Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Elfy — domyślił się. - Scoia'tael? Uciekają do Brokilonu, prawda? Całe komando…

— Nie — odmruknał Geralt wpatrzony w mgłę. Poeta wiedział, że wzrok i słuch wiedźmina są niebywale bystre i czułe, ale nie był w stanie odgadnąć, czy ocenia wzrokiem, czy słuchem. - Tb nie komando. To jest to, co zostało z komanda. Pięciu lub sześciu konnych, trzy luzaki. Zostań tu, Jaskier. Idę tam.

— Gar'ean — powiedziała ostrzegawczo zielonowłosa driada, unosząc łuk. - Nfe va, Gwynbleidd! Ki'rin!

— Thaess aep, Fauve — odrzekł niespodziewanie ostro wiedźmin. - M'aespar que va'en, elFea? Proszę, strzelaj. Jeśli nie, zamknij się i nie próbuj mnie straszyć, bo mnie nie można już niczym przestraszyć. Muszę porozmawiać z Milvą Barring i zrobię to, czy ci się to podoba, czy nie. Zostań, Jaskier.

Driada opuściła głowę. Łuk też.

Z oparu wyłoniło się dziewięć koni i Jaskier zobaczył, że rzeczywiście tylko sześć niosło jeźdźców. Dostrzegł sylwetki driad wyłaniających się z zarośli i idących na spotkanie. Zauważył, że trzem konnym trzeba było pomóc zsiąść z wierzchowców i że trzeba było ich podtrzymywać, by byli w stanie iść w stronę zbawczych drzew Brokilonu. Inne driady jak duchy przemknęły przez wiatrołom i stok, zniknęły we mgle nad Wstążką. Z przeciwległego brzegu rozległ się krzyk, rżenie koni, plusk wody. Poecie wydało się też, że słyszy świst strzał. Ale nie był pewien.

- Ścigali ich… — mruknął. Fauve odwróciła się, zaciskając dłoń na łęczysku.

— Ty śpiewaj taką pieśń, taedh — warknęła. - N'te shaent a'minne, nie o Ettariel. Kochanie, nie. Nie czas. Teraz czas zabijać, tak. Taka pieśń, tak!

— Ja — bąknął — nie jestem winien temu, co się dzieje… Driada milczała przez chwilę, patrząc w bok.

— Ja też nie — powiedziała i szybko odeszła w gąszcz.

Wiedźmin wrócił, nim minęła godzina. Prowadził dwa osiodłane konie — Pegaza i gniadą klacz. Czaprak klaczy nosił ślady krwi.

— To koń elfów, prawda? Tych, którzy przeszli rzekę?

— Tak — odrzekł Geralt. Twarz i głos miał zmienione i obce. - To klacz elfów. Chwilowo jednak posłuży mnie. A gdy będę miał okazję, wymienię ją na konia, który umie nieść rannego, a gdy ranny spadnie, zostaje przy nim. Tej klaczy tego najwyraźniej nie nauczono.

— Odjeżdżamy stąd?

— Ty odjeżdżasz — wiedźmin rzucił poecie wodze Pegaza. - Bywaj, Jaskier. Driady odprowadzą cię ze dwie mile w górę rzeki, żebyś nie wpadł na żołdaków z Brugge, którzy pewnie wciąż kręcą się na tamtym brzegu.

— A ty? Zostajesz tu?

— Nie. Nie zostaję.

— Dowiedziałeś się czegoś. Od Wiewiórek. Dowiedziałeś się o Ciri, tak?

— Bywaj, Jaskier.

— Geralt… Posłuchaj mnie…

— Czego mam słuchać? - krzyknął wiedźmin i zająknął się nagle. - Ja jej przecież… Nie mogę jej przecież zostawić na pastwę losu. Ona jest zupełnie sama… Ona nie może być sama, Jaskier. Nie zrozumiesz tego. Nikt tego nie zrozumie, ale ja to wiem. Jeśli ona będzie samotna, stanie się z nią to samo co kiedyś… To, co kiedyś stało się ze mną… Nie zrozumiesz tego…

— Rozumiem. I dlatego jadę z tobą.

— Zwariowałeś. Czy wiesz, dokąd się wybieram?

