Czwartego dnia pani Marta usłyszała przypadkiem fragment rozmowy pomiędzy swoimi dziećmi i włos zjeżył jej się na głowie.
– Ten doktor z Żoliborza to porządny człowiek – powiedziała Tereska do Januszka, czyszczącego hurtem wszystkie swoje buty na schodkach przed kuchennym wejściem. – Nie jest pazerny na forsą, dało się z nim załatwić. Nie bądź świnia, pożycz rower.
– Riksza byłaby lepsza – odparł Januszek niechętnie. – Jedna może wieźć drugą. A w ogóle to obie jesteście głupie i nieżyciowe. Wykończycie się w tydzień.
– Sam jesteś głupi i nieżyciowy. Uważasz, że co, urodzę tę rikszę? Pożycz rower, obcy ludzie mają życzliwość dla upośledzonych dzieci, a ty jak taki samolubny pień!
– Mnie nieślubne podrzutki nic nie obchodzą. Jak ty się wygłupiłaś, to jest twoja prywatna sprawa…
Więcej, pani Marta, znieruchomiała ze zgrozy, nie usłyszała, bo rozgniewana Tereska zbiegła ze schodów z zamiarem zdzielenia Januszka w potylicę szczotką od butów. Januszkowi udało się zręcznie uniknąć ciosu, konwersacja pomiędzy rodzeństwem przybierała jednakże charakter zbyt gwałtowny, żeby się dało ją dokładnie zrozumieć.
– Dzieci, nie bijcie się – powiedziała mechanicznie pani Marta i udała się do kuchni z ciężkim sercem i przerażeniem w duszy.
Sprawa wydawała jej się delikatna i zastanawiała się, jak ją załatwić. Tereska była niemal nieuchwytna, odmawiała wyjaśnień, zasłaniając się brakiem czasu. Była wprawdzie na ogół prawdomówna i wiadomo było, że niczego się nie wyprze ani nie skłamie; przyciśnięta, mogła się jednakże zaciąć w uporze i tym bardziej odmówić. Ostatnio wydawała się też dziwnie roztargniona… Właściwie jedyna szansa, to dowiedzieć się czegoś od Januszka.
Januszek leżał już w łóżku, kiedy pani Marta udała się do służbówki pod pozorem sprawdzenia stanu jego skarpetek.
– Po co wam riksza? – spytała z pozorną obojętnością przeglądając zawartość półki.
Wsparty na łokciu Januszek z niepokojem obserwował matkę, pełen obaw, czy nie znajdzie przypadkiem kawałków puszki po oleju silnikowym, której nie zdążył dokładnie wyszorować, a która była mu niezbędna do zaplanowanej produkcji bomby. Sąsiedztwo puszki z garderobą mogłoby wzbudzić dezaprobatę matki.
– Co? – zdziwił się. – Jaka riksza?
– Zdaje mi się, że słyszałam, jak rozmawialiście o jakiejś rikszy i rowerze. Ty i Tereska. Po co wam to?
– A! To nie ja, to Tereska. Mnie to na nic.
– A jej po co?
– Do transportu.
– Do jakiego transportu?
Januszek opadł na poduszkę i podłożył sobie ręce pod głowę, zapominając na chwilę o blachach z puszki…
– One zgłupiały – rzekł wzgardliwie. – Po całym województwie wożą drzewka.
Pani Marta dotarła właśnie do dziwnych kawałów brudnej, zaolejonej blachy, ukrytej pod koszulami i swetrami, ale nawet nie zwróciła na to uwagi.
– Jakie drzewka?
– Owocowe. U nich w szkole zwariowali. Każą im skombinować miliony owocowych drzewek i zasadzić sad. Gdzieś tam. I one latają po rozmaitych ludziach, wyszarpują od nich te drzewka i wożą do szkoły, jak głupie, piechotą przez całe miasto. Pewnie, że rikszą byłoby lepiej.
Pani Marta poczuła, jak od ogromnej ulgi robi jej się słabo. Zaniechała dalszego przeglądania półki i mechanicznie zaczęła na powrót składać skarpetki.
– A co mają do tego upośledzone dzieci? – spytała ostrożnie.
