. Za ten spadek wszyscy żyjecie do tej pory, a z Noirmont nie chcę mieć nic wspólnego. List, mówicie…? Jeśli wasza prababka zostawiła dla was jakiś list, możecie być pewne, że dotyczy biblioteki. To była jakaś obsesja od pokoleń, mnie też usiłowano do tego zapędzić, ale nie dałam się. No owszem, wyjdziecie na swoje.

– Czy prababci w ogóle coś z majątku zostało? – spytała Krystyna. – Czy tylko ta ruina zamkowa?

– W jakim sensie biblioteki? – spytałam równocześnie. – Co z biblioteką należało zrobić?

– Nie mówcie do mnie razem, bo mnie to denerwuje. O co pytacie?

Milczałyśmy, bo było absolutnie pewne, że znów odezwiemy się równocześnie. Siedziałyśmy z babcią na oszklonym tarasie wśród roślinności bez mała tropikalnej, zawsze na tym tarasie istniał kwietnik, pod nim zaś podobno w czasie wojny zrobiono skład broni. Dziw, że rodzina wyszła z tego z życiem.

Babcia znała nasze cechy. Chciała być sprawiedliwa.

– Tu bór, tu las, tu nie ma, tu wlazł – wyliczyła, pokazując nas kolejno palcem i padło na mnie. – Mów, Krysiu, pierwsza.

– Ona jest Joanna – zwróciła jej uwagę Krystyna. – Kryśka to ja.

– Wszystko jedno. Mów, Joasiu.

– Wcale nie wszystko jedno – zaprotestowałam odruchowo. – My się różnimy. Pytałam, co z biblioteką należało zrobić.

– Nie wiem, czym się różnicie – mruknęła babcia pod nosem. – Należało ją uporządkować i przejrzeć, o ile pamiętam. Książka po książce, każdą kartkę.

– Po co?

– Żeby odnaleźć wszystkie zapiski o ziołach leczniczych. Recepty i inne takie.

– Co…?! – spytała Krystyna z nagłą gwałtownością.

– Chyba nie jesteś głucha, moje dziecko? Wyraźnie mówię, podobno ona, ta biblioteka, zawiera w sobie bezcenne informacje zdrowotne, cudotwórcze zioła i tym podobne idiotyzmy.

Sarkazm i wzgarda w głosie babci przerosły wszystko. Nie znosiła ziół, nie wierzyła w ich sens, była agresywnie przeciwna zielarstwu od czasu, kiedy, w jej późnej młodości, jakiś lekarz uszczęśliwił ją mieszanką ziół na odchudzanie. Dostała po niej takiej sraczki, że przez trzy dni nie mogła wyjść z domu i przepadło jej coś niesłychanie ważnego, co miała do załatwienia na mieście. W dodatku ta mieszanka była wściekle gorzka. Raz na zawsze nabrała obrzydzenia do leczniczych sił przyrody.

Za to Krystynie zaiskrzyły się oczy.

– I ona tam ciągle istnieje, ta biblioteka? – upewniła się, nie kryjąc emocji. – Nietknięta?

– Czy nietknięta, to nie wiem, możliwe, że wasza prababka ją tknęła. Nietknięty pozostał raczej zabobon.

– Jaki zabobon?

– Podobno klątwa. Dopóki biblioteka nie zostanie uporządkowana, dopóty rodzina nie zdoła wzbogacić się na nowo, takie głupie gadanie słyszałam. Róbcie, jak uważacie.

Sprawa została przesądzona, nie musiałam już namawiać swojej siostry na wyjazd do Francji, sama zaczęła się tam pchać w gorączkowym pośpiechu. Zapewne miała nadzieję, że bibliotecznymi ziołami zdoła przebić Tybet.

– Na spadek też liczę – powiadomiła mnie szczerze. – Przy tym laboratorium Andrzej chciałby mieć własny ogródek doświadczalny, może tego szmalu po prababci na wszystko wystarczy…? Spróbuję go namówić, żeby przesunął wyjazd i poczekał na wiadomość ode mnie. Ostatnio kocha mnie więcej i chyba pójdzie na ustępstwo.

2
{"b":"88738","o":1}