— Możesz śmiało podejść… - wychrypiała, próbując usiąść. - Możesz, bo ja jestem…
Jednorożec prychnął, odskoczył i odgalopował, zamaszyście wywijając ogonem. Ale po chwili zatrzymał się, miotnął głową, grzebnął kopytem i zarżał głośno.
— Nieprawda! — zajęczała rozpaczliwie. - Jarre tylko raz mnie pocałował, a to się nie liczy! Wróć!
Wysiłek zmroczył jej oczy, bezwładnie opadła na kamienie. Kiedy wreszcie zdołała unieść głowę, jednorożec był znowu blisko. Patrząc na nią badawczo, pochylił głowę i prychnął cicho.
— Nie bój się mnie… — szepnęła. - Nie musisz, bo… Bo ja przecież umieram…
Jednorożec zarżał, potrząsając łbem. Ciri zemdlała.
*****
Gdy się ocknęła, była sama. Obolała, zesztywniała, spragniona, głodna i sama jak palec. Jednorożec był mirażem, złudą, snem. I zniknął tak, jak znika sen. Rozumiała to, akceptowała, a jednak czuła żal i rozpacz, jak gdyby stworzenie faktycznie istniało, było przy niej i porzuciło ją. Tak jak wszyscy ją porzucili.
Chciała wstać, ale nie mogła. Oparła twarz na kamieniach. Powolutku sięgnęła do boku, namacała rękojeść kordzika.
Krew jest płynna. Muszę się napić.
Usłyszała stuk kopyt, prychnięcie.
— Wróciłeś… - szepnęła, unosząc głowę. - Naprawdę wróciłeś?
Jednorożec zaparskał głośno. Zobaczyła jego kopyta, blisko, tuż przy niej. Kopyta były mokre. Wręcz ociekały wodą.
*****
Nadzieja dodała jej mocy, przepełniła euforią. Jednorożec prowadził, Ciri szła za nim, wciąż nie mając pewności, że to nie sen. Gdy wyczerpanie jednak ją zmogło, szła na czworakach. Potem pełzła.
Jednorożec wwiódł ją między skały, do płytkiego jaru, którego dno wysłane było piaskiem. Ciri pełzła ostatkiem sił. Ale pełzła. Bo piasek był mokry.
Jednorożec zatrzymał się nad widocznym w piasku zagłębieniem, zarżał, silnie grzebnął kopytem, raz, drugi, trzeci. Zrozumiała. Podpełzła bliżej, pomogła mu. Ryła, łamiąc paznokcie, kopała, odgarniała. Chyba szlochała przy tym, ale nie była pewna. Gdy na dnie zagłębienia pojawiła się błotnista ciecz, natychmiast przypadła do niej ustami, chłeptała mętną wodę razem z piaskiem, tak łapczywie, że ciecz znikła. Ciri z ogromnym wysiłkiem opanowała się, pogłębiła dół, pomagając sobie kordzikiem, potem usiadła i czekała. Zgrzytała piaskiem w zębach i dygotała z niecierpliwości, ale czekała, aż zagłębienie znowu wypełni się wodą. A potem piła. Długo.
Za trzecim razem pozwoliła wodzie ustać się nieco, wypiła ze cztery łyki bez piasku, z samym tylko mułem. I wtedy przypomniała sobie o iednorożcu.
— Też pewnie jesteś spragniony, Koniku — powiedziała. - A przecież nie będziesz pił błota. Żaden konik nie pije błota.
Jednorożec zarżał.
Ciii pogłębiła dołek, umacniając jego brzegi kamieniami.
— Zaczekaj, Koniku. Niech się trochę ustoi… „Konik" prychnął, tupnął, odwrócił głowę.
— Nie bocz się. Pij.
Jednorożec ostrożnie zbliżył chrapy do wody.
— Pij, Koniku. To nie sen. To jest prawdziwa woda.
*****
Ciri początkowo ociągała się, nie chciała odejść od źródełka. Właśnie wymyśliła nowy sposób picia polegający na wyciskaniu do ust moczonej w pogłębionym dołku chustki, co pozwalało w znacznym stopniu odcedzać piasek i muł. Ale jednorożec nalegał, rżał, tupał, odbiegał, wracał znowu. Nawoływał do marszu i wskazywał drogę. Ciri po głębszym zastanowieniu usłuchała — zwierzę miało rację, należało iść, iść w stronę gór, wyjść z pustyni. Ruszyła za jednorożcem, oglądając się i dokładnie notując w pamięci położenie źródła. Nie chciała błądzić, gdyby musiała tu wrócić.
