Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— NelFea — zaprzeczył. - Ten pavienn, Aen Seidhe.

— Słyszałeś? - elfka obróciła się w stronę towarzysza, wysokiego Seidhe, który nie zadając sobie trudu sprawdzania więzów Geralta brzdąkał na lutni Jaskra z obojętnym wyrazem pociągłej twarzy. - Słyszałeś, Vanadain? Małpolud potrafi mówić! Potrafi nawet być bezczelny!

Seidhe wzruszył ramionami. Pióra dekorujące jego kurtkę zaszeleściły.

— Jeszcze jeden powód, by go zakneblować, Toruviel. Elfka pochyliła się nad Geraltem. Miała długie rzęsy, nienaturalnie bladą cerę i spierzchnięte, spękane wargi. Nosiła długi naszyjnik z rzeźbionych kawałków złotej brzozy nawleczonych na rzemyk kilkakrotnie owinięty wokół szyi.

— No, powiedz coś jeszcze, małpoludzie — syknęła. - Zobaczymy, na co stać twoją przywykłą do szczekania krtań.

— Cóż to, potrzebujesz pretekstu — wiedźmin z wysiłkiem obrócił się na plecy, wypluł piasek — by uderzyć związanego? Bij bez pretekstu, przecież widziałem, ze to lubisz. Ulżyj sobie.

Elfka wyprostowała się.

— Na tobie już sobie ulżyłam, i to wówczas, gdy miałeś wolne ręce — powiedziała. - To ja rozjechałam cię koniem i dałam po łbie. Wiedz, że to również ja z tobą skończę, gdy czas przyjdzie. Nie odpowiedział.

— Najchętniej pchnęłabym cię z bliska, patrząc w oczy- ciągnęła elfka. - Ale ogromnie śmierdzisz, człowieku. Zastrzelę cię z łuku.

— Twoja wola — wiedźmin wzruszył ramionami, na ile pozwalały mu na to pęta. - Zrobisz, co zechcesz, szlachetna Aen Seidhe. Do związanego i nieruchomego celu powinnaś trafić.

Elfka stanęła nad nim w rozkroku, pochyliła się, błysnęła zębami.

— Powinnam — syknęła. - Trafiam, w co zechcę. Ale możesz być pewien, że nie zginiesz od pierwszej strzały. Ani od drugiej. Postaram się, byś czuł, że umierasz.

— Nie podchodź tak blisko — wykrzywił się; udając wstręt. - Ogromnie śmierdzisz, Aen Seidhe.

Elfka odskoczyła, zakołysała się w wąskich biodrach i z rozmachem kopnęła go w udo. Geralt skurczył się i zwinął widząc, w które miejsce zamierza go kopnąć ponownie. Udało mu się, dostał w biodro, ale tak, że aż zęby mu zadzwoniły.

Stojący obok wysoki elf kwitował kopnięcia ostrymi akordami na strunach lutni.

— Zostaw go, Toruviel! — zabeczał diabeł. - Zwariowałaś? Galarr, każ jej przestać!

— Thaesse! — wrzasnęła Toruviel i kopnęła wiedźmina raz jeszcze. Wysoki Seidhe gwałtownie szarpinął struny, jedna pękła z przeciągłym jękiem.

— Dość tego! Dość, na bogów! — rozdarł się nerwowo Jaskier, szamocząc i ciskając w powrozach. - Dlaczego znęcasz się nad nim, głupia dziwko? Zostawcie nas w spokoju! A ty zostaw w spokoju moją lutnię, dobrze?

Toruviel odwróciła się ku niemu ze złym grymasem na spękanych ustach.

— Muzyk! — warknęła. - Człowiek, a muzyk! Lutnista! Bez słowa wyciągnęła instrument z rąk wysokiego elfa i z rozmachem roztrzaskała lutnię o pień sosny, rzuciła oplatane strunami resztki na pierś Jaskra.

— Na krowim rogu ci grać, dzikusie, nie na lutni. Poeta zbladł śmiertelnie, wargi mu zadrżały. Geralt, czując rosnącą gdzieś w środku zimną wściekłość, przyciągnął wzrokiem czarne oczy Toruviel.

— Co się tak gapisz? — syknęła elfka, pochylając się. -Brudny małpoludzie! Chcesz, bym wykłuła ci te gadzie oczy?

