– Osobiście jestem przekonany, że tę chudą i rudą załatwił Rajczyk – rzekł Janusz. – Należałoby to jeszcze udowodnić.
– No tak, dojdź teraz, co robił nieżyjący Rajczyk czternastego maja półtora roku temu – zirytował się Henio. – Ona została zabita czternastego maja między siedemnastą a dziewiętnastą. Idiotyczna godzina, pełno ludzi, a nikt nic nie widział.
– Mógł się z nią w ogóle nie spotykać – podsunęłam, a moja wyobraźnia ruszyła do galopu. – Poszła nad jeziorko z klientem, klient zażył rozrywki i oddalił się w miasto, ona jeszcze została, a Rajczyk ją śledził, symulując niewinną przechadzkę. Przeszedł obok, walnął z rozmachem i nawet nie musiał uciekać biegiem, spacerkiem wrócił do domu. Ludzie mogli go widzieć, ale nikt nie zapamiętał, o żadne alibi zaś nie był pytany, bo wam nie wyszedł.
– Ogromnie pocieszający obraz – pochwalił Janusz, a Henio spojrzał na mnie ponuro i dołożył sobie śledzia.
– Dominik jest zameldowany, ale go nie ma – oznajmił. – Konwojenta tej Pyszczewskiej już przepytano. Chyba rzeczywiście żadnych kantów akurat nie robi, bo zeznaje bez oporu. Nie ma co powtarzać, potwierdza to, co już wiemy, Rajczyk polował na stare skrytki. A, właśnie, bibliotekarz z tego wychodzi. Z dotarciem do rozmaitych dokumentów miał trudności natury intelektualnej, Rajczyk rzecz jasna, nie bibliotekarz, ostatecznie na hipotekach też się wojna odbiła. I szukał kogoś, kto by się na tym znał i umiał pogrzebać w archiwach, logiczny wniosek, że w tym celu dopadł bibliotekarza. Jakoś go musiał skusić, albo wykołować, bo był to człowiek uczciwy z zasady.
– Ale jakieś tam dwa miliardy mogły mu się przypadkiem przydać. Szczególnie że już teraz niczyje. Miał jakąś żonę, albo co?
– Miał. Żona, jak zwykle, nic nie wie. Jakąś prace zleconą wykonywał, a tego wieczoru wyszedł z domu bardzo zdenerwowany, nie mówiąc dokąd idzie. Zaczyna mi się wydawać, że jednak tym żonom powinno się czasem coś mówić.
– Już dawno jestem tego zdania…
– W jakim sensie nie ma Dominika? – spytał Janusz. – I jak on się naprawdę nazywa?
– Sroczek. Dobrze pamiętałeś. W takim sensie, że teoretycznie mieszka u mamusi, ale prawie tam nie bywa. Po panienkach się plącze, albo w ogóle Bóg wie gdzie. Ulubionej knajpy ostatnio nie odwiedza, z kumplami się nie widział i od razu sobie powiedzmy, że stwierdzamy te rzeczy nie za pomocą głupich pytań, tylko metodą kontaktów osobistych. Znikł z horyzontu i cześć.
– Forsę zgarnął… – mruknął Janusz.
– Toteż właśnie – zgodził się Henio. – Jeśli to jego rączka na tej cegle, a chyba tak, bo odciski palców pasują…
– Odciski palców na porowatym to jest mit i legenda – zwróciłam mu uwagę ze zgorszeniem, bo sam powinien o tym wiedzieć
– Poodciskał się i na gładkim, Jacuś go starannie wyodrębnił, bo to jednak prymityw i nie pracował w rękawiczkach, a cegłę złapał spoconą ręką, analiza i mikroskop… Zaraz, co ja chciałem powiedzieć…? A, jeśli jego rączka na dowodzie rzeczowym, to wie dobrze, co będzie, jak się go przyskrzyni. Ma czym płacić, siedzi w jakiejś melinie i czeka na nowe dokumenty, może sobie nawet mordę przefasonuje. Znani białkarze obstawieni, ale tyle się tego teraz namnożyło, że nowego mógł trafić, nawet zdolnego amatora. No nic, znajdzie się. To całe środowisko ma swoje nawyki. Przysunęłam do siebie dwie podobizny Dominika i przyjrzałam się im porządnie, chociaż z lekkim powątpiewaniem. Wcale nie tak łatwo rozpoznać człowieka w naturze, jeśli zna się go tylko z fotografii, zależy w jakim stopniu zdjęcie jest wierne, a wychodzi się rozmaicie. No owszem, ta twarz do zapamiętania nadawała się nieźle, kości policzkowe i szczęka, tego nikt nie ukryje, szczupłe policzki można czymś wypełnić, ale zostaje jeszcze nos. Właściwie wystarczyłaby mu operacja plastyczna nosa, żeby się zrobił niepodobny do siebie, nonsens, jaka tam operacja, doskonale mogło ją zastąpić zwyczajne mordobicie…
Henio rozważał kwestię obstawienia willi w Rybienku. W gruncie rzeczy nie było pewne, czy i w jakim wymiarze Dominik wzbogacił się w Konstancinie, mógł być pazerny i chcieć więcej. Staruszka go spłoszy, powie o dodatkowych gościach, prymityw, nie prymityw, zorientuje się, że miejsce trefne i zniknie w sinej dali. Należałoby wyłapać jego ewentualną wizytę, a ludzi brakuje i kto ma tam siedzieć tygodniami. Podpuścić staruszkę, żeby go poczęstowała herbatą i dosypała trucizny…?
