– Nie – odparł Henio, ciągle kiwając głową. Uświadomił sobie, co robi i zmienił gest na przeczący. – Jeszcze nie, bo jej nie złapał, gdzieś ją diabli od rana ponieśli, ale kazał jej zostawić w skrzynce powiestkę na jutro. Już mu się teraz nie wyłga, chyba że naprawdę nic nie wie, a on tam był na własną rękę. Bo to też możliwe.
– W gruncie rzeczy o Kasi mało wiadomo – zauważyłam z naganą. – Stara jędza nieboszczka przesłoniła świat i żadnych plotkujących przyjaciół, znajomych i wrogów nawet o nią nie pytano.
– Pani Krysia Pyszczewska za pół społeczeństwa obstanie! – zaprotestował Henio.
– Ale o chłopaku nie wiedziała. Kasia studiuje i pracuje w reklamach. I tyle. A co więcej… Co prawda, dużo więcej już nie zmieści, ale nawet tej odrobiny brakuje.
Henio, wciąż pełen satysfakcji, przyjrzał mi się z niesmakiem.
– A otóż wiadomo. Ruchliwy tryb życia prowadziła i prowadzi. W tenisa grała, dwa lata temu prawie codziennie, teraz rzadziej, ale też grywa, raz na tydzień, albo na dwa. Przeszło rok jeździła na Służewcu, szósta rano, objeżdżała konie na treningach, nauczyła się jeździć w szkółce Huberta i okazało się, że ma talent, a konie ją lubią. Do szkoły tańca chodziła przez trzy miesiące, zaraz po wyniesieniu się od ciotki, to dla odmiany wieczorem się odbywało…
– No i co? W tej szkole tańca pląsała solo? Balet klasyczny to był?
– Nie, dostawała partnera. Przychodziła, owszem, sama. Tam jest to przewidziane. Najpierw różnych, potem jeden się przy niej utrwalił na parę tygodni, ale skończyła tańce i skończyła z partnerem. Podobno dla faceta jakaś niedobra, bo ciągle zajęta, do siebie nie zaprosiła, śniadania do łóżka nie podała, koszuli nie uprała, dworzec kolejowy, a nie kobieta. Na basen chodziła co drugi dzień, aż się porządnie nauczyła pływać, instruktor chciał ją poderwać, ale nie ma sposobu podrywać w locie, on nie truteń, tak powiedział. A ona była ciągle w pośpiechu. Przyjaciółek od serca nie miała, dziewczyny ją nawet lubią, bo nie świni, ale żadna nie była taka głupia, żeby się w jej towarzystwie pokazywać, poza tym na kawę nie pójdzie, na plotach nie posiedzi, co z niej za pożytek, tyle że czasem przy kieckach doradzi. No i co? To mało?
– A chłopak z tego nie wyszedł…
– Bez kontaktów towarzyskich trudno, żeby go któraś zobaczyła. A może ten chłopak jest od niedawna. Może się zaparł i poderwał ją dla forsy po pradziadku. Może miał sitwę z Rajczykiem, o czym nawet pani Właduchna nie wiedziała. Zna się człowieka, a nikt o nim nie wie. Nie zna pani nikogo takiego, o kim by przez przypadek nikt nie wiedział?
Zastanowiłam się.
– Pojęcia nie mam. Powinnam się ustawić na miejscu Kasi, czy na miejscu Rajczyka? Nie, wszystko jedno, na obu miejscach, owszem, mogłam znać sto osób, o których nikt nie wiedział, a ja sama zapomniałam, ale raczej przelotnie i nie szukałam z nimi skarbów…
– Bo pani przestępstw nie popełnia – skarcił mnie Henio. – To jest zupełnie co innego, specjalnie znajomość urywać, bo się planuje szwindel. Nie mówię, że Kasia, ona dopiero teraz zmniejszyła tempo, przedtem, fakt, szwindla nie miała gdzie upchnąć, ale ten chłopak owszem, może w ogóle nic nie robił. Dopadniemy go, nie ma obawy, a jutro Tyran Kasię przydusi i ostatni dech z niej wyprze. Sam jestem ciekaw, co z tego wyniknie.
Janusz dolewał sobie sosu do makaronu i rozważał sprawę.