Jej naszyjnik zawisł tuż nad nim. Wiedźmin wyprężył się, poderwał nagłym rzutem, chwycił naszyjnik zębami i targnął potężnie, kurcząc nogi i wykręcając się w bok. Toruviel straciła równowagę, zwaliła się na niego. Geralt miotnął się w więzach jak wyciągnięta na brzeg ryba, przygniótł sobą elfkę, odrzucił głowę w tył tak, że aż chrupnęło mu w kręgach szyjnych i z całej siły uderzył ją czołem w twarz. Toruviel zawyła, zachłysnęła się.

Brutalnie ściągnęli go z niej, wlokąc za ubranie i włosy, unieśli. Któryś uderzył go, poczuł, jak pierścienie tną skórę na kości policzkowej, las przed oczyma zatańczył i popłynął. Dostrzegł, jak Toruviel zrywa się na klęczki, zobaczył krew płynącą jej z nosa i ust. Elfka wyszarpnęła sztylet z pochwy, ale nagle załkała, zgarbiła się, chwyciła za twarz i opuściła głowę między kolana.

Wysoki elf w przybranej pstrokatymi piórami kurtce wyjął sztylet z jej ręki, podszedł do podtrzymywanego wiedźmina. Uśmiechał się, unosząc ostrze. Geralt widział go już na czerwono, krew z czoła rozciętego o zęby Toruviel zalewała mu oczodół.

— Nie! — zabeczał Torque, dopadając do elfa i wieszając się u jego ręki. - Nie zabijaj! Nie!

— Voe'rle, Vanadain — rozległ się nagle dźwięczny głos. - Quess aen? Caelm, evellienn! Galarr!

Geralt obrócił głowę na tyle, na ile pozwalała mu wczepiona w jego włosy pięść.

Koń, który wjechał na polankę, był śnieżnobiały, grzywę miał długą, miękką, jedwabistą jak włosy kobiety. Włosy jeźdźca siedzącego w bogatym siodle były identyczne w kolorze, ściągnięte na czole opaską wysadzaną szafirami.

Torque, pobekując, dopadł konia, uchwycił się strzemienia i zasypał białowłosego elfa potokiem wymowy. Seidhe przerwał mu władczym gestem, zeskoczył z siodła. Zbliżył się do podtrzymywanej przez dwóch elfów Toruviel, ostrożnie odjął jej od twarzy zakrwawioną chustkę. Toruviel jęknęła rozdzierająco. Seidhe pokręcił głową, odwrócił się w stronę wiedźmina, podszedł bliżej. Jego czarne, palące oczy, błyszczące niczym gwiazdy w pobladłej twarzy, były sino podkrążone, jak gdyby przez kilka nocy z rzędu nie zaznał snu.

— Kąsasz nawet związany — powiedział cicho w pozbawionym akcentu wspólnym. - Jak bazyliszek. Wyciągnę z tego wnioski.

— Toruviel zaczęła — zabeczał diabeł. - Kopała go, związanego, jakby rozum straciła…

Elf znowu nakazał mu gestem milczenie. Na jego krótki rozkaz inni Seidhe zawlekli wiedźmina i Jaskra pod sosnę, przykrępowali pasami do pnia. Potem wszyscy uklękli przy leżącej Toruviel, zasłaniając ją. Geralt słyszał, jak w pewnej chwili krzyknęła, szamocząc się w ich rękach.

— Nie chciałem tego — powiedział diabeł, nadal stojący obok nich. - Nie chciałem, człowieku. Nie wiedziałem, ze oni się pojawią akurat wtedy, gdy my… Gdy ciebie ogłuszyli, a twego druha wzięli na powróz, prosiłem, by was porzucili tam, w chmielu. Ale…

— Nie mogli zostawić świadków — mruknął wiedźmin.

— Chyba nas nie zabiją? - jęknął Jaskier. - Chyba nas nie…

Torque milczał, poruszając miękkim nosem.

— Cholera — zajęczał znowu poeta. - Zabiją nas? O co tu chodzi, Geralt? Świadkami czego byliśmy?

— Nasz koźlorogi przyjaciel wypełnia w Dolinie Kwiatów szczególną misję. Prawda, Torque? Na polecenie elfów kradnie nasiona, sadzonki, wiedzę rolniczą… Co jeszcze, diable?