Ten ostatni pomysł Heniowi spodobał się najbardziej, ale służbowo z wielkim żalem musiał go wykluczyć. Podsunęłam następny. Wmówić jej, że o naszych odwiedzinach ma milczeć, bo jej się mieszkanie wścieknie. Stanowimy konkurencję dla pomocnika pana Jarosława i sama sobie zaszkodzi, jeśli się do nas przyzna. Ponadto istnieje dodatkowe niebezpieczeństwo, ten cholerny Dominik może się zniecierpliwić, uszkodzić ją, związać, uśpić i nocą, albo nawet w dzień, przeszukać mieszkanie, przy czym nie bardzo go obejdzie, jeśli ona się przy tym na przykład udusi. Hałasy tam nikomu nie przeszkadzają, w zasadzie każdy je produkuje, jej gadanie o remoncie niewątpliwie jest powszechnie znane, więc nikt nawet nie zwróci uwagi.
Możliwość wydawała się równie prawdopodobna, jak niepokojąca. Henio zaczął się zastanawiać, ile czasu zajmie złoczyńcy przeszukanie lokalu. Człowieka na stałe posadzić nie da rady, ale radiowóz mógłby podjeżdżać, powiedzmy, co dwie godziny. No, co godzinę… Łapanie cholernego Dominika jakoś należy zorganizować, bo bez niego nie ma rozwiązania sprawy. Gdyby staruszka była młodsza i bystrzejsza, można by zastosować jakiś podstęp, ale bez jej udziału nie da rady, żaden podstęp nie wyjdzie. List gończy… Policja w całym kraju, rzecz oczywista, podobiznę Dominika już zaczyna otrzymywać, ale telewizja odpada. Dominik może jeszcze nie wie, że jest pilnie szukany, zlekceważy, popełni nieostrożność, a jeśli własną gębę na ekranie zobaczy, już tę wiedzę zyska. Tego jakiegoś czwartego natomiast najprędzej mógłby znaleźć pies weterynarza…
Deser tym razem był francuski, same sery. Janusz otworzył do nich butelkę wina.
– Ja bym tej Kasi odłogiem nie zostawiał – rzekł w zadumie. – Ciągle mi czegoś brakuje, pojęcia nie mam czego, ale szukałbym ubocznego wątku metodycznie.
Wzdrygnęłam się lekko, aczkolwiek jakby podwójnie. Primo, to samo już wcześniej przyszło mi do głowy, secundo, na jego kontakt z Kasią nie miałam najmniejszej ochoty. Zbyt ładna była.
– Ma chłopaka – ciągnął Janusz. – A kto wie, może tym chłopakiem jest właśnie Dominik…
– Prymityw – skrzywił się Henio. – Nie ten poziom.
– Na zdjęciu wygląda inteligentnie. Dziewczyna, idiotycznie wychowana, może się dała narwać, może ją podpuścił i w tajemnicy przed Rajczykiem szukał tych skarbów przy jej udziale. Chłopaka nikt nie widział, elementarny błąd.
– Owszem – przyznał Henio. – To się naprawi. Co prawda, chłopaka ona się wyprze i nie zamkniemy jej za to. Ludzi… do czarnej ospy, żółtej febry i innych kolorowych chorób, ludzi nam brakuje, bo obstawić Kasię i już go mamy. Cholera. Nie wiecie, czy cholera jest bezbarwna?