– Że on był w Konstancinie, ten chłopak mam na myśli, zgadłem tylko dlatego, że światło z ciebie buchało. Powiedz jeszcze raz, co tam Jacuś odbadał, bo trochę może zlekceważyłem i nie zapamiętałem dokładnie.
– W Konstancinie?
– W Konstancinie.
– W robotach rozbiórkowych udział brał. Szafki z lekarstwami dotykał, leków też, wygląda na to, że je wyjmował. Różne drzwi otwierał, ślady zostały na klamkach i Jacuś twierdzi, że był tam parę razy, bo zatarte cudzymi, późniejszymi. Klepki podłogowe przerzucał…
– Słuchaj no, a może on tam w ogóle bywa u tego weterynarza? Może tam pracuje?
– Odpada. Bywać może, ale od pracowników odciski zostały pobrane, to primo, a secundo pracownicy klepek nie zrywają. Jeszcze krew, bo musi być dowód, że to on się tam poniewierał, rozumiesz, inaczej mógłby twierdzić, że był wcześniej i nic nie widział. Krwi na razie od niego nie mamy, u Kasi nie było.
– Nie próbowała go zarżnąć i stąd takie braki – wtrąciłam zgryźliwie.
– No właśnie – przyświadczył gorliwie Henio.
– Błąd. Jeszcze ewentualnie mógłby trzasnąć bibliotekarza, ale Dominik przebadany dokładnie i tę cegłę osobiście w ręku trzymał, więc przepadło. To klinkier, chciałem zauważyć, ona dosyć gładka. Znów Jacuś wychodzi na swoje. Natomiast jako świadek, a może i wspólnik, ten chłopak Kasi jest bezcenny i twarz cholerna, musimy go mieć…!
Boże wielki…! Nareszcie wszystko zrozumiałam…
Teraz dopiero pojęłam, w jakim stopniu ona mnie nienawidziła. Nie wydawało mi się, nienawiść była faktem, autentycznym uczuciem, które mnie gniotło. Rosła chyba z roku na rok, może dlatego, że stawałam się coraz bardziej podobna do matki… Przed oczami bez przerwy miała żywy owoc swojej klęski i niszczyła go systematycznie, paranoja, obsesja, ale musiało to w niej tkwić, ciągle tak samo dotkliwe i szarpiące. I nie żal mi jej. Mściwość, zakamieniała, ohydna, triumfująca, wyliczona i zaplanowana, podbudowana sadyzmem. I na kim w końcu, do cholery, tak się mściła, na dziecku, które niczemu nie zawiniło! Jakim cudem wyszłam z tego bez szwanku…? No nie, jakieś głupie cechy zostały mi w charakterze, zupełnie normalna chyba nie jestem, żeby nie Bartek, możliwe, że z czasem zwariowałabym, do reszty. Nieszkodliwie dla otoczenia, ale jednak… Włamanie okazało się zdumiewająco łatwe. Odebrałam klucze, prosto z Różanej pojechałam na Filtrową, tknęło mnie, jeden z nich pasował do drzwi wejściowych, nie musiałam dzwonić do pani Biernackiej. Świetny ślusarz, a mnie udało się zrobić bardzo dobre odciski. Do sąsiadów również nie próbowałam dzwonić, w godzinach pracy ten dom jest cichy, pani Biernacka mogła usłyszeć gong i wyjrzeć. Zaryzykowałam. Może od wczoraj nikt z nich nie dostał grypy i nie utkwił w domu…
Tę szafkę kuchenną mieli zapchaną do ostatecznych granic. Ręce mi się trochę trzęsły, kiedy usiłowałam spokojnie wyjmować garnki, wazy, talerze, milion rozmaitych naczyń, pilnując przy tym porządku, żeby ustawić potem tak samo, jak było.
