Automat telefoniczny wisiał w korytarzyku i nie było widać stamtąd ani drzwi wyjściowych, ani stolika pod słupem. Zatrzymywanie metodą „policja, pan pozwoli ze mną” odpadło, gość zwyczajnie pryśnie, a kapitan nie zacznie za nim strzelać, chociażby z tego powodu, że nie nosi przy sobie broni. Jeszcze ewentualnie pobić się z nim, wezwą radiowóz…
Grad przestał padać jak nożem uciął, za chmurą widać już było czyste niebo. Kapitan podjął decyzję, pomacał się po kieszeniach, znalazł żeton, wrócił do korytarzyka. Zaczął wykręcać numer, po dwóch pierwszych cyfrach przerywało, aha, to ten deszcz, połączenia telefoniczne w Warszawie nie lubią wilgoci, zaraza morowa, wszędzie kopana…
Kiedy wreszcie oderwał się od piekielnego automatu, wezwawszy stosowne posiłki, słońce błyskało w kałużach, a facetów przy stoliku nie było. Kapitana o mało szlag nie trafił. Znów zatrzymał się w przedsionku, bo na radiowóz już teraz musiał zaczekać i nagle usłyszał za sobą damski głos.
– Dzień dobry panu. Bandziora pan widział? Odwrócił się, z wysiłkiem symulując spokój i opanowanie. Za nim stała Chmielewska, którą pożegnał wyrzutami wczoraj nad ranem. Teściowa.
– Witam panią – rzekł zimno. – Jakiego bandziora?
– Długo by mówić. Był w Konstancinie, należy do szajki, ale nie wiemy do której. Zawładnął samochodem mojej synowej i odjechał szczęśliwie. No, może nie bardzo szczęśliwie… Siedział przy stoliku pod słupem i właśnie przed chwilą wyszedł.
Uczucia kapitana strzeliły zgoła gejzerem. Koszmarna baba, sprawiająca ustawicznie same kłopoty i wprowadzająca idiotyczne zamieszanie, obdarzana niepojętą dotychczas tkliwością majora Borowickiego, nagle wydała mu się najcudowniejszą kobietą świata. Słusznie Borowicki ją kocha… Zarazem o wyjściu bandziora mówiła beztrosko, kretynka, chora krowa, jak można kochać złośliwą idiotkę…?! I równocześnie, wbrew logice, eksplodowały w nim z trzaskiem wielkie, nieuzasadnione nadzieje.
– Niech pani mówi dalej – zachęcił zdławionym głosem. – Co pani o nim wie? Jak wyglądał? Wszystko w ogóle, im więcej, tym lepiej.
– No, wreszcie! – powiedziała skomplikowana kobieta z niezrozumiałą satysfakcją. – Przedwczoraj może mi trochę źle wyszło, ale teraz się chyba odmieni. Pominę początek, mało ważny. Odstawiłyśmy golfa na parking strzeżony, lunął deszcz, więc weszłyśmy do tej kawiarni.;.
– My, to kto?
– Moja synowa, mówię, i ja.
Kapitana na moment zatchnęło. Musiał odchrząknąć.
– Chcę zobaczyć tę legendarną postać! – powiedział znacznie gwałtowniej, niż miał zamiar. – Ona tu jest?
– Jest, siedzi i nie wie, kogo powinna bać się bardziej. Tego bandziora czy pana. Jeżeli zamierza pan zrobić jej coś złego, niech pan powie od razu, żeby zdążyła uciec. Wbrew pozorom, jest niewinna.
Chęci kapitan miał w sobie raczej mordercze, ale zdołał je ukryć. Łagodnym głosem zapewnił, że w niewinność młodszej Chmielewskiej wierzy granitowe, a nawet gdyby nie, ścigać ją zacznie od jutra. Dzisiaj chce ją tylko zobaczyć i zamienić z nią kilka miłych słów.
– W nerwach mógłby pan się trochę zapomnieć – powiedziała grzecznie starsza. -To ona rozpoznała bandziora. Odbyła z nim interesującą podróż, niech panu sama opowie. Ma przyjść tu, czy pan pójdzie tam?