– Sinieje się podobno – mruknęłam.
Janusz kontynuował swoje.
– No i pani Właduchna. Miło się zwierzała, ale za całą prawdę głowy nie dam. Może coś tam jeszcze na dnie duszy ukryła, pamięć jej działa, przydałoby się więcej tych zwierzeń.
– Pani Joanna… – zaczął Henio niepewnie.
– Do Kasi Joanna, owszem, ale do pani Właduchny niech ręka boska broni. Antyfeministka. Tylko facet, w dodatku przystojny.
– Tyran we własnej osobie! – podpowiedziałam skwapliwie.
Henio uchwycił się tej myśli z zapałem. Tyrana już i tak korci, bo ujrzał szansę wyjaśnienia umorzonej sprawy, pani Właduchna bardzo go zainteresowała. W godzinach pozasłużbowych musiałby ją przesłuchiwać, bo na służbie wysokoprocentowego ulepku nie użyje za skarby świata. Nawet dla dobra śledztwa. Janusz utorował drogę i wszyscy się zgadzają, że trzeba z niej skorzystać…
Zgodnie z naszymi sugestiami, do pani Właduchny Tyran pofatygował się osobiście, ściskając pod pachą załącznik. Sztywności pozbył się tylko w pewnym stopniu, ale nawet gdyby nie pozbył się jej wcale, pani Właduchnie by to nie przeszkadzało. Powodzenie miała ogromne i wizyty osobników płci odmiennej stanowiły dla niej chleb powszedni, z wielką wprawą i doświadczeniem konsumowany.
– Ale, co też pan – odparła na pytanie, czy przed dwoma laty mieszkała razem z Rajczykiem. – Chłop w chałupie, to jak wrzód na dupie. Przyjść do niego, co przynieść, kolacyjkę zrobić, to tak, owszem, zostać nawet do rana, dlaczego nie. Ale mieszkać to ja wolę sama u siebie. A on do mnie nawet niech też przyjdzie z czym należy, jak nie przymierzając pan, a potem niech sobie pójdzie, a nie żeby wiecznie na głowie siedział. Żyć to ja i lubię po swojemu.
Myśl ścisłego współżycia z panią Właduchną była dla Tyrana tak przejmująca, że z zapałem pochwalił jej poglądy. Pani Właduchnie uznanie się spodobało i zapragnęła zasłużyć na więcej. Tyran swoje stanowisko i stopień nie dlatego uzyskał, że był idiotą, a wręcz przeciwnie. Charakter cennego świadka rozszyfrował z miejsca, ocenił należycie i błyskawicznie nawiązał właściwą nić porozumienia. Rezultaty okazały się wystrzałowe.
Wbrew pesymistycznym przewidywaniom Henia odtworzenie poczynań denata owego czternastego maja sprzed półtora roku przyszło z największą łatwością. Piętnastego, jak wiadomo, jest Zofii, ale zaprzyjaźniona z panią Właduchną Zofia urządzała imieniny w przeddzień, ponieważ nazajutrz sama miała drugą Zofię, i to w szacownej rodzinie. Pani Właduchną zła była jak diabli, furią na całe życie pamiętną, bo chłop jej się spóźniał, umówieni byli, że na szóstą przyjdą, ta Zofia na Żoliborzu mieszka i wcześniej należało wyjechać, a jego jak nie było, tak nie było. Suknię miała wyjątkowej piękności, taką zieloną, obliczoną na równe zzielenienie wszystkich bab, gotowiusieńka siedziała i czekała, i o mało jej szlag nie trafił. Poleciała w końcu do niego, nie było go, drania, w domu, dzieciak jeden, sąsiadów chłopak, powiedział, że pan Rajczyk już ze dwie godziny temu wyszedł i w stronę jeziorka się udał, tak jakby na spacer. Dzieci wszystko wiedzą. Poszłaby za nim, żeby go tam gdzie dopaść i wszystkie kudły mu ze łba wydrzeć, ale pantofle miała też nowe, niezmiernie eleganckie i nie do takiego chodzenia, bo nawet ciasnawe trochę, więc wróciła do domu, a ten podlec, świeć Panie nad jego duszą, dopiero za pięć siódma przyjechał. Ułagodził ją jakoś, taryfą był i zaraz na ten Żoliborz pojechali.