Podporucznik mi przerwał.
– Naprawdę było ich aż tyle?
– A, nie – zreflektowałam się. – Nie wiem. Nie liczyłam. Uprzedzałam, że mogę przesadzić! Ale tak mi trochę wychodziło w tych dawniejszych czasach, a jak ostatnio, nie mam pojęcia.
– Nazwiska pani nie zna żadnego?
– Jakiego nazwiska?
– Nazwiska którejś wielbicielki?
– Nie. Wiem, że bardzo dawno temu jedna miała na imię Kazia, ale nie pamiętam, która to była i od czego. Nie dopytywałam się, a pan Torowski do zwierzeń w tej dziedzinie wyrywny nie był. Przykro mi, aktualnej wiedzy o nim wcale nie posiadam.
– W takim razie trzecie pytanie: ile pani ma synowych?
– Trzy zwyczajne i jedną kościelną – odparłam bez namysłu, chociaż ostro mi zadźwięczał sygnał alarmowy.
– Proszę…? Westchnęłam ciężko.
– To mój ojciec wymyślił. Już po moim rozwodzie. Spytał kiedyś, czy kościelny dziś przyjdzie, rodzina spojrzała baranim wzrokiem, na co ojciec wyjaśnił, że jego córka brała dwa śluby, cywilny i kościelny. Cywilnie się rozwiodła, ale to kościelne zostało, więc on ma teraz kościelnego zięcia. Mój średni syn też brał dwa śluby i też się cywilnie rozwiódł, jego kościelna żona natomiast przylgnęła nam do rodziny. Bardzo wszystkim przypadła do serca, więc jej drugiego męża uważam za coś w rodzaju zięcia.
– Czy ona nie mieszka przypadkiem na Znanieckiego?
– Mieszka, owszem.
– Rozumiem. Chciałbym zobaczyć te pani wszystkie synowe. Gdzie je mogę znaleźć?
Pomyślałam, może nawet z odrobiną współczucia, że do tej pory to było nic, dopiero w obliczu takich życzeń zacznie mieć kłopoty.
– W różnych miejscach – powiedziałam życzliwie. – Jedna jest w Kanadzie, jedna w Afryce, jedna w Warszawie, a jedna pojęcia nie mam, gdzie.
– I która jest kościelna? Ta warszawska?
Przyświadczyłam. Podporucznik milczał przez chwilę, widocznie próbował uporządkować sobie jakoś mój stan rodzinny. Zastanowiłam się, czy nie lepiej byłoby mu w tym pomóc, dojdzie przecież, że mój najmłodszy syn nigdy w życiu nie był żonaty… Nie, zostałam ogłuszona śmiercią Mikołaja, mam prawo być wstrząśnięta, zapaść na chwilową amnezję i wyjaśniać niedokładnie. Im później mu się uda, tym lepiej…
– I oprócz tej jednej, żadnej innej pani synowej nie było wczoraj w Warszawie? – spytał nagle.
Okropność. Czy oni muszą zadawać takie kłopotliwe pytania i co ja mu powinnam odpowiedzieć? Łgać należałoby konsekwentnie… Kiedy, do tysiąca piorunów, tego Mikołaja zabito, jeśli wczoraj, nie mam alibi, zdaje się, że tak samo, jak ta idiotka… No, moich odcisków palców u niego nie znajdą, to pewne, ale na torbie owszem, bardzo łatwo im przyjdzie trafić na tego jej golfa, cholera, zabrać samochód z parkingu i ukryć byle gdzie… Jednak zełgam, trudno, mam prawo do sklerozy i wczorajszy dzień w ogóle umknął mi z pamięci…
Już otworzyłam usta, ale uratował mnie telefon. Podniosłam słuchawkę. Ktoś uprzejmie spytał, czy nie znajduje się u mnie przypadkiem podporucznik Werbel. Idiotyczne urządzenie, zawsze łączy, jak nie potrzeba.
– Do pana…
Wziął słuchawkę, słuchał przez chwilę, coś mruknął, oddał mi ją i popatrzył w okno.
– Czy jedna pani synowa nie odleciała wczoraj samolotem do Kopenhagi? – spytał z westchnieniem.
Telefon znów zadzwonił. Podniosłam słuchawkę. Jezus Mario, moja synowa…!