Radiowóz właśnie nadjechał, w przedsionku pojawił się wywiadowca, kapitan zatem, wyjaśniwszy sytuację, mógł usiąść przy stoliku. Sam czuł wyraźnie, że oczy mu z głowy wychodzą, kiedy wbijał zachłanny wzrok w młodą damę.
– Dlaczego, do diabła, nikt mi nie powiedział, że pani jest tak piękną kobietą?! -wyrwało mu się, bo jednak, mimo zawodu, był mężczyzną.
– Bo, jak rozumiem, rozmawiał pan o mnie wyłącznie z majorem Borowickim – odparła piękność melancholijnie. – Dla niego jedyną piękną kobietą na świecie jest moja teściowa. Poza tym, to kwestia gustu. Od czego mam zacząć?
– Od ostatnich wydarzeń. Nie ma czasu na całość. Młodsza Chmielewska zeznawała przytomnie i treściwie, w ciągu trzech minut kapitan dowiedział się o wydarzeniach w Konstancinie i o podróży do Zielonki. Szczęście natury służbowej zaczęło go wypełniać dokładnie i gruntownie.
– I tu go właśnie zobaczyłam – kontynuowała zachwycająca dziewczyna. – Zostawiłyśmy golfa i weszłyśmy do środka ze względu na deszcz, chociaż żadnych knajp nie miałyśmy w planach…
– Zwykła głupota – wtrąciła wyjaśniająco teściowa. – Należało jechać dwoma samochodami.
– Widziałam go od tyłu, tak samo jak całą drogę – ciągnęła synowa. – Kłaki ma ułożone charakterystycznie, w taki długi dzióbek na karku. I gryzł zapałki, wtedy i teraz, to pewnie nerwowe. Zarys policzka i ucho też się zgadzały, ja mam pamięć wzrokową.
– A twarz? – spytał chciwie kapitan. – Rozpozna go pani z twarzy?
– A pewnie. Latarnia świeciła, wyleciał za mną na drogę i widziałam go w lusterku. Taka szeroka, rozlazła gęba…
– Jazda! – powiedział energicznie kapitan i podniósł się od stolika. – Pokaże pani miejsce i to już…!
Przez całą drogę do Zielonki podporucznik wpatrywał się w mój dowód osobisty tak, jakby nigdy dotychczas nie widział piękniejszej lektury. Zarazem słuchał w upojeniu opowieści o Mikołaju. Razem wziąwszy, delektował się wizją i fonią i wyglądało na to, że mógłby tak jechać aż do jutra.
Szczęście, jak nożem uciął, skończyło się w Zielonce. Całą ekipę udało mi się doprowadzić do rozstroju nerwowego, za trzecim objazdem tych samych miejsc zgrzytali zębami. Jechałam tu poprzednio w ciemnościach, możliwe, że nieco zdenerwowana, i widziałam tylko to, co w górze. Głównie latarnie. Miejsca skrętów mogłam odnajdywać nawet nie na oko, a wyłącznie wnioskując z czasu jazdy i nie bardzo mi to wychodziło. Pomyliłam się trzy razy, dotarliśmy do toru kolejowego, wróciliśmy na szosę i zaczęliśmy na nowo. Podporucznik całkowicie przestał mnie kochać.
Musiałam znaleźć ten piekielny dom. Wciąż jeszcze byłam podejrzana i tylko wystawienie bandziora na strzał ratowało sytuację. Rehabilitowało mnie i stanowiło rekompensatę za wszystkie kłopoty, jakich im podobno przyczyniłam. Bez domu złoczyńcy pójdę siedzieć…
Rozpoznałam go znienacka. Nagle, za zamkniętą bramą siatkowego ogrodzenia ujrzałam wyżej kształt drzew na tle nieba. Widziałam to przedtem w ciemnościach i przez sekundę, a jednak pozostało w pamięci.
– Tu! – wrzasnęłam gwałtownie, przerywając kierowcy nieżyczliwe mamrotanie pod nosem i odwróciłam się, bo już przejechaliśmy. – Ta zamknięta brama! Otwierał ją i latarnia się zgadza!
