– To, że ja się nie podejmuję być całkowicie samodzielna – oświadczyła stanowczo Okrętka. – W ograniczonym zakresie mogę, całkowicie nie! I tobie też nie radzę.
– Ja w każdym razie spróbuję. Zobaczymy, ile mi się uda i co z tego wyniknie…
– Moje drogie, czy wam naprawdę tak wygodnie z tą dynią na kolanach? – spytała łagodnym głosem pani Bukatowa, stojąca o dwa metry od nich. – Przyglądam się wam co najmniej pół godziny i wyraźnie widzę, że z własnej inicjatywy do domu z tym nie dojdziecie. Czy wy się nie widujecie w szkole?
* * *
Spotkanie z Basią stało się niejako punktem zwrotnym. Uwaga o ambicji padła jak najbardziej na czasie. Tereska ujrzała przed sobą coś w rodzaju światełka nadziei. Fałszywa ambicja… Pewnie, że fałszywa ambicja to zupełne kretyństwo. Jeśli ktoś tak się boi, żeby mu korona z głowy nie spadła, to widocznie ta korona słabo siedzi. I spadnie od byle czego i nie ma co się o nią trząść.
Niepewność co do Bogusia stała się nie do zniesienia. Musiała czegoś się o nim dowiedzieć, dostać jego adres, zrobić cokolwiek, bo inaczej groziło jej, że się udusi, rozleci na kawałki, oszaleje albo zgoła umrze. Miała jego zdjęcia i niezależnie od rozwoju sytuacji powinna mu je była odesłać. Oczywiście, że powinna! Oczywiście, że w tym celu miała święte prawo starać się o jego adres i nie było w tym nic ubliżającego.
Oszukuję się – pomyślała bezlitośnie w przypływie samokrytycyzmu. – Oczywiście, że te zdjęcia to tylko pretekst. Oszukuję się obrzydliwie, ręki sobie nie podam…
Podjęta decyzja jednakże i możliwość jakiegoś działania sprawiły jej ulgę tak wielką, że postanowiła chwilowo pogodzić się z własną, odrażającą obłudą. Nie wiadomo przecież jeszcze, jak postąpi, ale sam fakt, że będzie miała jakąś swobodę wyboru, działał ożywczo i pociągająco. A jakakolwiek wiadomość o Bogusiu to było coś, za czym jej serce i dusza tęskniły w sposób nie do opanowania.
Już wszystko jedno! – myślała z rozpaczliwą determinacją. – Niech się chociaż czegoś o nim dowiem!
Zbyszka wybrała sobie z kilku względów. Po pierwsze, wydawał jej się bardzo sympatyczny, po drugie, na obozie należał do grona najbliższych przyjaciół Bogusia, po trzecie, również wybierał się na medycynę. Do Tereski odnosił się na obozie z sympatią i pobłażliwie, nie mając jej za złe wyrwania Bogusia z ich grona i absorbowania go sobą. Mieszkał niedaleko, we wrześniu spotkała go na ulicy, dowiedziała się, że został przyjęty na studia, i nic nie stało na przeszkodzie, żeby mu teraz złożyć wizytę. Miała nawet dla niego kilka zdjęć z obozu.
Wieczór był zimny, pochmurny i mokry. Pogoda przypomniała sobie wreszcie, że to listopad, i przestała udawać słoneczne lato. Padał deszcz.
Ociekającą wodą parasolkę Tereski, wśród objawów rozbawienia, ulokowali obydwoje ze Zbyszkiem w wannie. Zbyszek, szczuplutki, niebieskooki blondynek o miłej, ruchliwej, roześmianej twarzy, pełen pogody i radości życia, przyjął Tereskę tak, jakby nie wyobrażał sobie większej przyjemności niż jej niespodziewana wizyta. Tereska zdążyła z wdzięcznością pomyśleć, że na tym chyba polega dobre wychowanie… Poczęstował ją sokiem pomarańczowym, opowiedział o pierwszych wrażeniach z Akademii Medycznej, zainteresował się, co u niej, wśród wybuchów śmiechu wysłuchał relacji z próby dzieciobójstwa i z radością podziękował za zdjęcia.
– Dla Bogusia też mam – powiedziała ożywiona, rozpogodzona Tereska, starannie tłumiąc bicie serca. – Podobno on siedzi we Wrocławiu?