– Słuchaj, nastąpiły komplikacje… – zaczęła.
– Nie – przerwałam jej od razu z największą niechęcią, na jaką mogłam się zdobyć. – Nie znam pani Maciaszek. Pomyłka.
Popatrzyłam tępo na podporucznika. Powtórzył pytanie.
– Nie wiem – powiedziałam, czując zdecydowane Osłabienie władz umysłowych. – Możliwe. Mówię przecież, że nie mam pojęcia, gdzie ona jest.
– I która to była? Zwyczajna?
Telefon znów zadzwonił. Przypomniałam sobie, że stresy skracają życie. Podniosłam słuchawkę.
– Pani Chmielewska? – spytał męski głos, w którym było coś znajomego.
– Tak.
– To czego się wygłupiasz? Co się tam stało?
– Wykluczone – powiedziałam stanowczo. – W każdym razie nie teraz.
– Ktoś tam jest u ciebie?
– Oczywiście. Jestem w trakcie. Żadnych zaproszeń nie przyjmuję, bardzo mi przykro.
– Mór i powietrze – powiedział z tamtej strony Paweł, którego nie słyszałam od wieków i właśnie w tym momencie rozpoznałam. Rozłączył się.
– Wzajemnie, dziękuję bardzo -powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
Z wyrazu twarzy podporucznika wywnioskowałam, że nikomu nie wpadło do głowy wziąć mój telefon na podsłuch. Spostrzeżenie dodało mi ducha.
– Pan o coś pytał?
– Tak. Pytałem, która pani synowa mogła wczoraj odlecieć do Kopenhagi. Zwyczajna?
– Jeśli już, to zwyczajna, tyle że rozwiedziona. Po moim najstarszym synu. Brali tylko ślub cywilny, więc nic kościelnego nie zostało.
– I ona nosi pani nazwisko?
– Wszystkie moje synowe noszą moje nazwisko. Z wyjątkiem tej, która wyszła za mąż drugi raz.
– Zna pani jej adres?
– Jak to, pan też przecież zna? – zdziwiłam się. – Na Znanieckiego…
– Nie, tej, która odleciała.
Już mu powiem, akurat, rozpędziłam się potwornie…
– Nie. Ona się ciągle przeprowadza, a ja ją rzadko widuję. Nie wiem, gdzie teraz mieszka.
– A gdzie mieszkała ostatnio?
– Gdzieś na Filtrowej, ale nie pamiętam dokładnie i nie umiałabym trafić.
– W takim razie ostatnie pytanie: co pani robiła wczoraj pomiędzy piętnastą a dziewiętnastą?
Tym mnie dobił ostatecznie i wyraźnie poczułam, jak ogarnia mnie upiorne gorąco. Co robiłam wczoraj, zamierzałam ukryć z największą starannością, bo wylazłaby z tego ta cała omijana reszta. Jeśli Mikołaj zginął w tych godzinach, alibi nie miałam wcale, a za to pewne było, że nie popuszczą i sprawdzą każdą minutę. Do podróży w kierunku lotniska zdecydowana byłam nie przyznawać się za skarby świata, chociaż mogła mnie może uniewinnić. Bez podróży mogłam go rąbnąć, jak nic…
– O piętnastej znajdowałam się u mojej przyjaciółki – rzekłam stanowczo i z rozgoryczeniem. – O szesnastej wracałam od niej do domu, taksówką, więc trwało to dość krótko. Pod domem stwierdziłam, że zostawiłam u niej portfel ze wszystkim, co posiadam i załatwiło mnie to na perłowo. To znaczy… Czy pan to nagrywa?
– Ze wstydem przyznaję, że nie.
– A, to się przyznam. W cztery oczy. Oficjalnie się wyprę. Pojechałam znów do niej autobusem, na gapę, bo nie miałam pieniędzy…
– A czym pani zapłaciła za taksówkę pod domem?
