– W i coś tam – powiedziała Tereska.
– WG – powiedziała z triumfem Okrętka. – Zapamiętałam, bo to są inicjały mojej ciotki, tej ze wsi. Znalazła zwłoki noworodka i opisali ją w prasie inicjałami.
Dzielnicowy pomyślał sobie, że Tereska i Okrętka, we dwie, byłyby w stanie dostarczyć mu roboty do końca życia, ale postanowił się nie rozpraszać. Noworodek we wsi, obojętnie jakiej, to na pewno nie był jego rejon. Na miejscu działo się dosyć, żeby nie, musiał obawiać się o brak zajęcia.
Krzysztof Cegna wydawał się przejęty.
– Czarny Miecio – mruknął. – Co on tam robił?
– Żadnego związku do tej pory nie stwierdzono – odmruknął dzielnicowy. – Szanowne panie teraz dokąd? Z powrotem do szkoły?
– Do Tarczyna – warknęła z rozgoryczeniem Okrętka.
– Najpierw do szkoły, musimy to zanieść – sprostowała Tereska, potrząsając pęczkiem sadzonek. – A potem rzeczywiście do Tarczyna. Autobusem.
– No dobrze, podrzucimy was na dworzec autobusowy…
* * *
– Już całe miasto widziało, jak nas milicja wozi tym radiowozem – zauważyła z niesmakiem Okrętka w autobusie. – Niedługo dla wszystkich będziemy podejrzane. Uważam, że najwyższy czas z tym skończyć.
– Możliwe, że tylko dzięki temu jeszcze żyjemy – pocieszyła ją Tereska. – Bandyci też widzą i nie mają okazji nas napaść.
– Okazji dostarczamy im do upojenia.
– Ale nie są pewni, czy gdzieś w pobliżu nie ma milicji, i widocznie się boją. Zresztą ja też uważam, że najwyższy czas z tym skończyć. Zobaczymy, co będzie w Tarczynie, a w razie czego mamy jeszcze ogrodników pod Grójcem. Za dwa tygodnie powinnyśmy już to mieć całkiem z głowy.
– Warto by namówić kogoś z samochodem! – westchnęła Okrętka. – Na piechotę pod Grójec to ja sobie tego w ogóle nie wyobrażam!
– Masz kogoś z samochodem?
– Wiesiek… – powiedziała Okrętka niepewnie. – Podobasz mu się.
Tereska skrzywiła się z niechęcią.
– Będzie się do mnie przystawiał. Nie znoszę tego. Całe to ich towarzystwo wcale mi nie odpowiada, przesadzają z podrywaniem. Wiesiek uważa, że jak tylko się do niego odezwę, to już znaczy, że ja na niego lecę, bo w innych celach w ogóle nie opłaca się odzywać.
Okrętka wzruszyła ramionami z politowaniem.
– Przyzwyczaił się. Te głupie dziewuchy też tak myślą i ja bym się sama przyzwyczaiła na jego miejscu. Wszystkie takie, Jolka, Baśka, Agnieszka, Magda… pół klasy! To tylko ty jesteś taka dziwna.
– Aha. Ty też. I jeszcze parę osób.
– To się nie liczy. Nas w ogóle nie widać. Jesteśmy staroświeckie i zacofane jak przed wojną. Większość jest nachalna i wszelkimi siłami chce mieć swojego chłopaka, wszystko jedno jakiego. Nic innego nie mają w głowie.
Tereska pomyślała sobie, że ona też chciałaby mieć swojego chłopaka, z tym że nie mógł to być nikt inny jak tylko Boguś. Nie życzyła sobie żadnych namiastek ani żadnych materiałów zastępczych. Dziwna… Oczywiście, że była dziwna. Nie życzyła sobie chodzić w spodniach, prezentując do nich już nie niechęć, ale wręcz wstręt. Nader rzadko uczestniczyła w prywatkach, uczestnicząc zaś, do osobników płci odmiennej odnosiła się z taką rezerwą, że raziła na tle otoczenia. Nie dawała się nikomu poderwać. Przejmowała się rozmaitymi rzeczami, którymi nikt inny by się nie przejmował. Wszyscy byli zdania, że Tereska jest dziwna.