– A skąd! – odparł Zbyszek i roześmiał się. – Z Bogusiem jest draka nie z tej ziemi! Przeniósł się do Warszawy…
– Jak to? – przerwała gwałtownie Tereska, nie mogąc opanować zaskoczenia. – Udało mu się? Od kiedy?
– Prawie od początku, zaraz w pierwszych dniach października sobie załatwił. Czternastego już był pierwszy raz na wykładach. Wyniósł się od rodziców, wynajął sobie kawalerkę i struga złotego młodzieńca, tyle że jest trochę nie dla świata.
– Dlaczego? – spytała Tereska, z pewnym trudem złapawszy oddech.
– Zakochał się. Niech skonam, heca jest na miarę kosmiczną! Poderwał w „Orbisie” dziewczynę, za którą jeździł bez mała po całej Polsce. Kupił jej w tym „Orbisie” miejscówkę do Krakowa, bo sam też jechał i myślał, że będą jechać razem, tymczasem okazało się, że na tę miejscówkę jechała jej babcia. Nawiązał stosunki dyplomatyczne z babcią, dowiedział się, że wnuczka udaje się do Poznania, i prosto z Krakowa powojażował do Poznania. Okazało się, że w międzyczasie ona wróciła do Warszawy. Różne tam były sceny nie z tej ziemi, z kwiatami i bombonierą wizytował babcię w Krakowie, żeby zdobyć adres dziewczyny w Warszawie, łgał koncertowo, za asa wywiadu robił, w końcu ją dopadł. Dopadł i przepadł, prawie do rymu… Dostał przypływu nadludzkich sił albo może małpiego rozumu, to nie jest rozstrzygnięte, i załatwił sobie to przeniesienie do Warszawy, nie wiadomo jakim cudem. Na wykładach bywa, ale widać, że ciałem obecny, a duchem wręcz przeciwnie… Czy tobie nie zimno?
Konieczność opanowania straszliwego dławienia w gardle i jakiegoś przygniatającego ciężaru w okolicy żołądka, równoczesną konieczność oddychania i utrzymania wyrazu twarzy bez zmian – spowodowały, że Tereska dostała dreszczy. Z całej siły zacisnęła zęby, żeby uniemożliwić im szczękanie. Treść wesołego opowiadania Zbyszka nie docierała jeszcze do niej w pełni, na razie wiedziała tylko, że stało się coś okropnego, nastąpił jakiś kataklizm, katastrofa, trzęsienie ziemi, układu słonecznego i w ogóle całej galaktyki. Na razie trzeba było wysłuchać do końca, wszystko znieść, a dopiero potem zacząć myśleć.
– Nie, skąd – powiedziała z wysiłkiem. – To znaczy owszem, trochę zmarzłam, bo tak mokro. Ciekawa jestem, jak ona wygląda.
– Może się napijesz gorącej herbaty?
– Nie, dziękuję, nie warto, zaraz będę musiała iść. Ciekawa jestem, jak ona…
– Szczupła, czarna, muszę przyznać, że nawet efektowna, tylko za mocno się maluje. Osobiście nie lubię tego, ale Boguś lubi. Widziałem ich kiedyś, Boguś od niej baraniego wzroku nie odrywa. Po oczach widać, że kompletnie zgłupiał., Trafiło go jak przed wojną!
Roześmiał się beztrosko. Tereska wydała z siebie jakieś zdławione skrzypnięcie, mające również imitować śmiech. Aż do tej chwili miała nadzieję, że to może jakaś inna, jakaś obca, a nie ta, nie właśnie ta… Poczuła, że nie jest w stanie dłużej się opanować.
– Muszę iść – powiedziała nerwowo i zerwała się z krzesła. – Wpadłam tylko na chwilę, mam jeszcze mnóstwo do załatwienia. Zadzwoń kiedyś.
– Chętnie, ty też. Czekaj, tu jest twoja parasolka!
