Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– …pamiętając, do którego z Nich dwóch ją odmawiasz – przypomniał szaman i obaj starcy spojrzeli na siebie ze zrozumieniem. Nagle Isak z błyskiem w wyblakłych oczach spytał:

– Ciekaw jestem, szamanie, czy ty się czasem modlisz i do kogo?

Szaman uśmiechnął się słabo:

– Pewnie się zdziwisz. Już od dawna nie wolno mi się modlić do Tego, który stoi u kresu Kamiennej Drogi, gdyż moje modły przedłużałyby tylko Jego agonię. Byłby to akt niemiłosierdzia. Ale człowiek bez modlitwy jest pusty i bezradny, zwłaszcza gdy ona była sensem jego życia. Dlatego moją wiarą wyhodowałem sobie własnego Boga. Jest tylko mój. Nie wiem, jak wygląda, nie słyszę Go, nie widzę, tylko czuję, ale wiem, że On w niczym nie przypomina Bezimiennego. Nie przypomina też Boga, w którego wierzy kapłan Ezra. Mój Bóg nie jest ani okrutny, ani samotny w swym okrucieństwie, nigdy się nie gniewa, najwyżej smuci, niewiele ode mnie wymaga, dużo mi daje i czuję jego miłość…

– Może nic o tym nie wiesz i mamy tego samego Boga? – szepnął Isak i obaj starcy znów spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

Jon poczuł się intruzem wobec ich obopólnego porozumienia, więc wyszedł, widząc, jak szepczą do siebie słowa, których nie pojmował. Ci dwaj starcy posiedli wiedzę, której nie miał, jaką zaledwie przeczuwał i więcej wiedzieli o jego Drodze niż on, który na niej przecież był już dwa razy.

Kapłan Isak – rozmyślał Jon, idąc do domu – choć przybył z Dalekiego Kraju i czyta biegle czarne znaczki na kremowym pergaminie, nie przynależy całkowicie do Cywilizacji. Kapłan Isak jest POMIĘDZY. Pomiędzy rzeczywistą Cywilizacją, która zdąża tu, do Puszczy, wielkimi krokami – a jakąś swoją własną, która istnieje tylko w jego marzeniach lub w księgach. To bardzo źle być pomiędzy, gdyż wówczas nie przynależy się nigdzie. Jon wiedział, że nie chce takiego losu dla swego nie narodzonego syna. Cywilizacja Miłości – do której należał stary kapłan – albo nie istnieje w ogóle i nigdy nie będzie istnieć, albo nadejdzie, lecz wtedy, gdy Jona ani jego syna już nie będzie pośród żywych.

Tej nocy mocno przytulał do siebie Gaję, gdyż wydawało mu się, iż w ten sposób powinna być z nim i na jawie i we śnie. Śniły mu się płomienie stosów, które ogarniały czyjeś stopy, uda, a potem biegły wyżej i wyżej, z ust zaś płonących żywcem ludzi wydzierało się zwierzęce wycie. A jednak głośniejsze od tego straszliwego, nieludzkiego wycia były słowa Ezry o “heretykach” (Jon wciąż nie rozumiał tego słowa) – i o ogniu. Głos Ezry w jego śnie grzmiał silniej niż trzask pioruna, a z każdym jego słowem płomienie stosu wzbijały się wyżej i wyżej i paliły mocniej niż zwykły, skrzesany ludzką ręką, przyjazny, domowy ogień.

– Tylko ogień oczyści dusze grzeszników… tylko ogień… – powtarzał monotonny, lecz gniewny głos młodego kapłana.

Gaja obudziła go, gdyż wył z bólu razem z płonącymi w śnie ludźmi i położyła chłodną dłoń na jego czole.

– Cicho, cicho, Jonie, jesteś w domu, nie dzieje się nic złego, nic złego się nie stanie, przytul się do mnie, dotknij… Czujesz, jak nasz synek energicznie się porusza? Musiało mu być niewygodnie lub już wyrywa się do ciebie. Więc nie krzycz, Jonie, bo malutki się wystraszy…

Jon, mokry od potu, wciąż przerażony, położył głowę na brzuchu Gai i przez jej napiętą skórę wsłuchiwał się w ruchy swego syna, oddychając głęboko i powoli, aby się uspokoić. Gaja tymczasem pytała gniewnie:

– Czy Ten z Kamiennej Drogi nie może zostawić cię w spokoju choćby nocą? Musi zabierać nawet twoje sny?