Na dnie serca i duszy starannie hodowała swój ideał wielkiej miłości. Prezentując na zewnątrz sceptycyzm przeciętnej miary i coś w rodzaju realizmu życiowego, w najtajniejszych zakamarkach jestestwa kryła wiarę w owo nadludzkie uczucie. Miało to być coś potężnego, świętego, unikalnego, opartego na porozumieniu dusz, acz niewątpliwie cielesnego. Dusze jednakże miały wystąpić najpierw, ciało zaś potem.
Jak dotąd, prześladował ją wyraźny pech. Ilekroć wydawało się, że znalazła stosowny obiekt, godzien obdarzenia imponującymi uczuciami, pozostawała w tych uczuciach odosobniona. Obiekt nie zwracał na nią uwagi. Ilekroć natomiast ją obdarzano zainteresowaniem, zawsze był to osobnik pod jakimś względem nie na poziomie.
Boguś obudził w niej potężne nadzieje. Od pierwszego rzutu oka widać było, że się nadaje, a przy tym w pierwszej fazie znajomości i w początkach kontaktów czynił jej wyraźne awanse właściwego rodzaju i gatunku. Pierwszą w życiu, prawdziwą, nieopisanie romantyczną randkę przy świetle księżyca Tereska postanowiła sobie zapamiętać na zawsze, nie wątpiąc przy tym, że takich czarownych chwil będzie coraz więcej i wymarzony romans z pączka rozwinie się w kwiat. Tymczasem teraz to jakoś zupełnie inaczej zaczynało wyglądać…
– A na samym początku wyraźnie za mną latał – powiedziała ni z tego, ni z owego, z głębokim rozżaleniem, wpatrzona w okno autobusu.
– A niby za kim miał latać? – odparła trzeźwo Okrętka, bez chwili wahania wiedząc, o czym Tereska mówi. – Tak między nami, to na tym obozie ty byłaś najlepsza. Inteligentnie sobie wybrał.
– Może trzeba było udawać, że mi na nim nie zależy?
– Może trzeba, czy ja wiem? Nic straconego, możesz udawać teraz.
– Teraz jest mniej okazji.
– To się postaraj, żeby było więcej.
– Kretyństwo – powiedziała Tereska po długiej chwili milczenia. – Mam się starać na siłę z nim spotykać po to, żeby udawać, że mi na nim nie zależy. Jakiś idiotyzm z tego wyjdzie.
– Że idiotyzm, to pewne – zgodziła się Okrętka bez miłosierdzia, czując z jednej strony odrobinę melancholijnej zazdrości o przeżywane przez Tereskę emocje, z drugiej zaś ulgę, że ona sama na razie ma z tym spokój. – Nie chcę cię martwić, ale myślę, że z tego Bogusia nic nie będzie.
– Głupia jesteś i nie denerwuj mnie teraz! Ani słowem się nie odezwę do żadnego ogrodnika i będziesz musiała sama wszystko załatwiać!
– O Boże! – jęknęła Okrętka w przygnębieniu. – Po co ja się dałam w to wrobić! Odżyję, jak ten cały obłęd z drzewkami wreszcie się skończy! Niech ta milicja połapie tych bandziorów! Ja w tych warunkach nie mogę egzystować! Na litość boską, okradnijmy kogoś, zamordujmy, zróbmy już wszystko jedno co, ale niech nam dadzą tę resztę!
Dwóch ogrodników w Tarczynie wykazało się umiarkowaną filantropią, poświęcając na społeczny cel nikłą część swojego sadu. Trzeci, kolejny, mieszkał w oddaleniu około dwóch kilometrów od centrum metropolii. Z pewnym trudem, już w ciemnościach, odnalazły jego posiadłość. Posiadłość na szczęście była oświetlona, nad wejściem pięknej, nowoczesnej willi paliła się lampa, wewnątrz niewątpliwie ktoś był.
– Popatrz – powiedziała lekkomyślnie Tereska, zatrzymując się przed furtką, – Samochód tego obłąkańca!
– Którego obłąkańca?
– Tego faceta, który nas wczoraj ganiał po całym domu. Ten z datą wielkiej rewolucji. Co on tu robi?
