— Sam jesteś rokita.
— Więc jak? Diabeł?
— Sam jesteś diabeł — koźloróg wystawił głowę z konopi, szczerząc zęby. - Czego chcesz?
— Pogadać.
— Kpisz, czy jak? Myślisz, że nie wiem, ktoś ty taki? Chłopi wynajęli cię, byś mnie stąd wyrzucił, co?
— Zgadza się — przyznał Geralt obojętnie. - I o tym właśnie chciałem pogawędzić. A nuż się dogadamy?
— Tu cię boli — zabeczał diabeł. - Chciałbyś wykpić się tanim kosztem, co? Bez wysiłku? Nie ze mną takie numery, beee! Życie, człowieku, to współzawodnictwo. Wygrywa lepszy. Chcesz ze mną wygrać, udowodnij, że jesteś lepszy. Zamiast dogadywania się, zawody. Zwycięzca podyktuje warunki. Proponuję wyścig, stąd do starej wierzby na grobli.
— Nie wiem, gdzie jest grobla ani gdzie jest stara wierzba.
— Gdybyś wiedział, tobym nie proponował wyścigu. Lubię zawody, ale nie lubię przegrywać.
— Zauważyłem. Nie, nie będziemy się ścigać. Gorąco dzisiaj.
— Szkoda. Może więc zmierzymy się w inny sposób? — diabeł wyszczerzył żółte zęby i podniósł z ziemi spory polny kamień. - Czy znasz grę w "Kto głośniej huknie?" Ja hukam pierwszy. Zamknij oczy.
— Mam inną propozycję.
— Zamieniam się w słuch.
— Wyniesiesz się stąd bez zawodów, wyścigów i hukania. Sam, bez przymusu.
— Wsadź taką propozycję a d'yeabl aep arse — ~ diabeł wykazał znajomość Starszej Mowy. - Nie wyniosę się stąd. Mnie się tu podoba.
— Ale za bardzo tu narozrabiałeś. Przesadziłeś z żartami.
— Dliweisheyss ci do moich żartów. - Silvan, jak się okazało, znał również krasnoludzki. - A twoja propozycja też warta jest tyle co Dliweisheyss. Nigdzie się nie wyniosę. Chyba że mnie pokonasz w jakiejś grze. Dać ci szansę? Zabawimy się w zagadki, jeśli nie lubisz gier siłowych. Zaraz zadam ci zagadkę, jeśli ją odgadniesz, wygrałeś, a ja się wynoszę. Jeśli ci się nie uda, ja zostaję, a ty się wynosisz. Wytęż pomyślunek, bo zagadka nie jest łatwa.
Zanim Geralt zdążył zaprotestować, diabeł zabeczał, potupał racicami, smagnął ziemię ogonem i wyrecytował:
Różowe listeczki, pełniutkie strączeczki,
Rośnie w miękkiej glinie nie opodal rzeczki,
Na długiej łodydze nakrapiany kwiat,
Nie pokazuj kotu, boby zaraz zjadł.
— No, co to jest? Zgadnij.
— Pojęcia nie mam — przyznał obojętnie wiedźmin, nawet nie usiłując się zastanawiać. - Może pnący groszek?
- Źle. Przegrałeś.
— Ajak brzmi prawidłowe rozwiązanie? Co ma… hm… nakrapiane strączeczki?
— Kapusta.
— Słuchaj — warknął Geralt. - Zaczynasz działać mi na nerwy.
— Uprzedzałem — zarechotał diabeł — że zagadka nie jest łatwa. Trudno. Wygrałem, zostaję. A ty odchodzisz. Żegnam pana ozięble.
— Jeszcze chwila — wiedźmin skrycie włożył rękę do kieszeni. - A moja zagadka? Mam chyba prawo do re-wanżu?
— Nie — zaprotestował diabeł. - Niby z jakiej racji? Przecież mógłbym nie odgadnąć. Masz mnie za głupka?
— Nie — pokręcił głową Geralt. - Mam cię za złośliwego, aroganckiego bęcwała. Zaraz zabawimy się w całkiem nową, nie znaną ci grę.
— Ha! Więc jednak! Co to za gra?
— Gra nazywa się — rzekł wiedźmin wolno — "Nie rób drugiemu, co tobie niemiło". Nie musisz zamykać oczu.