— Co się da — beknął Torque. - Wszystko, czego potrzebują. A pokaż mi taką rzecz, której oni nie potrzebują. Oni głodują w górach, zwłaszcza zimą. A o rolnictwie nie mają pojęcia. Zanim udomowią zwierzynę czy drób, zanim cokolwiek wyhodują na poletkach… Oni nie mają na to czasu, człowieku.

— Gówno mnie obchodzi ich czas. Co ja im zrobiłem? — zajęczał Jaskier. - Co ja im zrobiłem złego?

— Pomyśl dobrze — powiedział białowłosy elf, zbliżywszy się bezszelestnie — a być może sam zdołasz sobie odpowiedzieć na to pytanie.

— On po prostu-mści się za wszystkie krzywdy, jakich elfy doznały od ludzi — uśmiechnął się krzywo wiedźmin. - Jest mu bez różnicy, na kim się mści. Nie daj się zwieść jego szlachetnej postaci i wyszukanej mowie, Jaskier. On niczym nie różni się od tej czarnookiej, która nas skopała. Musi na kimś wyładować swoją bezsilną nienawiść.

Elf podniósł strzaskaną lutnię Jaskra. Przez chwilę patrzył w milczeniu na zniszczony instrument, wreszcie odrzucił go w krzaki.

— Gdybym chciał dać upust nienawiści lub chęci zemsty — powiedział, bawiąc się rękawicami z miękkiej, białej skóry — wpadłbym do doliny nocą, spalił osady i wyrżnął mieszkańców. Dziecinnie łatwe, oni nawet nie wystawiają straży. Nie widzą i nie słyszą nas, gdy chodzą do lasu. Czy może być coś prostszego, coś łatwiejszego niż szybka, cicha strzała zza drzewa? Ale my nie urządzamy na was polowań. To ty, człowieku o dziwnych oczach, urządziłeś 'polowanie na naszego przyjaciela, silvana Torque.

— Eeee, przesada — beknął diabeł. - Jakie tam polowanie. Zabawiliśmy się trochę…

— To wy, ludzie, nienawidzicie wszystkiego, co różni się od was, choćby tylko kształtem uszu — ciągnął spokojnie elf, nie zwracając na koźloroga uwagi. - Dlatego odebraliście nam naszą ziemię, wypędziliście nas z naszych domów, wyparliście w dzikie góry. Zajęliście naszą Dol Blat-hanna, Dolinę Kwiatów. Jestem Filavandrel aen Fidhail ze Srebrnych Wież, z rodu Feleaomów z Białych Okrętów. Obecnie, wygnany i wyszczuty na kraniec świata, jestem Filavandrel z Krańca Świata.

- Świat jest wielki — mruknął wiedźmin. - Możemy się pomieścić. Jest dość miejsca.

- Świat jest wielki — powtórzył elf. - To prawda, człowieku. Ale wyście zmienili ten świat. Początkowo zmienialiście go siłą, postępowaliście z nim tak, jak ze wszystkim, co wpadło wam w ręce. Teraz wygląda na to, że świat zaczął się do was dopasowywać. Ugiął się przed wami. Uległ wam.

Geralt nie odpowiedział.

— Torque powiedział prawdę — ciągnął Filavandrel. -Tak, głodujemy. Tak, grozi nam zagłada. Słońce świeci inaczej, powietrze jest inne, woda nie jest już tą wodą, którą była. To, co niegdyś jedliśmy, czego używaliśmy, ginie, karłowacieje, marnieje. Myśmy nigdy nie uprawiali ziemi, nie darliśmy jej w przeciwieństwie do was, ludzi, motykami i radiami. Warn ziemia płaci krwawy haracz. Nas obdarowywała. Wy wydzieracie ziemi jej skarby siłą. Dla nas ziemia rodziła i kwitła, bo kochała nas. Cóż, żadna miłość nie trwa wiecznie. Ale my chcemy przetrwać.

— Zamiast kraść ziarno, można je kupić. Tyle, ile będziecie potrzebowali. Wciąż macie mnóstwo rzeczy uważanych przez ludzi za niezwykle cenne. Możecie handlować.

Filavandrel uśmiechnął się pogardliwie.

— Z wami? Nigdy.

Geralt zmarszczył twarz, krusząc zaschniętą na policzku krew.

— Niech was diabli, razem z waszą arogancją i pogardą. Nie chcąc współżyć, skazujecie się sami na zagładę. Współżyć, ułożyć się, to wasza jedyna szansa.

41
{"b":"88164","o":1}