Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Filavandrel pochylił się mocno do przodu, oczy mu rozbłysły.

— Współżyć na waszych warunkach? — spytał zmienionym, ale wciąż spokojnym głosem. - Uznawszy waszą dominację? Utraciwszy tożsamość? Współżyć jako kto? Niewolnicy? Pariasi? Współżyć z wami zza murów, którymi odgradzacie się od nas w miastach? Współżyć z waszymi kobietami i iść za to na stryczek? Względnie patrzeć, co spotyka na każdym kroku dzieci będące skutkiem takiego współżycia? Dlaczego unikasz mojego wzroku, dziwny człowieku? Jak tobie układa się współżycie z bliźnimi, od których przecież różnisz się nieco?

— Radzę sobie — wiedźmin spojrzał mu prosto w oczy. - Jakoś sobie radzę. Bo muszę. Bo innego wyjścia nie mam. Bo jakoś zmogłem w sobie pychę i dumę z inności, bo zrozumiałem, ze pycha i duma, choć jest obroną przed innością, jest obroną żałosną. Bo zrozumiałem, ze słońce świeci inaczej, bo coś się zmienia, a nie ja jestem osią tych zmian. Słońce świeci inaczej i będzie świecić, nic nie da porywanie się na nie z motyką. Trzeba akceptować fakty, elfie, trzeba się tego nauczyć.

— Tego właśnie pragniecie, prawda? — Filavandrel starł nadgarstkiem pot, który wystąpił na blade czoło nad białymi brwiami. - To chcecie narzucić innym? Przekonanie, że oto nadszedł wasz czas, wasza, ludzka era i epoka, ze to, co robicie innym rasom, jest równie naturalne jak wschody i zachody słońca? Ze wszyscy muszą się z tym pogodzić, zaakceptować to? I ty mnie zarzucasz pychę? A czym są poglądy, które głosisz? Dlaczego wy, ludzie, nie zdacie sobie wreszcie sprawy z faktu, że w waszym panowaniu nad światem jest akurat tyle naturalności, ile we wszach rozmnożonych w kożuchu? Z równym skutkiem mógłbyś proponować mi współżycie z wszami, z równym skupieniem słuchałbym wszy, gdyby w zamian za uznanie ich zwierzchnictwa wyrażały zgodę na wspólne korzystanie z kożucha.

— Nie trać więc czasu na dyskusję z takim nieprzyjemnym insektem, elfie — rzekł wiedźmin, z trudem panując nad głosem. - Dziwi mnie, jak bardzo pragniesz w takiej wszy jak ja wzbudzić poczucie winy i skruchę. Jesteś żałosny, Filavandrel. Jesteś rozgoryczony, spragniony zemsty i świadom własnej bezsiły. Dalej, pchnij mnie mieczem. Zemścij się na całej ludzkiej rasie. Zobaczysz, jak ci ulży. Kopnij mnie przedtem w jaja lub w zęby, jak ta twoja Toruviel.

Filavandrel odwrócił głowę.

— Toruviel jest chora — powiedział.

— Znam tę chorobę i jej objawy — Geralt splunął przez ramię. - To, co jej zaaplikowałem, powinno pomóc.

— Rzeczywiście, ta rozmowa nie ma sensu — Filavandrel wstał. - Przykro mi, ale musimy was zabić. Zemsta nie ma tu nic do rzeczy, to rozwiązanie czysto praktyczne. Torque musi nadal wykonywać swoje zadania, a nikt nie ma prawa podejrzewać, dla kogo to robi. Nie stać nas na wojnę z wami, a na handel i wymianę nie damy się nabrać. Nie jesteśmy aż tak naiwni, by nie wiedzieć, czyją forpocztę stanowią wasi kupcy. Kto za nimi przychodzi. I jakiego rodzaju współżycie przynosi.

— Elfie — odezwał się cicho milczący do tej chwili Jaskier. - Mam przyjaciół. Ludzi, którzy dadzą za nas okup. Jeśli zechcesz, także w formie żywności. W każdej formie. Pomyśl o tym. Przecież te ukradzione nasiona was nie uratują…

— Nic ich już nie uratuje — przerwał mu Geralt. - Nie płaszcz się przed nim, Jaskier, nie błagaj go. To bezcelowe i pożałowania godne.

