Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Ciszej. Ludzie się gapią.

— Na ciebie się gapią, nie na mnie! Ja nie chcę iść do żadnej szkoły! Obiecywałaś mi, że zawsze będziesz ze mną, a teraz chcesz mnie zostawić! Samą! Ja nie chcę być sama!

— Nie będziesz sama. W szkole jest wiele dziewcząt w twoim wieku. Będziesz miała mnóstwo koleżanek.

— Nie chcę koleżanek. Chcę być z tobą i z… Myślałam, że…

Yennefer odwróciła się gwałtownie.

— Co myślałaś?

— Myślałam, że jedziemy do Geralta — Ciri wyzywająco podrzuciła głową. - Dobrze wiem, o czym rozmyślałaś całą drogę. I dlaczego wzdychałaś w nocy…

— Dość — syknęła czarodziejka, a widok jej płonących oczu sprawił, że Ciri wtuliła twarz w końską grzywę. -Nadto się rozzuchwaliłaś. Przypominam ci, że czas, gdy mogłaś mi się opierać, minął bezpowrotnie. Stało się tak z twojej własnej woli. Teraz masz być posłuszna. Zrobisz to, co rozkażę. Zrozumiałaś?

Ciri pokiwała głową.

— To, co rozkażę, będzie dla ciebie najlepsze. Zawsze.

I dlatego będziesz mnie słuchać i wykonywać moje polecenia. Jasne? Zatrzymaj konia. Jesteśmy na miejscu.

— To jest ta szkoła? — zaburczała Ciri, podnosząc oczy na okazałą fasadę budynku. - To już…

— Ani słowa więcej. Zsiadaj. I zachowuj się jak należy. To nie jest szkoła, szkoła jest w Aretuzie, nie w Gors Velen. To jest bank.

— A do czego nam bank?

— Pomyśl. Zsiadaj, mówiłam. Nie w kałużę! Zostaw konia, od tego jest służba. Zdejmij rękawice. Nie wchodzi się do banku w rękawicach do jazdy. Spójrz na mnie. Popraw beret. Wyrównaj kołnierzyk. Wyprostuj się. Nie wiesz, co zrobić z rękami? To nic z nimi nie rób!

Ciri westchnęła.

Służący, którzy wylegli z wrót budynku i gnąc się w ukłonach usłużyli, byli krasnoludami. Ciri przyjrzała się im ciekawie. Choć tak samo niscy, krępi i brodaci, w niczym nie przypominali jej druha, Yarpena Zigrina, ani jego „chłopaków". Służący byli szarzy, jednolicie umundurowani, nijacy. I uniżeni, czego o Yarpenie i jego chłopakach żadną miarą powiedzieć nie było można.

Weszły do środka. Magiczny eliksir nadal działał, toteż pojawienie się Yennefer spowodowało natychmiast wielkie poruszenie, bieganinę, ukłony, dalsze uniżone pozdrowienia i deklaracje gotowości do usług, którym kres położyło dopiero pojawienie się niewiarygodnie grubego, dostatnio odzianego i białobrodego krasnoluda.

— Szanowna Yennefer! — zahuczał krasnolud, podzwaniając złotym łańcuchem, zwisającym z potężnego karku znacznie poniżej białej brody. - Cóż za niespodzianka! I cóż za zaszczyt! Proszę, proszę do kantoru! A wy, nie stać, nie gapić się! Do roboty, do liczydeł! Wilfli, do kantoru natychmiast flaszkę Castel de Neuf, rocznik… Już ty wiesz który rocznik. Żywo, na jednej nodze! Pozwól, pozwól, Yennefer. Prawdziwa radość cię widzieć. Wyglądasz… Ech, psiakrew, aż dech zapiera!

— Ty też — uśmiechnęła się czarodziejka — nieźle się trzymasz, Giancardi.

— No pewnie. Proszę, proszę do mnie, do kantoru. Ależ nie, nie, panie przodem. Znasz przecież drogę, Yennefer.

W kantorze było ciemnawo i przyjemnie chłodno, w powietrzu unosił się zapach, który Ciri pamiętała z wieży pisarczyka Jarre — zapach inkaustu, pergaminu i kurzu pokrywającego dębowe meble, gobeliny i stare księgi.

