Литмир - Электронная Библиотека
A
A

I wtedy zobaczyła przedmiot leżący pomiędzy kamieniami. Było to jadeitowe, wylizane do czysta pudełeczko po maści do rąk.

Nie znalazła w sobie dość sił, by płakać.

*****

Głód i pragnienie przemogły wyczerpanie i rezygnację. Zataczając się podjęła marsz. Słońce paliło.

Daleko, na horyzoncie, za falującą zasłoną upału, zobaczyła coś, co mogło być tylko łańcuchem górskim. Bardzo dalekim łańcuchem górskim.

Gdy zapadła noc, z olbrzymim trudem zaczerpnęła Mocy, ale wyczarowanie magicznej kuli udało się jej dopiero po kilku próbach i wycieńczyło tak, że nie mogła iść dalej. Straciła całą energię, zaklęcia rozgrzewające i relaksujące nie udały się jej mimo wielu prób. Wyczarowane światło dodawało odwagi i podnosiło na duchu, ale chłód wyniszczał. Dojmujące, przenikliwe zimno trzęsło nią aż do świtu. Dygotała, niecierpliwie oczekując wschodu słońca. Wyjęła kordzik z pochwy, ułożyła go przezornie na kamieniu, by metal pokrył się rosą. Była potwornie wyczerpana, ale głód i pragnienie płoszyły sen. Dotrwała do świtu. Było jeszcze ciemno, gdy już zaczęła chciwie zlizywać rosę z klingi. Gdy się rozwidniło, natychmiast rzuciła się na czworaki, by szukać wilgoci w zagłębieniach i szczelinach.

Usłyszała syk.

Duża kolorowa jaszczurka siedząca na pobliskim bloku skalnym rozwierała na nią bezzębną paszczę, stroszyła imponujący grzebień, nadymała się i siekła kamień ogonem. Przed jaszczurką widniała malutka, wypełniona wodą szczelinka.

Ciri początkowo cofnęła się przestraszona, ale natychmiast ogarnęła ją rozpacz i dzika wściekłość. Macając dookoła rozdygotanymi dłońmi, ucapiła kanciasty złomek skały.

— To moja woda! — zawyła. - Moja!

Cisnęła kamieniem. Chybiła. Jaszczurka podskoczyła na długoszponiastych łapach, umknęła zwinnie w skalisty labirynt. Ciri przypadła do kamienia, wyssała resztkę wody z rozpadliny. I wtedy zobaczyła.

Za kamieniem, w okrągłej niecce, leżało siedem jaj wystających częściowo z czerwonawego piasku. Dziewczynka nie zastanawiała się ani chwili. Na kolanach dopadła gniazda, chwyciła jedno z jaj i wpiła w nie zęby. Skórzasta skorupa pękła i oklapła jej w dłoni, lepka maź spłynęła do rękawa. Ciri wyssała jajo, oblizała rękę. Przełykała z trudem i w ogóle nie czuła smaku.

Wyssała wszystkie jaja i została na czworakach, lepka, brudna, zapiaszczona, ze zwisającym z zębów glutem, gorączkowo grzebiąc w piasku i wydając nieludzkie, łkające odgłosy. Zamarła.

(Wyprostuj się, księżniczko! Nie opieraj łokci o stół. Uważaj, jak sięgasz do półmiska, powalasz koronki na rękawkach! Obetrzyj usta serwetką i przestań mlaskać! Bogowie, czy nikt nie nauczył tego dziecka, jak zachowywać się przy stole? Cirillo!)

Ciri rozpłakała się, opierając głowę o kolana.

*****

Wytrzymała w marszu do południa, potem upał zmógł ją i zmusił do odpoczynku. Drzemała długo, skryta w cieniu pod kamiennym uskokiem. Cień nie dawał chłodu, ale był lepszy niż palące słońce. Pragnienie i głód płoszyły sen.

Daleki łańcuch górski, jak się jej zdawało, palił się i błyszczał w słonecznych promieniach. Na szczytach tych gór, pomyślała, może leżeć śnieg, może tam być lód, mogą tam być strumienie. Muszę tam dotrzeć, muszę tam dotrzeć szybko.