Zatrzymali się tuż za zakrętem, dwadzieścia metrów dalej. Była to ta sama droga, na której mnie zarzuciło, kiedy uciekałam przez psami i zbirem. Plan działania mieli chyba gotowy, bo nie naradzali się długo, jeden wysiadł, reszta czekała, razem siedziało nas w tym polonezie cztery sztuki. Posiłki prawdopodobnie plątały się w pobliżu, podporucznik oderwał się od pogawędki ze mną i rozmawiał z przyrządem. Jasne było, że najpierw muszą stwierdzić, co się w tym domu dzieje, nie płosząc podejrzanego osobnika. Jeśli osobnik jest obecny, pokazać mi go i upewnić się, czy nie nastąpiła głupkowata pomyłka. Dalszych poczynań nie siliłam się odgadnąć, przypomniałam tylko o psach.
– Dwa tam są – ostrzegłam. – Niechętnie nastawione do obcych gości i bardzo hałaśliwe.
– Podejdziemy bliżej – zadecydował podporucznik. -Nie do samej siatki, tylko tu, gdzie ten kawałek parkanu zasłania…
Ogólnie biorąc, panowała cisza. Dźwięki w rodzaju warkotu na szosie i łoskotu pociągu dobiegły z daleka i nie przeszkadzały. Psy było słychać, szczekały zajadle gdzieś za domem, w dzień były zapewne uwiązane przy jakiejś budzie.
– Na Bartka szczekają? – zaniepokoił się kierowca, który też wysiadł i podszedł do ogrodzenia razem z nami.
– Chyba nie, bo cały czas je słyszę jednakowo – odparł podporucznik.
Wrócił wywiadowca, przechodząc zwyczajnie przez furtkę obok bramy. Zawezwał nas gestem głowy.
– Dwóch gości siedzi w pokoju od tamtej strony – oznajmił. – Więcej nikogo nie ma, a psy zajęte kotem i świata bożego nie widzą. Warto popatrzeć, zanim ten kot ucieknie.
Kot nie zamierzał uciekać. Przeszedłszy na tyły budynku, przyjrzałam się scenie z zainteresowaniem. Rzeczywiście uwiązane były na długich łańcuchach tuż obok jakiejś szopy. Na dachu szopy siedział wielki kot i zachowywał się tak, że każdy pies miał prawo dostać szału. Spacerował po krawędzi, siadał na skraju dachu, wzgardliwym wzrokiem spoglądał na wrogów, niekiedy zaś symulował zamiar zejścia niżej. Naigrawał się z wyraźną satysfakcją. Widać było, że psy nie popuszczą, zabawa musiała trwać już długo, bo zachrypły, a zacięta nienawiść do kota skamieniała w nich na granit.
– Można zajrzeć przez te oszklone drzwi – poinformował wywiadowca. – Dołem najlepiej. Pani się podkradnie przy ścianie.
Zrozumiałam, że jestem najważniejszą osobą i od moich spostrzeżeń zależy wszystko. Podporucznik nie krył napięcia, widać było, że z całej siły zaciska zęby. Z lekkim żalem porzuciłam kocio-psie przedstawienie, chociaż bałam się trochę, czy kot nie przesadzi, i posłusznie przemknęłam pod murem budynku. Na czworakach dotarłam do portefenetru i zajrzałam tuż przy ziemi, osłaniając oczy dłońmi i przytykając twarz do szyby.
To, co ujrzałam, trwało prawdopodobnie jedną sekundę, chociaż wrażeń zawarło w sobie na tydzień. Pomieszczenie wyglądało na salon pełen wysokich połysków, znajdowało siew nim dwóch facetów. Znałam obu. Nie zdążyłam się zachłysnąć, bo jeden z nich wykonał gwałtowny gest, sięgnął ręką gdzieś za siebie, chwycił czarny przedmiot i rąbnął. Drugi odwracał się właśnie błyskawicznym ruchem, runął na tamtego. Nie tylko moja twarz była przytknięta do szyby, bo równocześnie z drugim strzałem rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Nie udało mi się ustalić szczegółów i kolejności dalszych wydarzeń, w następnej scenie jeden z facetów leżał na podłodze, drugi zaś, skuty kajdanami, siedział pod ścianą. Znajdowałam się wewnątrz, w salonie, chociaż nie przypominałam sobie, żebym wchodziła. Wyjrzałam przez okno, psy i kot trwały przy swoim, nie wprowadzając żadnej odmiany.