Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Stanisława zatrzymała fiata pośrodku jednej z podkrakowskich wiosek. Wysiadła i rozejrzała się. Katarzyna wydostała się z drugiej strony. Zlustrowała domostwa położone wokoło.

– Coś jest nie tak – mruknęła. – Sądzisz, że najlepszy cieśla w Polsce może mieszkać w takim miejscu?

– Dlaczego nie? – Jej kuzynka zmarszczyła brwi.

– Wszystko tutaj zbudowane jest z cegły i pustaków. Nawet szopy są murowane…

– I bardzo dobrze, dzięki temu czerwoni go nie znaleźli. Zamaskował się idealnie.

– Żarty sobie stroisz!

– Założymy się?

Ruszyła do chaty oznaczonej feralnym numerem trzynastym. Zapukała do drzwi, a ponieważ nikt nie odpowiadał, obeszła domostwo i zajrzała na podwórze. Staruszek w ortalionowym dresie rąbał sobie drewka. Jego twarz wyrażała ujemny iloraz inteligencji, a siekierę trzymał, jakby po raz pierwszy w życiu dostał takie narzędzie do ręki. Polana leżące na stosikach wokoło wyglądały fatalnie. Każde innej długości, wszystkie niemiłosiernie krzywe…

– Daruj sobie – prychnęła Katarzyna.

– To kamuflaż. – Stanisława stanęła przed starcem. – Topór żelazny w próg wbijam, by mocom nieczystym dostępu do domu bronić – podała hasło.

Zamarł w pół ruchu i popatrzył na nią uważnie. Upłynęła najwyżej sekunda i pamięć zaskoczyła.

Miał osiem lat. Godzinę wcześniej został sierotą. W spoconej dłoni trzymał pistolet ojca. Celował nawet tam, gdzie trzeba, ale nie mógł się przełamać, by pociągnąć za spust. Patrzył na dwóch czerwonoarmistów w budionnówkach i nie był w stanie wystrzelić. Ten wyższy uderzył go w dłoń i broń upadła na piach. Z daleka dobiegał huk dział. 15 sierpnia 1920 roku. Nie wiedział jeszcze, że ten dzień przejdzie do historii.

Niższy Rosjanin wyjął z drewnianej kabury mauzera. Chłopiec odruchowo zacisnął oczy. Coś uderzyło go w czoło. Kula? Rozchylił powieki. Nie, to tylko krew chlapnęła. Dwaj zdekapitowani wrogowie wolno osuwali się na ziemię. Młoda dziewczyna w eleganckim stroju do konnej jazdy wytarła zakrwawione ostrze szabli irchą. Schyliła się, podniosła pistolet. Otrzepała go z kurzu i przeładowała.

– Zaciął się? Na przyszłość pamiętaj, że rewolwer jest pewniejszy i poręczniejszy w użyciu – powiedziała, podając mu broń kolbą do przodu. – Jak masz na imię?

– Anzelm.

Przedstawiła się. Odruchowo pocałował jej dłoń. Z daleka wiatr niósł odgłos palby karabinowej.

– Dokąd ciągną główne siły? – zapytała.

– Na Radzymin – wykrztusił. – A sztab mają w Wyszkowie. A nasi są podobno gdzieś tam. – Wskazał dłonią na południe. – Mówią, że armia idzie z Dęblina na północny zachód.

– Wracaj do domu i ukryj się – poleciła. – Plącze się tu masa maruderów.

– Ale ja… – Gestem wskazał słup dymu znaczący miejsce, gdzie płonął przysiółek.

Zrozumiała bez słowa.

– W takim razie jedź ze mną. Zdaje się, mamy do dyspozycji dwa konie. – Chabety zabitych pasły się opodal. – Karabiny zostawmy, są zbyt nieporęczne. – Odpięła mosiny przytroczone przy kulbakach i rzuciła je w krzaki. – Jeździłeś kiedyś konno?

Kiwnął głową.

To był ciężki dzień, ale przeżyli do wieczora. Przedzierali się w stronę polskich pozycji, przez pola, sady, opustoszałe wioski, sosnowe zagajniki, wydmy i błota.

Kobieta stosowała starą, partyzancką zasadę, wymyśloną jeszcze w czasie potopu szwedzkiego. Ukrywali się przed większymi bandami, wybijała do nogi mniejsze. Zdumiewała go precyzja, z jaką posyłała na tamten świat kolejnych sołdatów. Obojętnie, czy strzelała z nagana, czy cięła szablą, nigdy nie pozwoliła sobie na zbędny albo nieostrożny ruch.

Atakowała zawsze znienacka, bez trudu likwidowała oddział nawet pięciu przeciwników. Nigdy nie strzelała w plecy, ale bez wahania dobijała rannych. Odbieranie życia nie sprawiało jej ani przyjemności, ani przykrości. Robiła to kompletnie bezrefleksyjnie, bez nienawiści czy wyrzutów sumienia, jak młynarz tępiący myszy. Wróg, który podepcze polską ziemię, ma pozostać w niej na zawsze. I tyle. Zabijała bez drgnięcia powieki i bez śladów zmęczenia. Próbował liczyć ciała, ale szybko go to znużyło. Kim była? Nie miał pojęcia. Momentami wydawało mu się, że to sama śmierć przybyła na pole bitwy. Ale czy kostucha przeszukiwałaby kieszenie i sakwy zabitych?