– To nie On. Tym razem to kapłan Ezra powiedział coś takiego… – i Jon urwał, nie chcąc straszyć swej żony, która lubiła widzieć świat w jasnych barwach. – Posłuchaj, Gaju… Gdy nasz syn się narodzi, oddasz go pod opiekę Ezry – dokończył gwałtownie.

– Chyba oszalałeś! Drugi raz mi to mówisz, choć wiem, że kochasz starego kapłana, a nie tego drugiego, który wciąż nas czymś straszy! A zresztą, gdy nasz syn się narodzi, będziesz przy mnie i oboje zdecydujemy o jego losie. Wiesz, że w naszym Plemieniu to ojciec, nie matka, wytycza drogę synowi, szukając najwłaściwszej z pomocą wróżb i szamanów.

– Gaju, idą nowe czasy, stare zginą, znikną bez śladu, nawet z ludzkiej pamięci, jak Puszcza, jak szaman i Kamienne Drogi. Kapłan Ezra należy do nowych czasów i drogi, które zbudują jego bracia, przykryją wkrótce wszystkie stare drogi i ścieżki tak, że nikt nawet nie będzie pamiętać, iż kiedykolwiek tędy biegły. A księgi, które ktoś po setkach lat napisze o naszych czasach, będą kłamać. Dlatego nasz syn musi każdą swoją cząstką należeć do nowych czasów, inaczej utknie pomiędzy starym a nowym. Chcę, by mój pierworodny nigdy nie miał wątpliwości, żeby był taki jak Ezra. Wtedy żyje się lepiej. I bezpieczniej. Więc oddasz go pod opiekę młodego kapłana, tak postanowiłem.

– Gdy narodzi się nasz syn, będziesz przy mnie – powtórzyła z uporem Gaja, ale Jon już wiedział, że żona podziela jego niepokój, że pojęła myśl, którą chciał wyrazić, a upiera się tylko po to, by przywołać dobry sen, choćby na resztę nocy.

Tym razem Jon nie zwlekał z powrotem na drugi brzeg Rzeki. Gdy tuż przed wschodem słońca opuszczał dom, Gaja udawała, że śpi. Nie musiał się śpieszyć, gdyż słońce późno docierało do owalnego kręgu, gdzie zbiegały się Kamienne Drogi, a jeszcze później do otaczającej go zieleni Puszczy. Gdzieś tam, pewnie na skraju, wychylając się do światła, rosła ta niepospolita niezapominajka i na jej płatkach jeszcze długo lśnić będą krople rosy.

…i lśniły. Płatki kwiatu rzeczywiście były jadowicie szafirowe, nie miały nic z łagodności błękitu, jak te, które widywał w domowym ogródku. Na tle ich agresywnego koloru krople rosy wydawały się większe i bardziej kuliste niż zazwyczaj. Kwiaty też były wielokroć większe, a ich płatki przedziwnie wygięte, tak że krople Wody Życia nie mogły spłynąć, nawet gdy jon delikatnie dotknął ich palcem. Były chłodne i niemal żywe. Turlały się pod jego palcem po kolistym wnętrzu szafirowego kielicha, mieniąc się tęczowo. Jon pamiętał, że ma zerwać tylko jeden płatek. Tam, dokąd zawiedzie go Droga, nie powinien mieć przy sobie więcej Wody Życia niż dla jednej osoby. Nie każdemu należała się bezcielesna nieśmiertelność, a on nie chciał nią kusić nawet siebie. Woda Życia należała się tylko wybranym i nie on decydował, kto otrzyma ten dar. Istota, której go ofiaruje, została wybrana wcześniej przez kogoś innego. On był tylko narzędziem w dopełnieniu się Losu.