Okrętka, która już zamierzała wejść, cofnęła się od furtki.
– Jeśli ten wariat tu jest, to ja nie wchodzę – powiedziała stanowczo. – Raczej zrezygnuję ze skończenia szkoły!
– Chodź, nie wygłupiaj się, przecież po cudzym domu nie będzie nas przepędzał! Tu są jacyś ludzie.
– Nie chcę, nie idę. Ja się potwornie boję wariatów, on na nasz widok może dostać ataku szału. Wolę jechać do Grójca.
– Zwariowałaś, nie denerwuj mnie! Możemy uciec, jeśli go zobaczymy z daleka. W tych ciemnościach łatwo się schować. Jeżeli dostanie ataku, ludzie go obezwładnią, pójdę pierwsza, przestań utrudniać sobie samej!
Opierając się ciągle i usiłując wyrwać Teresce, Okrętka pozwoliła się powlec przez podwórze w kierunku wejścia. Scenę wleczenia obserwowały ze środka trzy pary oczu.
– Niemożliwe, żeby to był zbieg okoliczności! – zacharczał ze zduszoną furią niski, bardzo czarny facet. – One jeżdżą specjalnie za nami!
– Zaczynam przypuszczać, że może masz rację – odparł w zadumie wysoki, chudy, dokładnie sprany blondyn. – Jak na przypadek, to rzeczywiście za wiele. Nie rozumiem tylko, dlaczego w takim razie robią to tak jawnie. W ogóle się nie kryją. Co to ma znaczyć? Ostrzeżenie? Kamuflaż?
Trzecia para oczu należała do pana domu, który z zainteresowaniem spoglądał to na swych gości, to na dwie postacie, szarpiące się na zewnątrz.
– Co to jest? – zapytał ze zniecierpliwieniem. – O czym wy mówicie? Kto to taki?
– Dwie obrzydliwe dziewuchy z milicji, które się włóczą za nami jak smród za wojskiem! – zawył dziko czarny. – Gdzie my, tam i one! A za nim gliny! Jakim sposobem?
– Spotykamy je już trzeci raz – przerwał spokojnie blondyn. – Jeździły aleją Wilanowską i zatrzymały się akurat tam, gdzie myśmy byli umówieni. Były u Szymona. Posługują się pretekstem, podobno zbierają sadzonki dla jakiejś szkoły i dlatego odwiedzają ogrodników. Szymon im dał i nawet dostał pokwitowanie. Nie wiadomo, ile w tym jest prawdy, z milicją rozmawiały, to fakt, ale możliwe, że się przestraszyły Mietka, który usiłował je śledzić do samego domu. A możliwe, że istotnie jeżdżą za nami. Nie podoba mi się, że trafiły i tutaj.
– Ja jestem ogrodnik – zauważył pan domu. – Trzeba by to jakoś rozstrzygnąć, bo inaczej szlag nam trafi całą robotę.
– A przy okazji i nas! – zgrzytnął z wściekłością czarny.
– Tylko spokojnie – powiedział blondyn. – Mam myśl. Te idiotyczne sadzonki to bardzo dobry pretekst, gdyby im go odebrać, wykryłoby się, czy tylko pretekst, czy rzeczywiście prawda. Jeśli to jest głupi przypadek, to możemy sobie nie zawracać głowy. Szymon mówił, że one mówiły, że im jeszcze ileś tam brakuje. Ty masz sadzonki?
– Czego sadzonki?
– Zdaje się, że owocowych drzew.
– Pewnie, że mam…
– Spróbuj załatwić z nimi do końca. Zobaczymy, jak zareagują i co zrobią jutro. Jeśli się znów gdzieś pokażą, to przynajmniej jedno będzie wiadome.
– Znaczy co, dać im te sadzonki?
– Aha. Tyle, ile potrzebują. Żeby już nie miały po co jeździć.
Pan domu skrzywił się wyraźnie i spojrzał z niedowierzaniem.
– Ty naprawdę uważasz, że ja mam interes na rozdawanie? Dobroczyńca jestem? Chyba że to się wliczy w koszty i potem sobie odbiorę?