– Ten sad ma być dla dzieci. Tereska myśli, że mnie weźmie pod włos. Macha mi przed nosem tymi dziećmi i chce, żebym jej pożyczył rower, a chała, sam go zreperowałem, a one mi znów zepsują. Ja jej roweru nie dam, to mowy nie ma! Niech sobie wynajmą ciężarówkę.
– A nie wiesz przypadkiem, dlaczego one to robią późnym wieczorem?
– A kiedy? Sam bym woził późnym wieczorem! Im chodzi o to, żeby było ciemno, żeby ich nikt nie widział, bo wyglądają jak głupie z tym stołem na kółkach. Dziwię się, że jeszcze ich kronika nie sfilmowała. Czysty cyrk!
Pani Marta uznała, że dowiedziała się dosyć. Na wszelki wypadek musi, oczywiście, porozmawiać z Tereską, ale teraz ma już przynajmniej sprecyzowaną płaszczyznę rozmowy. Zostawiła syna i poszła czatować na córkę.
Tereską wróciła kwadrans po jedenastej, ciężko spracowana i bardzo śpiąca. Widok matki, wyraźnie czekającej na nią, nie ucieszył jej w najmniejszym stopniu. Niechętnie zatrzymała się po drodze na górę.
– Milicja się o ciebie pytała – powiedziała pani Marta, myśląc równocześnie, że jak na chłodne, jesienne wieczory, Tereską jest stanowczo za lekko ubrana i że już sama nie wie, co z nią najpierw omawiać. – Co to za historia z tymi jakimiś przestępcami, których macie rozpoznawać?
– A co, złapali ich? – zainteresowała się gwałtownie Tereską i zeszła o jeden stopień niżej.
– Nie wiem. O co tu w ogóle chodzi? Dlaczego nie masz swetra? Wiesz, że ja pod tym względem nie przesadzam, ale w tym stroju przecież musi ci być zimno!
– Zimno? – prychnęła Tereską z irytacją, wspominając drogę z Żoliborza z ładunkiem, obsuwającym się na każdym krawężniku. Pojazd razem z sadzonkami ważył ładne kilkadziesiąt kilo. – Potem opływam, a nie żadne zimno! Spróbuj przepchnąć przez całe miasto pięćdziesiąt kilo, zobaczysz, jak ci będzie zimno!
Pani Marta ucieszyła się, że Tereska sama zaczęła, równocześnie jednak poczuła, że gubi się w tematach. Tajemniczość Krzysztofa Cegny, młodego, przystojnego osobnika, który istotnie kilka razy pytał o Tereskę, wydawała jej się niepokojąca. Ostrzeżenie pani Międlewskiej, drzewka, sweter, przestępcy, pchanie ciężarów przez miasto…
– No właśnie – powiedziała pośpiesznie. – Moje dziecko, czy tego nie można inaczej zorganizować? Dlaczego z Żoliborza? To jest, chciałam powiedzieć, dlaczego przez całe miasto? Wiem, że robicie coś dla szkoły, ale nic z tego nie rozumiem i w ogóle bądź uprzejma cokolwiek wyjaśnić.
– Teraz? – spytała Tereska tonem namiętnego protestu.
– Owszem, teraz – odparła stanowczo pani Marta, która sama była zdania, że nie jest to najwłaściwsza pora na rozmowy pedagogiczne. – Giniesz gdzieś po całych dniach i wracasz o skandalicznej porze. Co to wszystko znaczy?
Tereska westchnęła ciężko i zrezygnowana usiadła na stopniu. Było rzeczą oczywistą, że zdobywanie i transport drzewek na sad dałyby się zorganizować racjonalniej, to znaczy racjonalniej w pojęciu otoczenia.
Dla niej samej zastosowana metoda była jedyną możliwością do przyjęcia, w grę wchodził bowiem Boguś. Żadną miarą nie mogła przyznać się do motywów swojego działania, nikt by tego nie potrafił zrozumieć i nikt się o tym nie mógł dowiedzieć.
Do diabła – pomyślała gniewnie – czy ciągle ktoś się musi czepiać i pytać, i wtrącać? Czy nie można dać mi świętego spokoju?
– Jeden doktor na Żoliborzu dał nam piętnaście sztuk – powiedziała niechętnie, nie zdając sobie sprawy, jaki ciężar zdejmuje z serca swojej matki, i nie zastanawiając się, skąd ona ma wiedzieć, o jaki towar tu chodzi. – W tamtą stronę czasem udaje nam się jechać tramwajem, ale z powrotem musimy iść piechotą, a ludziom najwygodniej jest zawsze załatwiać wieczorem. Wozimy na tych saniach Okrętki, to znaczy, one mają kółka. Każdy woli wieczorem, bo wtedy nie przeszkadzamy w pracy.