Deszcz padał równomiernie i monotonnie. Mokre jezdnie i chodniki lśniły w świetle latarni. Młody człowiek, który wyszedł zza rogu ulicy, ujrzał po przeciwnej stronie idącą wolno dziewczynę, przygarbioną, z opuszczoną głową. Parasolkę miała przechyloną na plecy, a ze zmoczonych włosów woda ściekała jej na twarz. Wszystko w jej postawie, każdy ruch, znamionowało beznadziejną rozpacz. Młody człowiek poznał dziewczynę i przypomniał sobie, że poprzednio spotkał ją, kiedy świeciło słońce… A nie, nic podobnego, również padał deszcz, a słońce świeciło z niej. A teraz musiała ją chyba spotkać jakaś straszna krzywda i nieszczęście. Z irytacją pomyślał o swoich obowiązkach, które nie pozwalają mu podejść i zwyczajnie spytać, czy nie może w czymś pomóc…
Tereska zdała sobie sprawę z pozycji parasolki dopiero wtedy, kiedy z mokrych włosów pociekło jej za kołnierz. Podniosła parasolkę nad głowę, po czym znów przechyliła na plecy.
Bardzo dobrze – pomyślała masochistycznie – przynajmniej nie będzie wiadomo, co mam na twarzy…
Łzy płynęły jej z oczu równie obficie i nieprzerwanie jak deszcz. Nogi wlokły się po kałużach, nie omijając ich, ciężko i powoli. Pogoda stanowiła doskonale dobrane pendant dla jej uczuć.
Wszystko skończyło się bezapelacyjnie i nieodwołalnie. Wszelka nadzieja zgasła, diabli wzięli głupie złudzenia i mrzonki. Piętnastego października Boguś był w Warszawie… Jest cały czas… Dziewczyna z „Orbisu”… Nie, tego było stanowczo za wiele!
Płakał świat i płakało zdruzgotane serce Tereski.
* * *
Niemożność zamknięcia się w odosobnieniu, w jakiejś komórce czy w piwnicy, niemożność ukrycia się tak, jak ukrywają się chore zwierzęta, konieczność stykania się z ludźmi stanowiły ostateczną kroplę goryczy. Nawet spokojnie rozpaczać nie było gdzie i kiedy. Tereska była zdania, że po takiej tragedii, po takim ciosie nie podniesie się już do końca życia. Samobójstwo jakoś nie przychodziło jej do głowy, pewne było natomiast, że resztę swych dni spędzi na rozpamiętywaniu minionych nadziei i wstrząsu, który je zniweczył.
Natychmiast po powrocie do domu próbowała tłuc głową o ścianę, ale szybko zaniechała tych kojących czynności, bo chropowaty tynk zdzierał jej skórę z czoła, ponadto walenie w mur powodowało głuche huki i wstrząsy całego budynku. Powszechnie przyjęty objaw rozpaczy dał tylko ten skutek, że nabiła sobie niewielkiego guza. Tak szkoły, jak i korepetycji nie można było porzucić. Obowiązki musiały być spełniane. Skamienienie w milczącej rozpaczy nie wchodziło w rachubę, czarny welon na twarzy również. Niesprzyjające okoliczności sprawiły, że Tereskę w imponującym tempie ogarnęła wściekłość.
Skutki wściekłości były rozmaite i najintensywniej objawiały się na udzielanych lekcjach. Treść zadań, oryginalniejsza niż zwykle, sprawiła, że w umyśle jej podopiecznych tajniki nabywanej w ten sposób wiedzy matematycznej utrwaliły się na zawsze. Nagła poprawa stopni Mariolki i Tadzia była tak zdumiewająca, że po tygodniu nowe korepetycje wręcz nachalnie zaczęły jej się pchać do rąk. Tereska mogła przebierać w uczniach jak w ulęgałkach. Propozycje, na szczęście, padały w szkole. Na terenie szkoły jej nastrój ulegał niepojętej odmianie i nie protestowała przeciwko przyjmowaniu dodatkowej pracy, potem zaś już musiała dotrzymywać zobowiązań i spełniać obietnice. W ogóle w szkole, między ludźmi, wśród rozlicznych zajęć głucha rozpacz traciła jakoś swoją siłę, pozwalała się stłamsić i zepchnąć gdzieś na dno duszy. Wyłaziła na wierzch dopiero w samotności, kiedy nic nie przeszkadzało w myśleniu i przeżywaniu. W samotności swojego pokoju, siedząc przy biurku i patrząc przez okno na bezlistne drzewa i zimny, zapłakany, zadeszczony świat, Tereska czuła się śmiertelnie, beznadziejnie, bezgranicznie nieszczęśliwa.