Domacałam się skrytki. Wskazówki pradziadka były bezbłędne, mimo upływu lat otworzyła się z łatwością i prawie zabrakło mi tchu…
Nie znalazłam wewnątrz ani jednego klejnotu. Leżało tam natomiast coś, co okazało się dla mnie cenniejsze niż wszystkie skarby świata. Paczka listów i stary zeszyt. Wyjęłam to, spojrzałam z nadzieją Na kopertach adres i nazwisko mojej babki, na luźnych kartkach jej imię. I jeszcze jedna, większa koperta, a w niej dokumenty, metryki moich rodziców, świadectwo ślubu, odpis dyplomu ojca… Moja matka urodziła się w styczniu, ten Koziorożec należał do niej. Boże jedyny…
Nie wróciłam do domu. Poustawiałam garnki z powrotem, zamknęłam skrytkę, szafkę i mieszkanie sąsiadów i pojechałam na cmentarz. Jedyne miejsce, które mi pasowało. Przed rodzinnym grobem stała ławeczka, usiadłam na niej, ten grób też zresztą znalazłam przez zarząd cmentarza, oni przecież musieli być gdzieś pochowani, a nawet i to przede mną ukrywała. Jej pogrzebu jeszcze nie było, zamierzałam również pochować ją tutaj, teraz się zawahałam.
Przez dwie godziny czytałam listy i notatki w zeszycie, który był czymś w rodzaju pamiętnika. Nie zawierał opisu faktów, tylko same komentarze i rozważania. Mojej babce głupio było zwierzać się komuś, więc zwierzała się sobie. Fakty znajdowały się w listach do niej…
Jej siostra, moja upiorna ciotka, zakochała się do szaleństwa w młodym chłopaku, młodszym od niej o ćwierć wieku. Zakochała się pazernie, bezprzytomnie, drapieżnie i ślepo. Dostała szału, kiedy ożenił się z jej siostrzenicą, córką babki, i znienawidziła obydwoje. Tym chłopakiem był mój ojciec.
Ukryto przed nią datę ślubu. Post factum dostała jakichś konwulsji, babka niepokoiła się ojej stan psychiczny, wyrażała obawy, że trzeba ją będzie leczyć w zakładzie zamkniętym, a pewnie, słusznie mi się wydawało, że jest nienormalna… Uspokoiła się jednak i pozornie wróciła do równowagi, odseparowała się tylko od rodziny. Babka zaczęła mieć nadzieję, że jej przeszło, minęło pięć lat, potem była przerwa w notatkach, a potem nowe obawy. Moi rodzice zginęli w wypadku, zostałam sierotą, babka zdawała sobie sprawę ze swojej choroby, wahała się, nie było już nikogo z rodziny, postanowiła włączyć swoją siostrę. Miała nadzieję, że ten szał na tle mojego ojca był tylko chwilowy, a jeśli nie, to przecież na dziecko ukochanego człowieka przenosi się tylko uczucia. Przy tej ilości pieniędzy, jaką automatycznie dziedziczyłam, ciotka powinna okazać przyzwoitość i jakoś o mnie zadbać. Ciotka ją chyba oszukała, udawała obojętność wobec tych minionych wyskoków, babka jej uwierzyła, ale ciągle gnębiła ją niepewność. Udręczona, ciężko chora, stara kobieta, która straciła jedyną córkę i teraz gryzła się o wnuczkę, małe dziecko, pozbawione kompletnie krewnych… Ta zgryzota wpędziła ją wcześniej do grobu.
Może i lepiej, że nie wiedziała, co z tego wyniknie. Uczucia ciotki nie złagodniały w najmniejszym stopniu, rzeczywiście przeniosła je na mnie, dzika nienawiść do moich rodziców kwitła i owocowała. Dokładnie już teraz pojęłam, dlaczego niszczyła wszystkie pamiątki po nich, dlaczego znęcała się nade mną, dlaczego usilnie starała się wypaczyć mi umysł i charakter, dlaczego zameldowała mnie pod własnym nazwiskiem, dlaczego przez długi czas nie wiedziałam, jak się naprawdę nazywam, aż mnie uświadomiła pani Krysia. Piaskowska. Piaskowski, to było nazwisko mojego ojca, przez ciotkę znienawidzone do szaleństwa. Odebrać mi je, to była jej zemsta.
Potworna historia kobiety, która dostała obłędu na tle młodego mężczyzny. Ileż miała wtedy lat…? Czterdzieści osiem chyba, najgorszy wiek. Nigdy nie była piękna, nie miała powodzenia, nikt na nią nie leciał, a może i leciał, ale ona chciała tylko tego jednego. Nie dostała go, potem zginął, on i jego żona, stał się już ostatecznie niedostępny.