Jej garsonka pokryła się kurzem, toczek przekrzywił, pot skleił włosy, na twarzy miała szare smugi brudu, mimo to nadal sprawiała wrażenie eleganckiej. Była skuteczna, zabójczo skuteczna, ale jednocześnie wcale nie wyglądała na żołnierza. Samotna bogini łowów, która wybrała sobie taką a nie inną dwunogą zwierzynę. Szlachcianka z Kresów, twarda jak kawałek hartowanej stali, broniąca polskiej ziemi przed zbezczeszczeniem. Pistolet ojca się przydał. Anzelm wystrzelił trzy razy, trzykrotnie ratując jej życie. Umiała okazać wdzięczność. Tydzień później, gdy dotarli do Krakowa, zarekomendowała go do najstarszego i najszacowniejszego cechu.

– Droga pani Kruszewska. – Uśmiechnął się szeroko, a potem pobladł i odskoczył w tył, żegnając się odruchowo. – Tfu! Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!

– Ja też się cieszę, że cię widzę. Jest robota.

– Na tamtym świecie mam dwory stawiać? – Zasłonił się siekierą, cofając pomalutku.

– No co ty? – prychnęła. – Skąd to idiotyczne podejrzenie?

– Przychodzisz stamtąd? – Wskazał dłonią niebo. – Czy stamtąd? – Jego palec wycelował w ziemię.

– Żyję. – Wzruszyła ramionami. – Nie umarłam.

– Minęło osiemdziesiąt lat, a ty ciągle masz tyle samo? – Pierwsze zaskoczenie minęło.

Nie bał się. W jego głosie była wyłącznie ciekawość. Już wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy, wyczuł, że nie jest to zwykła kobieta. Choć nie sądził, że aż tak…

– Jak już wspomniałam, jest robota… Zbudujesz coś dla mnie?

– Skoro mnie odnalazłaś, wiesz, kim jestem – powiedział cicho. – Zresztą to poniekąd twoja zasługa. Wiesz, jakich prac się podejmuję. Ale dla ciebie zrobię wszystko. Nawet jeśli będzie trzeba stawiać chlewik z pustaków.

– To będzie naprawdę trudne zadanie. Trzeba postawić dwór. Tak, aby przetrwał pięćset lat. Z grubych belek. Niestety świeżych, nie mam czasu na leżakowanie drewna.

Uśmiechnął się pod nosem i gestem zaprosił kobiety do stodoły. Budynek aż po sufit wypełniony był drewnem. Pnie starannie ociosano. Musiały czekać tu od dawna. Surowiec był wyleżakowany, wysuszony, gotów…

– Liczyłem, że nim zamknę na zawsze oczy, pojawi się jeszcze jakiś spóźniony o kilka dziesięcioleci klient -szepnął. – Jak duży dom chcesz stawiać?

Podała mu plany wykreślone przez Alchemika. Rzucił na nie okiem i przez chwilę obliczał coś w pamięci.

– Wystarczy na styk. – Ucieszył się. – A może i trochę zostanie. Któż to rysował?

Na ostatniej stronie znalazł podpis mistrza Michała i jego brwi uniosły się do góry.

– Dzień niespodzianek – mruknął. – To i on żyje? Hm, w sumie można się było tego spodziewać. Jak to robicie?

– Mamy czerwoną tynkturę, kamień filozoficzny – wyjaśniła dziedziczka. – Umiejętnie dawkowany zatrzymuje procesy starzenia się organizmu. A dokładniej, wspomaga mnożenie się komórek i chroni DNA przed uszkodzeniami. Pierwszą dawkę łyknęłam, gdy miałam dwadzieścia jeden lat, i już się nie zestarzałam…

– Ciekawe. I często to zażywacie?

– Jedna porcja na mniej więcej pięćdziesiąt lat – wyjaśniła. – Jeśli sobie życzysz…

– Pięknie dziękuję. – Roześmiał się. – Przez następne pół wieku mam chodzić bez zębów, na wpół ślepy, z reumatyzmem, chorymi nerkami i wątrobą, która dawno już przestała tolerować piwo? Tylko tego mi brakowało. A tak w ogóle, to ile naprawdę masz lat? – Przechylił głowę zaciekawiony.

– Nieładnie pytać damę o wiek – zażartowała. – Na kiedy możemy się umówić?

– Jeśli to niedaleko, to mogę jutro podskoczyć, obejrzeć miejsce. I załatw transport. – Wskazał belki.

– Ile to będzie kosztowało? Wzruszył ramionami.

– Dla przyjaciół zawsze pracuję za darmo.

* * *

Alchemik skończył pakować niewielką walizkę. Unikał podróżowania z dużym i nieporęcznym bagażem. Mały aparat cyfrowy, palmtop, bielizna, koszula na zmianę, krawat, na wypadek gdyby musiał nadać sobie bardziej godny wygląd, notatnik i wieczne pióro. Ubranie ma na sobie, zegarek na ręce, telefon w kieszeni. Pora ruszać w drogę. Zamówił taksówkę.

– Grafitowy volkswagen za pięć minut – zaszczebiotała dyspozytorka.

Zszedł spokojnym krokiem na dół. Samochód właśnie podjechał. Taksówkarz wykonał zachęcający gest.

– Pan zamawiał?

– Miało być grafitowe auto, a to jest czerwone – mruknął ze zdumieniem Alchemik, sadowiąc się na tylnym siedzeniu.

– Byłem bliżej – wyjaśnił taryfiarz, zapuszczając silnik – to mnie skierowali… Dokąd szanowny pan sobie życzy?

– Na lotnisko… – Michał urwał w pół słowa. W domniemanej taksówce nie było taksometru.

Instynkt zadziałał błyskawicznie. Alchemik szarpnął za klamkę, ale drzwi były już zablokowane. Po nóż nie zdążył sięgnąć, ukryta pod tapicerką siedzenia mata elektryczna poraziła go napięciem co najmniej piętnastu tysięcy wolt. Świadomość zgasła.

8
{"b":"88078","o":1}