Geralt zgarbił się w błyskawicznym zamachu, calowa żelazna kulka świsnęła ostro w powietrzu i z trzaskiem wyrżnęła diabła prosto między rogi. Stwór runął na wznak jak trafiony gromem. Geralt długim szczupakiem rzucił się między tyki i chwycił go za kosmatą nogę. Silvan zabeczał i wierzgnął, wiedźmin ukrył głowę za ramieniem, ale i tak zadzwoniło mu w uszach, bo diabeł, mimo nikczemnej postury, kopał z siłą złośliwego muła. Spróbował ucapić wierzgającą racicę, ale nie zdołał. Koźloróg zatrzepotał, zamłócił po ziemi rękami i kopnął go ponownie, prosto w czoło. Wiedźmin zaklął czując, jak noga diabła wymyka mu się z palców. Obaj, rozłączywszy się, potoczyli się w różne strony, z trzaskiem przewracając tyczki i plącząc się w konopianych pnączach.
Diabeł zerwał się pierwszy i zaszarżował, opuszczając rogaty łeb. Ale Geralt też już stał pewnie na nogach i bez wysiłku uniknął ataku, chwycił stwora za róg, szarpnął mocno, zwalił na ziemię i przygniótł kolanami. Diabeł zabeczał i plunął mu prosto w oczy, i to w taki sposób, jakiego nie powstydziłby się wielbłąd dotknięty ślinotokiem. Wiedźmin odruchowo cofnął się, nie puszczając jednak diablich rogów. Silvan, próbując miotać głową, wierzgnął obydwoma kopytami naraz i — co dziwniejsze — obydwoma trafił. Geralt zaklął brzydko, ale nie zwolnił chwytu. Poderwał diabła z ziemi, przyparł do trzeszczących tyczek i z całej siły kopnął w kosmate kolano, po czym schylił się i napluł mu prosto do ucha. Diabeł zawył i zakłapał tępymi zębami.
— Nie rób drugiemu… — wydyszał wiedźmin — …co tobie niemiło! Gramy dalej?
— Bleblebleeeeee!!! - diabeł bulgotał, wył i pluł zaciekle, ale Geralt krzepko dzierżył go za rogi i dusił łeb ku dołowi, dzięki czemu plunięcia trafiały we własne diable Facice, drące ziemię, wzbijające chmury kurzu i zielska.
Następne kilka minut upłynęło na intensywnej szamotaninie, wymianie obelg i kopniaków. Geralt, o ile w ogóle mógł się z czegoś radować, to wyłącznie z faktu, ze nikt go nie widzi, scena bowiem przedstawiała się iście kretyńsko.
Impet kolejnego kopniaka rozerwał obu walczących i cisnął nimi w przeciwne strony, w gąszcz konopi. Diabeł ponownie wyprzedził wiedźmina — zerwał się i rzucił do ucieczki, zauważalnie kusztykając. Geralt, dysząc i ocierając twarz, rzucił się w pościg. Przedarli się przez konopie, wpadli w chmiel. Wiedźmin usłyszał tętent galopującego konia. Odgłos, którego oczekiwał.
— Tutaj, Jaskier! Tutaj! — wrzasnął. - W chmielu!
Nagle zobaczył pierś wierzchowca tuz przed sobą, a w następnej chwili został najechany. Odbił się od konia jak od skały i runął na wznak, od uderzenia o ziemię pociemniało mu w oczach. Pomimo to zdołał odturlać się w bok, za chmielowe tyki, unikając kopyt. Zerwał się zwinnie, ale w tym momencie najechał go drugi jeździec, ponownie obalając. A potem nagle ktoś zwalił się na niego, przygwoździł do ziemi.
A potem był błysk i przenikliwy ból w potylicy.
I ciemność.
Na ustach miał piasek. Gdy chciał go wypluć, zorientował się, że leży twarzą do ziemi. Gdy chciał się poruszyć, zorientował się, że jest związany. Uniósł lekko głowę. Słyszał głosy.
Leżał na leśnej ściółce, tuż obok pnia sosny. O jakieś dwadzieścia kroków stało kilka rozkułbaczonych koni. Widział je zza pierzastych paproci, niedokładnie, ale jeden z tych koni był bez wątpienia kasztanką Jaskra.
