* * *
Katarzyna przerwała rysowanie. Spojrzała na projekt. Nawet niczego sobie… Podeszła do piecyka ceramicznego. Rzut oka na zegarek powiedział jej, że może już wyjmować faski. Na wszelki wypadek założyła grube, skórzane rękawice. Pierwsze cztery kubki były pęknięte. A zatem trzeba stosować mniej domieszki schudzającej glinę albo zmienić temperaturę wypalania. Obejrzała kolejne. Szkliwo na pierwszych nie wyglądało najlepiej, pokryło się harysem – siateczką cieniutkich pęknięć – Katarzyna westchnęła i otworzyła drugi piec. Miseczki zrobione z majoliki wyglądały zdecydowanie lepiej. Obejrzała je uważnie. Postukała końcem noża. Jedna dała głuchy odgłos, pęknięta. Pozostałe były dobre.
Stanisława siedziała w swoim pokoju i siedemnastowiecznym pismem kaligraficznym projektowała etykietki.
– Co o tym sądzisz? – Kuzynka wręczyła jej gotowe naczyńko.
Stanisława obejrzała je uważnie, potem rąbnęła znienacka o ścianę i pozbierawszy kawałki, zlustrowała przełom.
– Znakomite – powiedziała. – Przypominają jakością dzbany świętego Jakuba… No, takie flamandzkie, kamionkowe. Trzymaliśmy w nich wino – dodała, widząc pytający wzrok kuzynki. – Jak je zrobiłaś?
– Metodą prób i błędów. Odciskane z formy niczym rzymskie naczyńka terra sigilata…
– Aha – zgodziła się kuzynka, choć nie miała zielonego pojęcia o archeologii. – To znaczy wszystkie będą identyczne?
– Zgadza się. – Podała jej kolejną faskę i pokrywkę.
– Hmmm…
Alchemiczka obejrzała wytłoczony herb Habdank i napis.
– Majątek ziemski Kruszewice – odczytała. – Ładnie wygląda, ale gdyby tak zmienić trochę krój literek…?
– Co proponujesz?
Zaskrzypiały schody. Księżniczka, rozczochrana, w szlafroku i kapciach, zajrzała do pokoju.
– Już wstałyście? – zdziwiła się.
– Już? Prawie jedenasta. – W głosie Katarzyny nie było nagany. – Źle się czujesz?
– Jestem trochę senna – mruknęła Monika. Obejrzała faskę.
– A gdyby tak dodać do gliny ciut kobaltu? – zaproponowała. – Zrobi się lekko błękitne.
– Będzie ładniejsze – przyznała Katarzyna. – Tylko skąd wytrzasnąć kobalt? I czy nie jest czasem toksyczny?
– Używano go właśnie do malowania naczyń – wyjaśniła wampirzyca i poczłapała do kuchni.
– Chyba mała urwała się w nocy na potańcówkę. -Stanisława uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
– Nie wydaje mi się. – Agentka pokręciła głową. – Jak etykietki?
Dziedziczki zabrały się do roboty.
* * *
Monika niepewnie popatrzyła na kabinę prysznicową. Ciepła woda? Agregat buczy, więc terma powinna działać. Nie, lepiej popływać w źródle. Zjadła pospiesznie pajdę chleba z kawałkiem kiełbasy i osiodłała swoją klacz. Przemknęła przez wieś jak powiew wiatru.
Słońce stało wysoko, na niebie ani jednej chmurki. Dziś znowu będzie dziki upał. Wjechała w cień drzew, zatrzymała się nad stawem, zeskoczyła z konia i zamarła ze zdumienia, widząc swoje odbicie w wodzie. O, do licha…
Nadal miała na sobie szlafrok i ranne pantofle. Zapomniała się ubrać. Po prostu zapomniała… No nic, najwyższy czas się obudzić. Rozejrzała się wokoło. Żywego ducha. Naga, tylko z naszyjnikiem na szyi, skoczyła, rękoma dotknęła dna, wypłynęła, parskając jak foka, i zanurkowała znowu. Lodowata woda otrzeźwiła ją, pozwoliła pozbyć się resztek zmęczenia. Ach, jak cudownie. Poczuła ucisk w uszach i na skroniach. Uaaa. Tego jej było trzeba. Wynurzyła się i stojąc na brzegu, przez długą chwilę w niemym zachwycie patrzyła w swoje leciutko drgające odbicie na powierzchni stawu. Twarde łydki i uda, mięśnie tuż pod gładką, czystą skórą. Wygląda jak antyczny posąg wykuty przez natchnionego mistrza z bryły najlepszego marmuru. Narzuciła na mokre ciało szlafrok.