Zwijając zerwany płatek w dłoni, tak jak Gaja zwijała pierożki, zdziwił się, iż kulista kropla nie rozpadła się na kilkanaście mniejszych, ale wciąż tkwiła na miękkim płatku jak mały paciorek. Włożył zwinięty płatek do skórzanego woreczka i wtedy usłyszał dudniący, bezgłośny i obojętny zew Boga:

– GRDBGHBWZ…

Odwrócił się twarzą do zielonej Puszczy i cicho się pomodlił: nie do Tego, którego obecność czuł za plecami, lecz do Boga, o którym nauczali Isak z Ezrą (choć chwilami wydawało się Jonowi, że reprezentują oni dwóch całkowicie różnych Bogów). Potem stanął twarzą do Bezimiennego, bez szczególnego zdziwienia dostrzegając kolejne szczerby na olbrzymim kamiennym posągu. Już nie u jednej, lecz u obu gigantycznych dłoni brakowało po kilka palców. Spoczywały teraz w pyle koło nóg bóstwa, ledwie rozpoznawalne. Nie było już w ogóle wystającego wcześniej pępka, choć na podbrzuszu starego Boga wciąż dumnie wypiętrzały się znamiona męskości. Mimo to cały posąg wydał się Jonowi mniejszy, jakby się w sobie zapadał, zgarbił. A jednak wciąż był ogromny i przytłaczający.

– Puść mnie tam, gdzie powinienem się teraz znaleźć, proszę Cię – szepnął Jon, gdy znalazł się na ramionach Bezimiennego i przemieszczał się wokół jego potężnej głowy, szuka jąć pary oczu, która wskaże mu drogę. – Puść mnie. Ziele w moim woreczku wysycha i kruszeje, kropla Wody Życia może wypłynąć z płatka i wsiąknąć w skórę. Puść mnie. Widzisz że Cię nie porzucam, choć chciałbym. Nie zostaniesz sam więc puść mnie tam, gdzie jestem teraz potrzebny – szeptał żarliwie Jon.

Stary Bóg długo podejmował decyzję. Jon czekał i czekał, coraz bardziej niecierpliwie, czując, że czas ucieka – nie tu, w kręgu, gdzie zbiegały się Kamienne Drogi i gdzie pośrodku tkwił On, ale TAM. Tutaj czas był odmierzany powoli, ale TAM zaczął przyśpieszać i Jon już o tym wiedział.

Spóźnię się. I właśnie o to Mu chodzi! – pomyślał z rozpaczą.

Wreszcie powieki jednej z czterech par oczu uchyliły się, ukazując głęboką, lśniącą ciemność. Jon powędrował spojrzeniem w ślad za wzrokiem Światowida.

– Stosy… – przypomniało mu się nagle, zgoła bezsensownie, zasłyszane niedawno słowo. Dlaczego kapłan Ezra mówił o stosach?

Zieloność Puszczy zamigotała, rozmyła się, powietrze zadrżało, tak jak drży od wielkiego ognia. Ognia… Ogień… OGIEŃ… STOSY…

* * *

– Wróciłeś – zaśmiał się Chłopiec. – Za późno. Ona już płonie. Nie widzisz, że ogień liże jej stopy? Zaraz wyda z siebie zwierzęce wycie. A potem… Potem przestanie istnieć. Zniknie cieleśnie i z pamięci następnych pokoleń. Spóźniłeś się, Jonie.

Ogień lizał gołe, duże, niezgrabne stopy Dziewczyny przywiązanej do grubego pala. Te stopy były brzydkie, ordynarne, rozczłapane, jak u wszystkich wieśniaczek, które rzadko wkładały obuwie. Ale jej twarz nie była już twarzą wieśniaczki ani nawet nawiedzonym obliczem wariatki z Domremi. Była to chuda, inteligentna, żarząca się pasją, świadoma wiedzy twarz dojrzałej, mądrej kobiety, mimo że Dziewczyna miała przecież tylko szesnaście lat.

Za późno? – szepnął Jon, słysząc obok szyderczy, zadowolony śmiech Chłopca. – Nie może być za późno…

Przepchał się przez wrzeszczący tłum, który nie mógł się decydować, czy kocha Dziewczynę, czy też jej nienawidzi, czy ten stos go przeraża, czy raduje. Widowisko było jednak przednie więc wszyscy chłonęli je chciwie, pozostawiając na później namysł nad jego sensem. Jon z najwyższym trudem dobrnął do najdostojniej wyglądającego wielmoży, który siedział w wygodnym fotelu, przyniesionym tu przez sługi i przyglądał się egzekucji z mieszaniną źle hamowanego podniecenia, prawie seksualnej satysfakcji i bezwiednego wstrętu do siebie i do ofiary.

21
{"b":"88109","o":1}