Szli razem cały dzień. Jednorożec, którego nazywała Konikiem, prowadził. Był to dziwny konik. Gryzł i żuł badyle, których nie ruszyłby nie tylko koń, ale i wygłodniała koza. A gdy przydybał wędrującą wśród kamieni kolumnę wielkich mrówek, też zaczął je jeść. Ciri początkowo przyglądała się temu ze zdumieniem, potem przyłączyła się do uczty. Była głodna.
Mrówki były strasznie kwaśne, ale może dzięki temu odechciewało się wymiotować. Poza tym mrówek było dużo i można było trochę popracować zesztywniałymi szczękami. Jednorożec zjadał całe owady, ona zadowalała się odwłokami, wypluwając twarde fragmenty chitynowych pancerzy.
Poszli dalej. Jednorożec wypatrzył kilka kęp pożółkłych ostów i zjadł je ze smakiem. Tym razem Ciri nie przyłączyła się. Ale gdy Konik znalazł w piachu jaszczurcze jaja, ona jadła, a on się przyglądał. Poszli dalej. Ciri wypatrzyła kępkę ostu, wskazała ją Konikowi. Po jakimś czasie Konik zwrócił jej uwagę na ogromnego czarnego skorpiona z ogonem długim chyba na półtorej piędzi. Ciri zadeptała paskudę. Widząc, że nie kwapi się jeść skorpiona, jednorożec zjadł go sam, a krótko po tym wskazał jej następne gniazdo jaszczurki.
To była, jak się okazywało, całkiem znośna współpraca.
*****
Szli.
Łańcuch górski był coraz bliżej.
Gdy zapadała głęboka noc, jednorożec zatrzymywał się. Spał na stojąco. Ciri, obeznana z końmi, próbowała początkowo skłaniać go, by się położył — mogła spróbować spać na nim i korzystać z jego ciepła. Nic z tego nie wyszło. Konik boczył się i odchodził, wciąż zachowując dystans. W ogóle nie chciał zachować się w sposób klasyczny, opisany w uczonych księgach — najwyraźniej nie miał najmniejszego zamiaru składać głowy na jej podołku. Ciri była pełna wątpliwości. Nie wykluczała, że księgi łgały w kwestii jednorożców i dziewic, ale była też i inna możliwość. Jednorożec był w oczywisty sposób jednorożcem źrebakiem, jako zwierzątko młode mógł guzik się znać na dziewicach. Możliwość, by Konik był w stanie wyczuwać i traktować poważnie te kilka dziwnych snów, jakie jej się kiedyś przyśniły, odrzuciła. Któż by traktował poważnie sny?
*****
Trochę ją rozczarował. Wędrowali dwa dni i dwie noce, a on nie znalazł wody, choć szukał. Kilkakrotnie zatrzymywał się, kręcił głową, wodził rogiem, potem kłusował, penetrował skalne rozpadliny, grzebał kopytami w piachu. Znalazł mrówki, znalazł mrówcze jaja i larwy. Znalazł jaszczurcze gniazdo. Znalazł kolorowego węża, którego zręcznie zatratował. Ale wody nie znalazł.
Ciri zauważyła, że jednorożec kluczy, nie trzyma się prostej linii marszu. Nabrała uzasadnionych podejrzeń, że stworzenie wcale nie mieszkało na pustyni. Że po prostu na niej zabłądziło. Tak samo jak ona.
*****
Mrówki, które zaczęli znajdować w obfitości, zawierały w sobie kwaśną wilgoć, ale Ciri coraz poważniej zaczęła się zastanawiać nad powrotem do źródełka. Gdyby poszli jeszcze dalej i nie znaleźli wody, na powrót mogłoby nie wystarczyć sił. Upał był wciąż straszliwy, marsz wycieńczał.
Już miała zamiar zacząć tłumaczyć to Konikowi, gdy ten nagle zarżał przeciągle, machnął ogonem i pobiegł galopem w dół, między zębate skały. Ciri podążyła za nim, w marszu zjadając mrówcze odwłoki.
Wielką przestrzeń między skałami wypełniała szeroka piaszczysta łacha, a w jej środku widniało wyraźne zagłębienie.
— Ha! — ucieszyła się Ciri. - Mądry z ciebie konik, Koniku. Znowu odnalazłeś źródełko. W tym dole musi być woda!
Jednorożec prychał przeciągle, okrążając zagłębienie lekkim kłusem. Ciri zbliżyła się. Zagłębienie było duże, miało co najmniej dwadzieścia stóp średnicy. Było precyzyjnie i równiutko koliste, przypominało lejek, tak regularny, jak gdyby ktoś odcisnął w piasku gigantyczne jajo. Ciri zrozumiała nagle, że tak regularny kształt nie mógł powstać samorzutnie. Ale już było za późno.