Wróciła do dworu okrężną drogą, przez pola. Lepiej w takim stroju nie pokazywać się ludziom na oczy…
A gdyby tak – rozmarzyła się – wymknąć się nocą z dworu, osiodłać klacz i całkiem nago pogalopować przez wzgórza w blasku księżyca? Poczuć na skórze tylko nocny wiatr, wytarzać się w cudownej chłodnej rosie i dzikich ziołach… A potem… Może poszukać kogoś, kto ugasi ogień płonący w żyłach.
* * *
Księżniczka znalazła porzuconą gazetę i zaczęła ją przeglądać. Ceny skupu płodów rolnych, ogłoszenia drobne… Nieoczekiwanie jej uwagę przykuła informacja zamieszczona pomiędzy komunikatami. Dyskoteka? Dawno nie była na żadnej zabawie, a przecież lubi tańczyć. Może by się wybrać? Zażyje trochę rozrywki, poszaleje. Gdzie to będzie? Wyjęła z szuflady mapę i sprawdziła. No cóż, kawałek drogi, prawie trzydzieści kilometrów. Z drugiej strony, ma przecież rower. W dwie godzinki można dojechać. I nagle poczuła nieodpartą pokusę. Wyrwie się ze wsi, pojedzie tam, gdzie jasno płoną światła lamp, gdzie zamiast dzwoniącej w uszach ciszy można posłuchać muzyki. Tam, gdzie ludzie będą podziwiali jej nieziemską urodę. Tam, gdzie jej smukła kibić i zgrabne nogi przyciągną męskie spojrzenia…
Popołudnie i wieczór wlokły jej się niemiłosiernie. Wreszcie zapadł zmrok. Stanisława zamknęła się w swoim pokoju. Katarzyna zmęczona wyrabianiem gliny poszła spać. A zatem w drogę.
Po pierwsze, włosy. Po tym najłatwiej ją rozpoznać. Lepiej, żeby zakochani tubylcy nie śpiewali jej potem serenad pod oknem. Od dawna chciała zobaczyć, jak będzie wyglądać, gdy zmieni kolor. Kupiła sobie odpowiednie kosmetyki i akurat nadarza się sposobność, by je wypróbować. Pianka koloryzująca zamieni ją na jedną noc w brunetkę. Jeszcze oczy – barwne szkła kontaktowe zdobyła już dawno, ale jak do tej pory nie było okazji ich użyć. Z dna plecaka wyszarpnęła bluzkę kupioną kiedyś na jakąś specjalną okazję. Jest trochę niepraktyczna, ma zbyt głęboki dekolt. Ale ostatecznie… Z kosmetyczki wyjęła korektor. Staranne zamalowanie herbu zajęło jej tylko kilka minut. Spojrzała na swoje odbicie. Wygląda nieźle, ale czegoś jakby brakuje. Zawiesiła na szyi medalion, będzie się ładnie prezentował. Otworzyła okno, z kocią zwinnością ześlizgnęła się na ziemię po dachu i piorunochronie. Wyciągnęła rower z komórki. I za moment mknęła już pylistą, polną drogą.
Dyskoteka odbywała się w sporym budynku remizy strażackiej. Księżniczka zostawiła rower kilkadziesiąt metrów dalej w krzakach i przypięła starannie łańcuchem do drzewa. Wykorzystując osłonę ciemności, ściągnęła spodnie i założyła spódnicę. Sięga do kolan, szkoda, mini byłoby lepsze. Kurtka też nie będzie potrzebna, rzuciła ją na bagażnik. Gdzie schować sztylet? W zasadzie mogłaby go tu zostawić, ale głupio czuła się bez broni. Katarzyna nosiła ostrze wplecione w warkocz, to chyba dobry pomysł. Przez ten rok włosy wampirzycy nieźle odrosły. Rozdzieliła je na kilka pasemek, przeczesała i oplotła pochwę. Machnęła głową i omal nie wybiła sobie zębów. Na nic. W końcu zawiesiła broń pod bluzką, przekładając mocowanie przez ramiączko stanika. Rękawy są krótkie i szerokie, dekolt też obszerny, w razie czego zdąży wyciągnąć.