— Siadajcie, proszę — bankier odsunął od stołu ciężki fotel dla Yennefer, obrzucił Ciri ciekawym spojrzeniem. -Hmmm…

— Daj jej jakąś księgę, Molnar — powiedziała niedbale czarodziejka, zauważając spojrzenie. - Ona uwielbia księgi. Siądzie sobie w końcu stołu i nie będzie przeszkadzać. Prawda, Ciri?

Ciri nie uznała za celowe potwierdzać.

— Księgę, hem, hem — zatroskał się krasnolud, podchodząc do komody. - Co my tu mamy? O, księga przychodów i rozchodów… Nie, to nie. Cła i opłaty portowe… Też nie. Kredyt i remburs? Nie. O, a to skąd tu się wzięło? Jedna cholera wie… Ale chyba to będzie w sam raz. Proszę, dzieweczko.

Księga nosiła tytuł Physiologus i była bardzo stara i bardzo podarta. Ciri ostrożnie przewróciła okładkę i kilka stron. Dzieło zaciekawiło ją natychmiast, bo traktowało o zagadkowych potworach i bestiach i było pełne rycin. Przez następnych kilka chwil starała się dzielić zainteresowanie pomiędzy księgę a rozmowę czarodziejki z krasnoludem.

— Masz dla mnie jakieś listy, Molnar?

— Nie — bankier nalał wina Yennefer i sobie. - Żadne nowe nie nadeszły. Ostatnie, sprzed miesiąca, przekazałem ustalonym sposobem.

— Otrzymałam je, dziękuję. A czy przypadkiem… ktoś się tymi listami nie interesował?

— Tutaj nie — uśmiechnął się Molnar Giancardi. - Ale celujesz do właściwej tarczy, moja droga. Bank Vivaldich poinformował mnie poufnie, że listy próbowano tropić. Ich filia w Yengerbergu wykryła też próbę śledzenia operacji na twoim prywatnym koncie. Jeden z pracowników okazał się nielojalny.

Krasnolud urwał, spojrzał na czarodziejkę spod krzaczastych brwi. Ciri nadstawiła uszu. Yennefer milczała, bawiąc się swą obsydianową gwiazdą.

— Vivaldi — podjął bankier, zniżając głos — nie mógł albo nie chciał prowadzić śledztwa w tej sprawie. Nielojalny i podatny na przekupstwo klerk wpadł po pijanemu do fosy i utopił się. Nieszczęśliwy wypadek. Szkoda. Za szybko, za pochopnie…

— Szkoda mała, a żal krótki — wydęła wargi czarodziejka. - Ja wiem, kogo interesowały moje listy i konto, śledztwo u Vivaldich nie przyniosłoby rewelacji.

— Skoro tak uważasz… — Giancardi poczochrał brodę. - Jedziesz na Thanedd, Yennefer? Na ten powszechny zjazd czarodziejów?

— Owszem.

— By zdecydować o losach świata?

— Nie przesadzajmy.

— Różne plotki krążą — rzekł sucho krasnolud. - I różne rzeczy się dzieją.

— Jakie, jeśli to nie tajemnica?

— Od ubiegłego roku — powiedział Giancardi, gładząc brodę — obserwuje się dziwne ruchy w polityce podatkowej… Ja wiem, ciebie to nie interesuje…

— Mów.

— Podwojono wymiar pogłównego i hiberny, podatków ściąganych bezpośrednio przez władze wojskowe. Wszyscy kupcy i przedsiębiorcy muszą dodatkowo płacić do skarbu królewskiego „dziesiąty grosz", całkiem nowy podatek, jeden grosz od każdego nobla obrotu. Krasnoludy, gnomy, elfy i niziołki płacą ponadto zwiększone pogłówne i po-dymne. Jeżeli prowadzą działalność handlową lub produkcyjną, są nadto obciążeni obowiązkową „nieludzką" do-natywą, wynoszącą dziesięć od sta. W ten sposób ja odprowadzam do skarbu ponad sześćdziesiąt procent dochodu. Mój bank, wliczając wszystkie filie, daje Czterem Królestwom sześćset grzywien rocznie. Dla twojej wiadomości: to jest prawie trzykrotnie więcej, niż możny diuk czy hrabia płaci kwarty z potężnej królewszczyzny.

— Ludzie nie są obciążeni donatywą na wojsko?

— Nie. Płacą tylko hibernę i pogłówne.