— Trzy worki kukurydzy — usłyszał. - Dobrze, Torque. Bardzo dobrze. Spisałeś się.
— To jeszcze nie wszystko — powiedział bekliwy głos, mogący być wyłącznie głosem diabła silvana. - Spójrz na to Galarr. Niby fasola, ale zupełnie biała. I jaka wielka! A to to się nazywa rzepak. Oni z tego robią olej.
Geralt mocno zacisnął powieki i ponownie otworzył oczy. Nie, to nie był sen. Diabeł i Galarr, kimkolwiek był, posługiwali się Starszą Mową, językiem elfów. Ale słowa kukurydza", «fasola» i «rzepak» użyte były we wspólnym.
— A to? Co to jest? — spytał ten nazywany Galarrem.
— Siemię lniane. Len, pojmujesz? Koszule się robi z lnu. To jest dużo tańsze niż jedwab i bardziej odporne. Sposób obróbki jest, jak mi się zdaje, dość skomplikowany, ale wybadam, co i jak.
— Byle się tylko przyjął ten twój len, byle nie zmarniał nam jak rzepa — poskarżył się Galarr, nadal posługując się cudacznym volapukiem. - Postaraj się o nowe sadzonki rzepy, Torque.
— Nie ma strachu — beknął diabeł. - Tu z tym nie ma problemu, tu wszystko rośnie jak cholera. Dostarczę wam, nie bój się.
— I jeszcze jedno — powiedział Galarr. - Dowiedz się wreszcie, na czym polega ta ich trójpolówka.
Wiedźmin ostrożnie uniósł głowę i spróbował się obrócić.
— Geralt… — usłyszał szept. - Ocknąłeś się?
— Jaskier… — odszepnął. - Gdzie my… Co z nami…
Jaskier tylko stęknął z cicha. Geralt miał dość. Zaklął, wyprężył się i przewrócił na bok.
Na środku polany stał diabeł, noszący, jak to już wiedział, dźwięczne imię Torque. Był zajęty ładowaniem na konie worków, saków i juków. W czynności tej pomagał mu szczupły, wysoki mężczyzna mogący być wyłącznie Galarrem. Ten, usłyszawszy ruch wiedźmina, odwrócił się. Jego włosy były czarne z wyraźnym odcieniem granatu. Miał ostre rysy twarzy i wielkie, błyszczące oczy. I szpiczaste zakończone uszy.
Galarr był elfem. Elfem z gór. Czystej krwi Aen Sei-dhe, przedstawicielem Starszego Ludu.
Galarr nie był jedynym elfem w zasięgu wzroku. Na skraju polany siedziało ich jeszcze sześciu. Jeden zajęty był wybebeszaniem juków Jaskra, drugi brzdąkał na lutni trubadura. Pozostali, zebrani dookoła rozwiązanego worka, zajmowali się łapczywym pożeraniem rzepy i surowej marchwi.
— Yanadain, Toruviel — powiedział Galarr, wskazując jeńców ruchem głowy. - Vedrai! Enn'le! Torque podskoczył i zabeczał.
— Nie, Galarr! Nie! Filavandrel zabronił! Zapomniałeś?
— Nie, nie zapomniałem. - Galarr przerzucił dwa związane worki przez grzbiet konia. - Ale trzeba sprawdzić, czy nie rozluźnili pęt.
— Czego chcecie od nas? — jęknął trubadur, podczas gdy któryś z elfów, przygniótłszy go do ziemi kolanem, sprawdzał węzły. - Dlaczego nas więzicie? O co wam chodzi? Jestem Jaskier, poe…
Geralt usłyszał odgłos uderzenia. Obrócił się, wykręcił głowę.
Stojąca nad Jaskrem elfka miała czarne oczy i krucze włosy, bujnie opadające na ramiona, tylko na skroniach zaplecione w dwa cieniutkie warkoczyki. Nosiła krótki skórzany kabacik na luźnej koszuli z zielonej satyny i obcisłe wełniane legginsy wpuszczone w jeździeckie buty. Biodra miała owinięte kolorową chustą sięgającą połowy ud.
— Que glosse? — spytała, patrząc na wiedźmina i bawiąc się rękojeścią długiego sztyletu u pasa. - Que l'en pavienn, ell'ea?