— Jak na kogoś, kto żyje tak krótko — uśmiechnął się wymuszenie Filavandrel — wykazujesz zaskakującą pogardę śmierci, człowieku.

— Raz matka rodziła i raz się umiera — powiedział spokojnie wiedźmin. - Filozofia w sam raz dla wszy, prawda? A twoja długowieczność? Żal mi ciebie, Filavandrel.

Elf uniósł brwi.

— Wyjaśnij, dlaczego.

— Jesteście żałośnie śmieszni, wy, z ukradzionymi woreczkami nasion na jucznych koniach, z garstką ziarna, z tą odrobiną, dzięki której chcecie przetrwać. I z tą waszą misją, która ma odwrócić wasze myśli od bliskiej zagłady. Bo ty przecież wiesz, że to już koniec. Nic nie wzejdzie i nie urodzi się na płaskowyżach, nic was już nie uratuje.

Ale jesteście długowieczni, będziecie żyli długo, bardzo długo, w arogancko wybranej izolacji, coraz mniej liczni, coraz słabsi, coraz bardziej zgorzkniali. I ty wiesz, co się wówczas stanie, Filavandrel. Wiesz, że wtedy zrozpaczeni młodzieńcy o oczach stuletnich starców i dziewczyny, przekwitłe, jałowe i chore, takie jak Toruviel, poprowadzą w doliny tych, którzy jeszcze będą mogli utrzymać w garści miecze i łuki. Zejdziecie w kwitnące doliny na spotkanie ze śmiercią, pragnąc umierać godnie, w walce, a nie na barłogach, na które powalą was anemia, gruźlica i szkorbut. Wtedy, długowieczny Aen Seidhe, przypomnisz sobie mnie. Przypomnisz sobie, że było mi cię żal. I zrozumiesz, że miałem rację.

— Czas pokaże, kto miał rację — rzekł cicho elf. - I tu tkwi przewaga długowieczności. Ja mam szansę się o tym przekonać. Choćby dzięki tej ukradzionej garstce ziarna. Ty takiej szansy mieć nie będziesz. Umrzesz za chwilę.

— Oszczędź chociaż jego — Geralt wskazał Jaskra ruchem głowy. - Nie, nie z patetycznego miłosierdzia. Z rozsądku. O mnie nikt się nie upomni, ale jego będą chcieli pomścić.

— Marnie oceniasz mój rozsądek — powiedział z ociąganiem elf. - Jeśli on przeżyje dzięki tobie, bez wątpienia poczuje się w obowiązku pomścić cię.

— Możesz być pewien! — wybuchnął Jaskier, blady jak śmierć. - Możesz być pewien, sukinsynu. Zabij mnie też, bo obiecuję ci, w innym razie poderwę przeciw wam cały świat. Zobaczysz, na co stać wszy z kożucha! Wykończymy was, choćbyśmy mieli zrównać z ziemią te wasze góry! Możesz być tego pewien!

— Aleś ty głupi, Jaskier — westchnął wiedźmin.

— Raz matka rodziła i raz się umiera — rzekł hardo poeta, przy czym efekt hardości psuły nieco zęby dzwoniące jak kastaniety.

— To przesądza sprawę — Filavandrel wyjął rękawice zza pasa i naciągnął je. - Czas zakończyć ten epizod.

Na jego krótki rozkaz elfy z łukami ustawiły się naprzeciw. Zrobiły to szybko, najwyraźniej czekały na to już od dawna. Jeden, jak zauważył wiedźmin, wciąż jeszcze żuł rzepę. Toruviel, z ustami i nosem zabandażowanymi na krzyż pasami tkaniny i brzozowej kory, stanęła obok łuczników. Bez łuku.

— Zawiązać wam oczy? — spytał Filavandrel.

— Odejdź — wiedźmin odwrócił głowę. - Idź sobie…

— A d'yeabl aep arse — dokończył Jaskier, dzwoniąc zębami.

— O, nie! — zabeczał nagle diabeł, podbiegając i zasłaniając sobą skazańców. - Rozum wam odjęło? Filavandrel! Nie tak się umawialiśmy! Nie tak! Miałeś ich wywieźć w góry, przetrzymać gdzieś w jaskiniach, dopóki nie skończymy tu…

— Torque — powiedział elf. - Nie mogę. Nie mogę ryzykować. Widziałeś, co on zrobił Toruviel, związany? Nie mogę ryzykować.