— Wiem. Geralt, ja… Ja nie powiedziałem ci wszystkiego. Jestem… Czuję się winny. Nie uczyniłem niczego, nie wiedziałem, co należy uczynić… Ale teraz wiem. Chcę jechać z tobą. Chcę ci towarzyszyć. Nie powiedziałem ci… o Ciri, o plotkach, które krążą. Spotkałem znajomych z Koviru, a ci z kolei słyszeli relację posłów, którzy wrócili z Nilfgaardu… Domyślam się, że te plotki mogły dotrzeć nawet do Wiewiórek. Że już wszystko wiesz od tych elfów, którzy przeszli Wstążkę. Ale pozwól… bym to ja… Bym to ja ci opowiedział…

Wiedźmin milczał długo, bezbronnie opuściwszy ręce.

— Wskakuj na siodło — powiedział wreszcie zmienionym głosem. - Opowiesz mi w drodze.

*****

Tego ranka w pałacu Loc Grim, letniej rezydencji imperatora, panowało niezwykłe poruszenie. Tym bardziej niezwykłe, że wszelkie poruszenia, wzruszenia i ożywienia absolutnie nie leżały w zwyczaju nilfgaardzkiej szlachty, a okazywanie niepokoju lub podniecenia uważano za objaw niedojrzałości. Podobne zachowanie traktowane było wśród nilfgaardzkich wielmożów tak nagannie i pogardliwie, że okazywania ożywienia czy podniecenia wstydziła się nawet niedojrzała młodzież, od której wszakże mało kto oczekiwał przyzwoitego zachowania.

Tego ranka w Loc Grim nie było jednak młodzieży. W Loc Grim młodzież nie miała czego szukać. Olbrzymią salę tronową pałacu zapełniali poważni i surowi arystokraci, rycerze i dworacy, wszyscy jak jeden mąż odziani w ceremonialną dworską czerń, ożywioną jedynie bielą kryz i mankietów. Mężczyznom towarzyszyły nieliczne, lecz równie poważne i surowe damy, którym zwyczaj zezwalał rozjaśnić czerń stroju odrobiną skromnej biżuterii. Wszyscy udawali, że są dostojni, poważni i surowi. A byli niesamowicie podnieceni.

— Powiadają, że jest brzydka. Chuda i brzydka.

— Ale to podobno królewska krew.

— Z nieprawego łoża?

— Nic podobnego. Legalna.

— Zasiądzie więc na tronie?

— Jeśli imperator tak postanowi…

— Do pioruna, spójrzcie tylko na Ardala aep Dahy i na księcia de Wett… Ależ mają miny… Jakby się octu napili…

— Ciszej, hrabio… Dziwisz się ich minom? Jeśli plotki się potwierdzą, Emhyr wymierzy policzek starym rodom. Upokorzy je…

— Plotki się nie potwierdzą. Imperator nie poślubi tej znajdy! Nie może tego uczynić…

— Emhyr wszystko może. Baczcie na słowa, baronie. Uważajcie, co mówicie. Byli już tacy, którzy twierdzili, że Emhyr nie może tego czy tamtego. Skończyli na szafocie.

— Powiadają, że już podpisał dekret o nadaniach dla niej. Trzysta grzywien renty, wyobrażacie sobie?

— I tytuł princessy. Czy któryś z was już ją widział?

— Natychmiast po przybyciu oddano ją pod opiekę hrabiny Liddertal, a dom otoczono gwardią.

— Powierzono ją hrabinie, by ta wpoiła smarkuli trochę pojęcia o manierach. Mówią, że ta wasza princessa zachowuje się jak dziewka z obory…

— Co w tym dziwnego? Pochodzi z Północy, z barbarzyńskiej Cintry…

— Tym mniej prawdopodobne są plotki o ożenku Emhyra. Nie, nie, to absolutnie niemożliwe. Imperator pojmie za żonę najmłodszą córkę de Wetta, tak jak planowano. Nie poślubi tej uzurpatorki!

— Najwyższy czas, by wreszcie kogoś poślubił. Ze względu na dynastię… Najwyższy czas, byśmy mieli małego arcyksięcia…

— Niech się więc żeni, ale nie z tą przybłędą!

— Ciszej, bez egzaltacji. Zaręczam wam, szlachetni panowie, że do tego związku nie dojdzie. Jaki cel miałby przyświecać takiemu mariażowi?