– A czy nie rozsądniej byłoby zamówić jakąś ciężarówkę i przewieźć wszystko hurtem?
– Jak hurtem, skoro my dostajemy codziennie po trochu! I w różnych miejscach. Gdyby ten półgłówek, mój brat, pożyczył nam swój rower, byłoby o wiele łatwiej, ale to jest nieużyta świnia, powinnaś się nim zająć. Nie wiem, co z niego wyrośnie…
– A czego chce milicja?
– Nic takiego – mruknęła Tereska, zadowolona, że kwestia organizacji dnia przechodzi bezboleśnie. Stęknęła i wstała ze stopnia. – Mamy rozpoznać jakichś facetów, którzy się plączą po działkach. Ja idę spać, jestem zmęczona jak wół roboczy.
– Czekaj – powiedziała z wahaniem pani Marta i zaryzykowała. – A co to za historia z jakimś dzieckiem?
– Co? – zdziwiła się Tereska. – Z jakim dzieckiem?
– Nad którym rozpacza Okrętka. Jakieś dziecko, maltretowane czy porzucone…
Tereska zdziwiła się jeszcze bardziej, nie okazując przy tym zbytniego zainteresowania.
– Nie wiem. Ona rozpacza nad wszystkimi dziećmi grupowo. Dlatego w ogóle to robimy, bo te drzewka mają być dla Domu Dziecka. Tam, gdzie ona mieszka, w tym ich baraku, jest jakieś dziecko, które ma matkę alkoholiczkę czy coś takiego. Jeśli cię to interesuje, spytaj Okrętki, powiem jej, żeby jutro przyszła. Czy ja mogę wreszcie iść spać?
– Ależ możesz, oczywiście, że możesz…
Skruszona krzywdzącymi podejrzeniami, którym pozwoliła się w sobie rozwinąć, pani Marta w ramach cichej ekspiacji uznała za słuszne pomóc córce. Omówiła rzecz z mężem i pan Kępiński załatwił wypożyczenie furgonetki bagażowej, która przywiozła za jednym zamachem trzysta sadzonek, zaofiarowanych przez jego przedwojennych znajomych z okolic Błędowa, i która mogła posłużyć dwa razy w tygodniu w godzinach popołudniowych do przewożenia drzewek z okolic Warszawy.
Trzysta sadzonek uszczęśliwiło Tereskę niebotycznie. Jej gwałtowny protest natomiast przeciwko propozycji systematycznego ułatwiania transportu obudził śmiertelne zdumienie obojga rodziców. Upór, jaki wykazywała w kwestii pracy w późnych godzinach wieczornych, wydawał się wręcz niepojęty. Włączona do dyskusji na ten temat Okrętka, przezornie unikająca wtrącania się, uczyniła wrażenie istoty co najmniej niedorozwiniętej i całkowicie pozbawionej własnego zdania.
– Ty chyba przesadzasz – powiedziała ostrożnie, kiedy już, uwolniwszy się od natręctwa starszego pokolenia, wlokły swój pojazd do wsi za Wilanowem. – Przecież w ten sposób będziemy to załatwiały jeszcze długo po sądzie ostatecznym. W końcu nic się nie stanie, jeśli nawet raz przyjdzie i dowie się, że cię nie ma. Może przyjść następnego dnia.
Tereska spojrzała na nią ponuro i nic nie odpowiedziała, z goryczą myśląc, że nawet Okrętce nie jest w stanie wyjaśnić tak prostej rzeczy: Boguś wcale nie przyjdzie następnego dnia. W ogóle nie powie, kiedy przyjdzie, znów zniknie, nie wiadomo na jak długo, i ona znów będzie beznadziejnie czekać. Nie zmieni sytuacji, nie wywrze na niego żadnego wpływu, dopóki go nie zobaczy. Zobaczyć go wreszcie musi, bo inaczej coś jej pęknie, serce czy może coś innego. On się nie będzie wysilał, jemu nie zależy, to ona się musi postarać… Musi coś wymyślić, i to szybko!