Szła prawie całą noc. Postanowiła kierować się gwiazdami. Całe niebo było w gwiazdach. Ciri żałowała, że nie uważała na lekcjach i że nie chciało jej się studiować atlasów nieba, które były w świątynnej bibliotece. Znała, rzecz jasna, najważniejsze gwiazdozbiory — Siedem Kóz, Dzban, Sierp, Smoka i Zimową Pannę, ale te akurat leżały wysoko na nieboskłonie i trudno było się nimi kierować w marszu. Udało się jej wreszcie wybrać z migoczącego mrowia jedną dość jasną gwiazdę, wskazującą, w jej mniemaniu, właściwy kierunek. Nie wiedziała, co to za gwiazda, więc sama nadała jej nazwę. Nazwała ją Okiem.

*****

Szła. Łańcuch górski, ku któremu zmierzała, nie zbliżył się ani trochę — wciąż był tak samo daleko jak poprzedniego dnia. Ale wskazywał drogę.

Idąc, rozglądała się bacznie. Znalazła jeszcze jedno jaszczurcze gniazdo, były w nim cztery jaja. Wypatrzyła zieloną roślinkę, nie dłuższą od małego palca, która jakimś cudem zdołała wyrosnąć między głazami. Wytropiła dużego brunatnego chrząszcza. I cienkonogiego pająka.

Zjadła wszystko.

*****

W południe zwymiotowała to, co zjadła, po czym zemdlała. Gdy oprzytomiała, poszukała odrobiny cienia, leżała, zwinięta w kłębek, uciskając dłońmi bolący brzuch.

O zachodzie słońca podjęła marsz. Sztywno, jak automat. Kilkakrotnie padała, wstawała, szła dalej.

Szła. Musiała iść.

*****

Wieczór. Odpoczynek. Noc. Oko wskazuje drogę. Marsz aż do zupełnego wyczerpania, które przyszło na długo przed wschodem słońca. Odpoczynek. Płochy sen. Głód. Zimno. Brak magicznej energii, fiasko przy wyczarowywaniu światła i ciepła. Pragnienie tylko wzmagane rosą zlizywaną nad ranem z klingi kordzika i kamieni.

Gdy słońce wzeszło, zasnęła w rosnącym cieple. Obudził ją piekący żar. Wstała, by iść dalej.

Zemdlała po niecałej godzinie marszu. Gdy oprzytomniała, słońce stało w zenicie, prażyło. Nie miała sił, by szukać cienia. Nie miała sił, by wstać. Ale wstała.

Szła. Nie poddawała się. Przez prawie cały następny dzień. I część nocy.

*****

Największy upał znowu przespała zwinięta w kłębek pod pochylonym, zarytym w piasku głazem. Sen był płochy i męczący — śniła się jej woda, woda, którą można było pić. Wielkie, białe, otoczone mgiełką i tęczą wodospady. Śpiewające strumienie. Małe leśne źródełka ocienione zanurzonymi w wodzie paprociami. Pachnące mokrym marmurem pałacowe fontanny. Omszałe studnie i przelewające się cebry… Krople ściekające z topniejących sopli lodu… Woda. Zimna ożywcza woda kłująca bólem zęby, ale o tak cudownym, niepowtarzalnym smaku…

Obudziła się, zerwała na równe nogi i zaczęła iść w kierunku, z którego przyszła. Wracała, zataczając się i padając. Musiała wrócić! Idąc minęła wodę! Minęła, nie zatrzymując się, szumiący wśród kamieni strumień! Jak mogła być taka nierozsądna!

Oprzytomniała.

Upał zelżał, zbliżał się wieczór. Słońce wskazywało zachód. Góry. Słońce nie mogło, nie miało prawa być za jej plecami. Ciri odpędziła zwidy, powstrzymała płacz. Odwróciła się i podjęła marsz.

*****

Szła całą noc, ale bardzo wolno. Nie uszła daleko. Przysypiała w marszu, śniąc o wodzie. Wschodzące słońce zastało ją siedzącą na kamiennym bloku, zapatrzoną w klingę kordzika i obnażone przedramię.

Krew jest przecież płynna. Można ją pić.

Odpędziła zwidy i koszmary. Oblizała pokryty rosą kordzik i podjęła marsz.