— Nie obchodzi mnie, co możesz, a czego nie! Co wy sobie wyobrażacie? Sądzicie, że pozwolę wam na mord? Tu, na mojej ziemi? Tuż obok mojej osady? Wy przeklęci durnie! Zabierajcie się stąd razem z waszymi łukami, bo was na rogi wezmę, uk, uk!

— Torque — Filavandrel oparł ręce o pas. - To, co musimy zrobić, to konieczność.

— Duweisheyss, a nie konieczność!

— Odejdź na bok, Torque.

Koźloróg potrząsnął uszami, zabeczał jeszcze głośniej, wybałuszył oczy i zgiął łokieć w popularnym wśród kras-noludów obelżywym geście.

— Nie będziecie tu nikogo mordować! Wsiadajcie na konie i wynoście się w góry, za przełęcze! W przeciwnym razie musicie zabić i mnie!

— Bądź rozsądny — powiedział wolno białowłosy elf. - Jeżeli zostawimy ich przy życiu, ludzie dowiedzą się o tobie, o tym, co robisz. Dopadną cię i zamęczą. Znasz ich przecież.

— Znam — beknął diabeł, wciąż zasłaniając sobą Geralch lepiej niż was! I nie wiem, zaiste, z kim lepiej trzymać! Żałuję, że się z wami sprzymierzyłem, Filavandrel!

— Sam tego chciałeś — rzekł zimno elf, dając znak łucznikom. - Sam tego chciałeś, Torque. L'sparellean! Evel. lienn!

Elfy wyciągnęły strzały z kołczanów.

— Odejdź, Torque — rzekł Geralt, zaciskając zęby. - To nie ma sensu. - Odejdź na bok.

Diabeł, nie ruszając się z miejsca, pokazał mu krasno-ludzki gest.

— Słyszę… muzykę… - zaszlochał nagle Jaskier.

— To się zdarza — rzekł wiedźmin, patrząc na groty strzał. - Nie przejmuj się. To żaden wstyd zgłupieć ze strachu.

Twarz Filavandrela zmieniła się, skurczyła w dziwnym grymasie. Białowłosy Seidhe odwrócił się gwałtownie, krzyknął na łuczników, krótko, urwanie. Łucznicy opuścili broń.

Na polanę weszła Lilie.

To nie było już chude wiejskie dziewczę w zgrzebnej sukieneczce. Przez porastające polanę trawy szła — nie, nie szła — płynęła ku nim Królowa, promienna, złotowłosa, płomiennooka, zachwycająca Królowa Pól udekorowana girlandami kwiatów, kłosów, pęków ziół. U jej lewego boku dreptał na sztywnych nogach jelonek, u prawego szeleścił wielki jeż.

— Dana Meadbh — powiedział z czcią Filavandrel. A potem pochylił głowę i uklęknął.

Klęknęły też pozostałe elfy, powoli, jakby z ociąganiem, jeden po drugim padały na kolana, pochylały głowy nisko, z czcią. Ostatnią, która uklękła, była Toruviel.

— Hael, Dana Meadbh — powtórzył Filavandrel. Lilie nie odpowiedziała na pozdrowienie. Zatrzymała się kilka kroków przed elfem, powiodła błękitnym spojrzeniem po Jaskrze i Geralcie. Torque, choć również pochylony, zgięty w ukłonie, natychmiast zabrał się do rozcinania więzów. Żaden z Seidhe nie poruszył się.

Lilie wciąż stała przed Filavandrelem. Nie odezwała się, nie wydała najmniejszego dźwięku, ale wiedźmin widział zmiany na twarzy elfa, wyczuwał otaczającą ich aurę i nie miał wątpliwości, że między parą dokonywała się wymiana myśli. Diabeł pociągnął go nagle za rękaw.

— Twój przyjaciel — zabeczał cicho — zdecydował się zemdleć. Rychło w czas. Co robić?

— Daj mu parę razy po gębie.

— Z rozkoszą.

Filavandrel wstał z kolan. Na jego rozkaz elfy błyskawicznie rzuciły się siodłać konie.

— Chodź z nami, Dana Meabdh — powiedział białowłosy elf. - Jesteś nam potrzebna. Nie opuszczaj nas, Odwieczna. Nie pozbawiaj nas twej miłości. Zginiemy bez niej.

42
{"b":"88164","o":1}