Na dnie leja coś poruszyło się, a w twarz Ciri uderzył gwałtowny grad piasku i żwiru. Odskoczyła, upadła i spostrzegła, że jedzie w dół. Strzelające fontanny żwiru biły nie tylko w nią — biły w krawędź leja, a krawędź osypywała się falami i wlokła ku dnu. Wrzasnęła, jak pływak młócąc rękami, bezskutecznie próbując znaleźć oparcie dla nóg. Natychmiast zorientowała się, że gwałtowne ruchy tylko pogarszają sprawę, wzmagają osypywanie się piasku. Przekręciła się na wznak, zaparła obcasami i szeroko rozrzuciła ręce. Piasek na dnie dołu poruszył się i zafalował, dostrzegła wychylające się spod niego brązowe, zakończone hakami kleszcze, długie na dobre pół sążnia. Wrzasnęła znowu, tym razem znacznie głośniej.
Grad żwiru przestał nagle sypać się na nią, uderzył w przeciwległą krawędź leja. Jednorożec stanął dęba, rżąc opętańczo, krawędź załamała się pod nim. Próbował wyrwać się z grząskiego piachu, ale nadaremnie — grzązł w nim coraz bardziej i coraz szybciej osuwał się w kierunku dna. Straszliwe kleszcze zakłapały gwałtownie. Jednorożec zarżał rozpaczliwie, targnął się, bezsilnie bijąc przednimi kopytami osypujący się piasek. Tylne nogi miał zupełnie uwięźnięte. Gdy osunął się na samo dno leja, capnęły go okropne szczypce ukrytego w piachu stwora.
Słysząc dziki wizg bólu, Ciri wrzasnęła wściekle i rzuciła się w dół, wyszarpując kordzik z pochwy. Gdy tylko znalazła się na dnie, zrozumiała, że popełniła błąd. Potwór krył się głęboko, dźgnięcia kordzika nie dosięgały go poprzez warstwę piasku. Na domiar złego trzymany w potwornych kleszczach i wciągany w piaszczystą pułapkę jednorożec szalał z bólu, kwiczał, na oślep tłukł przednimi kopytami, grożąc jej pogruchotaniem kości.
Wiedźmińskie tańce i sztuczki były tu na nic. Ale istniało jedno dość proste zaklęcie. Ciri przywołała Moc i uderzyła telekinezą.
W górę frunęła chmura piachu, odsłaniając ukrytego potwora uczepionego uda kwiczącego jednorożca. Ciri wrzasnęła z przerażenia. Czegoś tak obrzydliwego nie widziała jeszcze nigdy w życiu, na żadnej ilustracji, w żadnej z wiedźmińskich ksiąg. Czegoś tak szkaradnego nie była sobie nawet w stanie wyobrazić.
Potwór był brudnoszary, obły i pękaty jak opita krwią pluskwa, wąskie segmenty baryłowatego korpusu pokrywała rzadka szczecina. Nóg zdawał się w ogóle nie mieć, natomiast kleszcze miał prawie tak długie jak on sam.
Pozbawiony piaszczystej osłony stwór natychmiast puścił jednorożca i zaczął się zakopywać szybkimi, gwałtownymi podrygami pękatego cielska. Szło mu to wyjątkowo sprawnie, a wydzierający się z leja jednorożec jeszcze mu pomagał, spychając w dół zwały piachu. Ciri ogarnął szał i żądza zemsty. Rzuciła się na ledwie już widoczną spod piachu szkaradę i wraziła kordzik w wysklepiony grzbiet. Zaatakowała od tyłu, przezornie trzymając się z daleka od kłapiących kleszczy, którymi potwór, jak się okazało, potrafił sięgnąć dość daleko do tyłu. Dźgnęła znowu, a stwór zakopywał się w niesamowitym tempie. Ale nie zakopywał się w piachu, by uciec. Robił to po to, by zaatakować. Na to, by skryć się zupełnie, wystarczyły mu jeszcze dwa podrygi. Ukryty, gwałtownie pchnął falę żwiru, zagrzebując Ciri do połowy ud. Wyrwała się i rzuciła w tył, ale nie było dokąd uciekać — to ciągle był lej w sypkim piasku, każde poruszenie ciągnęło na dno. A piasek na dnie wybrzuszył się sunącą ku niej falą, z fali wyłoniły się szczękające, zakończone ostrymi hakami kleszcze.