— To polityka, hrabino. Toczymy wojnę. Ten związek miałby znaczenie polityczne i strategiczne… Dynastia, z której pochodzi princessa, ma legalne tytuły i potwierdzone prawa lenne do ziem nad Dolną Yarrą. Gdyby została małżonką imperatora… Ha, to byłoby doskonałe posunięcie. Popatrzcie tylko tam, na posłów króla Esterada, jak szepczą…

— Popieracie tedy tę dziwaczną parantelę, mości książę? A może wręcz doradzaliście to Emhyrowi, co?

— To moja rzecz, margrabio, co popieram, a czego nie. A decyzji imperatora nie radziłbym wam kwestionować.

— A zatem podjął już decyzję?

— Nie sądzę.

— Jesteście więc w błędzie, nie sądząc, — Co chcesz przez to powiedzieć, pani?

— Emhyr odprawił z dworu baronową Tarnhann. Nakazał, by powróciła do męża.

— Zerwał z Dervlą Tryffin Broinne? Nie może to być! Dervla była jego faworytą od trzech lat…

— Powtarzam, odprawił ją z dworu.

— To prawda. Powiadają, że Złotowłosa Dervla straszliwie się awanturowała. Czterech gwardzistów przemocą wsadzało ją do karety…

— Jej mąż się uraduje…

— Wątpię.

— Na Wielkie Słońce! Emhyr zerwał z Dervlą? Zerwał z nią dla tej znajdy? Dla tej dzikuski z Północy?

— Ciszej… Ciszej, do diaska…

— Kto to popiera? Które stronnictwo to popiera?

— Ciszej, prosiłam. Patrzą na nas…

— Ta dziewka… Chciałem powiedzieć, princessa… Podobno jest brzydka… Gdy imperator ją zobaczy…

— Chcecie powiedzieć, że jeszcze jej nie widział?

— Nie miał czasu. Przybył z Darń Ruach przed godziną.

— Emhyr nigdy nie gustował w brzydkich. Aine Dermott… Clara aep Gwydolyn Gór… A Dervla Tryffin Broinne to przecież prawdziwa piękność…

— Może ta znąjdka z czasem wyładnieje…

— Gdy się ją domyje? Księżniczki z Północy podobno myją się rzadko…

— Baczcie na słowa. Mówicie, być może, o małżonce imperatora…

— To jeszcze dziecko. Ma nie więcej niż czternaście lat.

— Powtarzam, to byłby związek polityczny… Czysto formalny…

— Gdyby tak było, Złotowłosa Dervla pozostałaby na dworze. Znąjdka z Cintry politycznie i formalnie zasiadałaby na tronie obok Emhyra… Ale wieczorem Emhyr dawałby jej do zabawy tiarę i klejnoty koronne, a sam szedłby do sypialni Dervli… Przynajmniej do czasu, gdy smarkula osiągnęłaby wiek, w którym bezpiecznie się rodzi.

— Hmmm… Tak… Coś w tym jest. Jak ma na imię ta… princessa?

— Xerella, czy jakoś tak.

— Skądże, nieprawda. Zwie się… Zirilla. Tak, chyba Zirilla.

— Barbarzyńskie imię.

— Ciszej, u kaduka…

— I więcej powagi. Zachowujecie się jak smarkacze!

— Baczcie na słowa! Baczcie, bym ich nie uznał za zniewagę!

— Jeśli żądacie satysfakcji, wiecie, gdzie mnie szukać, margrabio!

— Ciszej! Spokój! Imperator…

Herold nie musiał się specjalnie wysilać. Wystarczyło jednego uderzenia laską o posadzkę, by udekorowane czarnymi beretami głowy arystokratów i rycerzy schyliły się niby kłosy pod uderzeniem wichru. W sali tronowej zapanowała cisza, taka że głosu herold również nie musiał nadmiernie wytężać.

— Emhyr var Emreis, Deithwen Addan yn Carn aep Monrudd!

Biały Płomień Tańczący na Kurhanach Wrogów wszedł na salę. Przemaszerował szpalerem szlachty swym zwykłym szparkim krokiem, energicznie machając prawą ręką. Jego czarny strój niczym nie różnił się od stroju dworaków, jeśli nie liczyć braku kryzy. Ciemne włosy imperatora, jak zwykle nie ufryzowane, utrzymywała we względnym ładzie wąska złota obręcz, na szyi połyskiwał cesarski alszband.

46
{"b":"88197","o":1}