*****

Zemdlała. Oprzytomniała, palona słońcem i rozgrzanymi kamieniami.

Przed sobą, za rozedrganą od gorąca kurtyną, widziała poszarpany, zębaty łańcuch gór.

Bliżej. Znacznie bliżej.

Ale nie miała już sił. Usiadła.

Kordzik w jej dłoni odbijał słońce, płonął. Był ostry. Wiedziała o tym.

Po co się męczysz, zapytał kordzik poważnym, spokojnym głosem pedantycznej czarodziejki, nazywanej Tissaią de Vries. Dlaczego skazujesz się na cierpienie? Skończ z tym nareszcie!

Nie. Nie poddam się.

Nie wytrzymasz tego. Czy wiesz, jak umiera się z pragnienia? Lada chwila oszalejesz, a wtedy już będzie za późno. Wtedy nie będziesz już umiała z tym skończyć.

Nie. Nie poddam się. Wytrzymam.

Schowała kordzik do pochwy. Wstała, zatoczyła się, upadła. Wstała, zatoczyła się, podjęła marsz.

Nad sobą, wysoko na żółtym niebie, zobaczyła sępa.

*****

Gdy oprzytomniała ponownie, nie pamiętała, kiedy upadła. Nie pamiętała, jak długo leżała. Spojrzała w górę. Do krążącego nad nią sępa dołączyły dalsze dwa. Nie miała dość sił, by wstać.

Zrozumiała, że to już koniec. Przyjęła to spokojnie. Wręcz z ulgą.

*****

Coś ją dotknęło.

Coś lekko i ostrożnie szturchnęło ją w ramię. Po długim okresie samotności, gdy otaczały ją wyłącznie martwe i nieruchome kamienie, dotknięcie sprawiło, że mimo wycieńczenia poderwała się gwałtownie — a przynajmniej spróbowała poderwać. Ib, co ją dotknęło, zaprychało i odskoczyło, tupiąc głośno.

Ciri usiadła z trudem, przecierając knykciami zaropiałe kąciki oczu.

Oszalałam, pomyślała.

Kilka kroków przed nią stał koń. Zamrugała. To nie było złudzenie. To był naprawdę koń. Konik. Młody konik, prawie źrebak.

Oprzytomniała. Oblizała spękane usta i bezwiednie chrząknęła. Konik podskoczył i odbiegł, zgrzytając kopytami po żwirze. Poruszał się bardzo dziwnie i maść też miał nietypową — ni to bułaną, ni to szarą. Ale może tylko wydawał się taki, bo stał na tle słońca.

Konik prvchnął i postąpił kilka kroczków. Teraz widziała go lepiej. Na tyle, by oprócz faktycznie nietypowej maści natychmiast zauważyć dziwne nieprawidłowości budowy — małą głowę, niezwykłą smukłość szyi, cieniutkie pęciny, długi, obfity ogon. Konik zatrzymał się i spojrzał na nią, odwracając łeb profilem. Ciri westchnęła bezgłośnie.

Z wysklepionego czoła konika sterczał róg, długi na co najmniej dwie piędzi.

Niemożliwa niemożliwość, pomyślała Ciri, przytomniejąc, zbierając myśli. Przecież jednorożców już nie ma na świecie, przecież wymarły. Nawet w wiedźmińskiej księdze w Kaer Morhen nie było jednorożca! Czytałam o nich tylko w Księdze mitów w świątyni… Aha, a w Physiologusie, który przeglądałam w banku pana Giancardiego, była ilustracja przedstawiająca jednorożca… Ale jednorożec z ryciny bardziej przypominał kozła niż konia, miał kosmate pęciny i kozią brodę, a jego róg był długi chyba na dwa łokcie…

Dziwiło ją, że tak dobrze wszystko pamięta, zdarzenia, które miały miejsce setki lat temu. W głowie zawirowało jej nagle, wnętrzności skręcił ból. Jęknęła i zwinęła się w kłębek. Jednorożec prychnął i postąpił ku niej krok, zatrzymał się, uniósł wysoko głowę. Ciri nagle przypomniała sobie, co księgi mówiły o jednorożcach.

51
{"b":"88197","o":1}