Podeszła do obłażących z farby drzwi, zapłaciła pięć złotych za wstęp, dostała za to pieczątkę na lewe przedramię. Ciekawy sposób wydawania biletów – uśmiechnęła się w duchu. Po chwili zapomniała o tym. Wmieszała się w tłum, ogarnął ją dziki, pierwotny rytm. W pomieszczeniu było duszno, tłoczno i ciemno, blaszana muzyczka dudniła na cały regulator. Widocznie organizatorzy uznali to za najlepszy sposób na zapewnienie klientom dobrej zabawy. Zawirowała w tańcu. Czas przestał istnieć. Muzyka jest inna. Inne słowa piosenek, inny rytm, inni ludzie, ale jednocześnie chodzi przecież o to samo. Zagubić się w tłumie, odrzucie swoją tożsamość, na kilka godzin wyłączyć nieznośną uporczywość myślenia.
Zapomnieć o swoim bydlęcym i pełnym znoju życiu… Zawieszenie broni podczas interwencji na Krymie, potańcówki w górach Bułgarii, dzika zabawa abchaskich górali, wszystko wymieszało jej się w głowie. Muzyka i szaleństwo. Aż do teraz nie wiedziała, że tak bardzo tego potrzebuje. W przerwie przepchnęła się do baru. Mieli tylko piwo, kiepskie, a do tego najprawdopodobniej rozwodnione, ale w gardle jej zaschło, więc skusiła się na kufel. W smaku było dość paskudne, ale przyjemnie zimne. Nikt nie zapytał jej o wiek. Przypomniała sobie studenta i zaklęła pod nosem. Trzeba było wziąć od niego numer na komórkę. Mogliby się tu spotkać, potańczyć, zabawić się trochę razem. Nie pomyślała. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Ugasiła pragnienie i mogła znowu ruszać w tany.
Pół nocy minęło jak z bicza strzelił. Przez ostatnią godzinę naprzeciw niej podrygiwał jakiś przypakowany koleś w odświętnym dresiku. Musiała zrobić na nim spore wrażenie. Uśmiechała się obiecująco, spuszczała zalotnie wzrok. Tajemniczy kamień połyskiwał w głębokim dekolcie. Kilka razy wychwyciła wrogie spojrzenia ze strony miejscowych dziewczyn. Widać ten kafar ma tu wzięcie…
Przerwa, zabłysły światła. Oparła się o słup. Chłopak podszedł pewnym krokiem, najwidoczniej uznał ją już za swoją zdobycz. Złapał za ramiona, by ją objąć, wyszczerzył zęby. Ale znudziła się tą zabawą. Rąbnęła go kolanem i uśmiech przyozdabiający mordę zgasł razem ze świadomością. Koleś wolno osunął się w tył i runął w tłum, który rozstąpił się usłużnie. Czterech podobnie zbudowanych mutantów poderwało się od stolika. Kolejni dwaj jak w zwolnionym filmie odwrócili się od baru. Zanurkowała między ludzi. Sądziła, że zdoła dopaść drzwi, ale nie udało się. Trzej mięśniacy zabarykadowali je własnymi cielskami. Dziewięciu? Ciut dużo…
– Z drogi – warknęła.
Nie zareagowali, więc zaatakowała pierwsza. Środkowy wyglądał na wodza. Od niego zaczęła. Horda, gdy zabraknie przewodnika stada, zazwyczaj idzie w rozsypkę. Zamachnęła się potężnie, wywinęła piruet i przyładowała z całej siły. Szczęka poszła w drzazgi, krew, zęby i jakieś ochłapy bryznęły na tego po prawej, który poderwał odruchowo dłonie do twarzy. Kopnęła go w kolano, coś chrupnęło. Został jeszcze jeden. W tym momencie wszystko nagle pociemniało. A więc nie zdążyła… Zatoczyła się ciężko po ciosie butelką w potylicę. Opadła na czworaka, kopniak w żebra odebrał jej dech. Na chwilę. Świeże powietrze. Jest na dworze? Ach tak, odciągnęli ją za róg budynku.