— A zatem — pokiwała głową czarodziejka — to krasno-ludy i inni nieludzie finansują kampanię przeciwko Scoia'tael, która toczy się w lasach. Spodziewałam się czegoś takiego. Ale co mają podatki wspólnego ze zjazdem na Thanedd?

— Po waszych zjazdach — mruknął bankier — zawsze coś się dzieje. Tym razem mam zresztą nadzieję, że będzie odwrotnie. Liczę na to, że wasz zjazd sprawi, że przestanie się dziać. Bardzo byłbym rad, dla przykładu, gdyby ustały te dziwne skoki cen.

— Mów jaśniej.

Krasnolud rozparł się w fotelu i splótł palce na przykrytym brodą brzuchu.

— Pracuję w moim fachu ładne parę lat — powiedział. - Dostatecznie długo, by móc umieć powiązać niektóre ruchy cen z niektórymi faktami. A ostatnio bardzo wzrosły ceny drogich kamieni. Bo jest na nie popyt.

— Zamienia się gotówkę na klejnoty, by unikać strat z tytułu wahań kursów i parytetów monety?

— Też. Kamienie mają nadto jeszcze jedną wielką zaletę. Mieszcząca się w kieszeni kilkuuncjowa sakieweczka brylantów odpowiada wartością jakimś pięćdziesięciu grzywnom, taka zaś suma w monecie waży dwadzieścia pięć funtów i zajmuje spory worek. Z sakieweczka w kieszeni ucieka się znacznie szybciej niż z workiem na ramieniu. I ma się obie ręce wolne, co nie jest bez znaczenia. Jedną ręką można trzymać żonę, drugą, gdyby zaszła konieczność, można komuś przypieprzyć.

Ciri parsknęła z cicha, ale Yennefer natychmiast uciszyła ją groźnym spojrzeniem.

— A zatem — uniosła głowę — są tacy, którzy już zawczasu przygotowują się do ucieczki. A dokąd, ciekawość?

— Najwyżej notowana jest daleka Północ. Hengfors, Kovir, Poviss. Raz, że to faktycznie daleko, dwa, kraje te są neutralne i mają z Nilfgaardem dobre stosunki.

— Rozumiem — złośliwy uśmiech nie zniknął z warg czarodziejki. - A więc brylanty do kieszeni, żonę za rękę i na Północ… Nie za wcześnie? Ach, mniejsza z tym. Co jeszcze drożeje, Molnar?

- Łodzie.

— Co?

- Łodzie — powtórzył krasnolud i wyszczerzył zęby. -Wszyscy szkutnicy z wybrzeża produkują łodzie, zamówione przez kwatermistrzów armii króla Foltesta. Kwatermistrzowie płacą dobrze i ciągle składają nowe zamówienia. Jeśli masz wolny kapitał, Yennefer, zainwestuj w łodzie. Złoty interes. Produkujesz czółno z trzciny i kory, wystawiasz fakturę na barkas z pierwszorzędnej sośniny, górką dzielisz się z kwatermistrzem po połowie…

— Nie kpij, Giancardi. Mów, o co chodzi.

— Te łodzie — rzekł od niechcenia bankier, patrząc na powałę — transportuje się na południe. Do Sodden i Brugge, nad Jarugę. Ale z tego, co wiem, nie używa się ich do połowu ryb na rzece. Ukrywa się je w lasach nad prawym brzegiem. Wojsko podobno godzinami ćwiczy wsiadanie i wysiadanie. Na razie na sucho.

— Aha — Yennefer przygryzła wargę. - Ale dlaczego niektórym tak spieszno na pomoc? Jaruga jest na południu.

— Istnieje uzasadniona obawa — mruknął krasnolud, łypiąc na Ciri — że cesarz Emhyr var Emreis nie będzie zachwycony wieścią, że wzmiankowane łodzie spuszczono na wodę. Niektórzy uważają, że takie wodowanie gotowe Emhyra rozzłościć, a wówczas lepiej być jak najdalej od nilfgaardzkiej granicy… Cholera, byle do żniw. Gdy będzie po żniwach, odetchnę z ulgą. Jeżeli coś ma się wydarzyć, wydarzy się przed żniwami.

— Plony będą w spichrzach — powiedziała wolno Yennefer.

11
{"b":"88197","o":1}