– Miałam jakieś resztki w portmonetce, akurat wystarczyło. Sprawdziłam, czy tego portfela nie mam w domu, ale z góry wiedziałam, że nie, wyjmowałam go u niej. Wiedziałam także, że ona już wyjechała z Warszawy, ale wie pan, jak to jest, nadzieja umiera ostatnia. Pojechałam. Bo może coś jej się przypomniało, może na chwilę wróciła…? Otóż nie, nie zastałam jej i cześć. Siedzę i czekam, ona wraca dziś wieczorem albo jutro rano. Poza tym, z pańskiego pytania wnioskuję, że pana Torowskiego zabito wczoraj pomiędzy piętnastą a dziewiętnastą, zgadza się? To nie ja. Może uda się panu mnie wyeliminować, bo szkoda pańskiego czasu. Czy śledztwu zaszkodzi, jeśli mi pan powie, o której to było dokładnie?
– Myślę, że teraz już nie zaszkodzi. Zdaniem lekarza, pomiędzy szesnastą a szesnastą trzydzieści.
Zastanowiłam się. Do taksówki wsiadłam po wpół do czwartej, korki były średnie, dojechałam przed czwartą…
– Na upartego mogłam zdążyć – powiedziałam, zmartwiona. – Nie ma siły, jestem podejrzana, zechce pan przyjąć wyrazy współczucia.
– A dlaczego właściwie miałaby go pani zabijać? – zainteresował się podporucznik.
– Nie mam pojęcia. Nie widziałam go na oczy od lat i w ogóle z nim nie miałam do czynienia, ale czy ja wiem? Może pan znajdzie jakiś motyw?
Podporucznik nie chciał wymyślać dla mnie motywu zbrodni. Przez okno widziałam potem, że przyglądał się sklepom po drugiej stronie ulicy, zapewnię szukał świadków mojego powrotu do domu. Na szczęście były już zamknięte i nikt mu nie mógł powiedzieć, że drugi raz wyszłam z walizkami…
Zdenerwowało mnie to wszystko niezmiernie i wypchnęło z domu. Dłuższe bierne oczekiwanie mogło mnie dobić. Zastanowiłam się jeszcze tylko, jak postąpić, ryzykować jazdę do Marii taksówką, czy znów pchać się autobusami na gapę, bo pożyczone od synowej pieniądze właśnie mi wyszły. Jeśli jej nie zastanę, będę musiała tę taksówkę trzymać, aż zdołam za nią zapłacić, może do rana. Nie, żadne takie, wiem, do czego jest zdolna złośliwość losu…
Kiedy dotarłam do Królewskiej, zmieniając przezornie autobusy i tramwaje, Maria akurat wróciła.
– Gdzieś ty się wczoraj podziała? – powiedziała z wyrzutem. – Byłam u ciebie, zobaczyłam ten twój portfel już wychodząc i pomyślałam, że ci podrzucę, podjechałam po drodze, ciebie nie było, twojego sąsiada nie było, żadnej kartki nie miałam, przecież jechałaś do domu?! Co można zrobić bez niczego, bez pieniędzy i bez dokumentów?!
Nie odpowiedziałam jej na to pytanie, aczkolwiek wyraźnie było widać, że można zrobić dużo. Zrozumiałam, co nastąpiło, ona przyjechała do mnie, a ja w tym czasie zdążyłam wyruszyć na lotnisko. Szlag ciężki żeby to trafił…
Zabrałam cholerny portfel, nazajutrz o poranku wykupiłam bilet i o drugiej po południu znalazłam się u Alicji w Birkerod…
– Coś mi tu nie gra i węszę kant – oznajmił podporucznik Werbel, kiedy późnym wieczorem wrócił do komendy. – Szczerze wam powiem, że nie wiem, z którą z nich rozmawiałem.
– Nie żartuj! – zdziwił się kapitan Frelkowicz. – Synowej od teściowej nie odróżnisz?
– Wziąłeś chyba jej odciski palców? – zaniepokoił się podporucznik Jarzębski.
– Wziąłem. Gołym okiem widać, że nie te… Kapitan Frelkowicz miał już na biurku kompletny zestaw daktyloskopijny i nic trzeba mu było specjalisty, żeby to wszystko ze sobą porównywać. Dla spokoju sumienia przyjrzał się przez lupę i stwierdził, że podporucznik Werbel ma rację. Odciski palców jego rozmówczyni były całkowicie odmienne od odcisków palców na torebce podejrzanej facetki. Na dobrą sprawę nie było żadnej pewności, że te dwie Chmielewskie mają ze zbrodnią cokolwiek wspólnego i tylko świstek papieru z adresem pozwalał żywić odrobinę nadziei na sens tego kierunku poszukiwań.