Литмир - Электронная Библиотека
A
A

To znaczy, teraz rozumiem, tylko skąd ona, do licha, wiedziała?

A Wiktor spojrzał na Ewę.

– Przyznajemy się?

Wzruszyła tylko ramionami z jakimś takim bezradnym wyrazem twarzy, jakiego nigdy u niej nie widywałam.

Babcie zelektryzowało i natychmiast przeniosły sokoli wzrok z nas na Ewę i Wiktora.

– Wiktorku! Ewuniu!!!

Wiktor podszedł do swojej żony i otoczył ją opiekuńczym ramieniem.

– Nie będziemy kręcić – powiedział stanowczo. – Dobrze babcie myślą, Ewa jest w drugim miesiącu. Może nawet prawie w trzecim.

– W drugim – sprostowała Ewa słabym głosem.

Wydaliśmy kilka kolektywnych okrzyków, które miały oznaczać gratulacje, aprobatę, radość i wiele innych pozytywnych uczuć. Tylko mała Jagódka lekko się nachmurzyła.

– No nie – odezwała się z lekką pretensją. – Dlaczego ja jeszcze nic nie wiem?

– Przepraszam cię, córeczko. – Wiktor zagarnął ją sobie na kolana, zanim zdążyła się nadąć i zaprotestować. – Mieliśmy ci to dzisiaj przed pójściem spać uroczyście zakomunikować jako osobie najważniejszej, ale sama widzisz, tak jakoś wyszło, że się zgadało o tych dzieciach. To już powiedziałem, bo przecież i tak byśmy się ujawnili.

– To będzie siostra czy brat? – Kajtek, oczywiście, był konkretny.

– Za wcześnie, żeby stwierdzić. – Wiktor pokręcił głową. Jagódka przeniosła się do matki.

– Mamo, a ty jak myślisz?

– Ja nie mam pojęcia, kochanie – westchnęła Ewa. – Ja jestem jeszcze trochę oszołomiona, bo dopiero od kilku dni wiem o tym dziecku. Słuchajcie, ja w ogóle teraz nic nie wiem.

– Czego właściwie nie wiesz? – Emilka tryskała entuzjazmem. – Ewka, przecież to jest rewelacja! Jagusi dawno należy się jakieś rodzeństwo, Wiktor zarobił teraz kupę szmalu, możesz wziąć urlop, możecie się urządzić; oczywiście nie w Krakowie, tylko tutaj.

– Na strychu w Rotmistrzówce? – wyrwało się Ewie.

– Możecie na strychu. – Emilka miała w oczach chytre błyski. – Ale ja wam coś powiem: Kiełbasińscy sprzedają chałupę po babce…

– Jaką chałupę, Emilka? O czym ty mówisz?

– O chałupie babci Kiełbasińskiej! Za naszymi padokami! Będziecie mieli przez płot do nas!

– Emilka, zwariowałaś? Ta stara ruina?

– To nie jest taka ruina. Ja ją oglądałam. To fajna chatka, zdrowa i wszystko w niej jest, tylko strasznie zarośnięta. Jak się ten cały busz wytnie, to sama zobaczysz. Mały remoncik i macie dom na wsi!

– Wiktor. – Ewa zwróciła się do męża jakby o ratunek przed dzikim optymizmem Emilki, ale mąż miał niemądry wyraz twarzy, a nawet jakby się zaczerwienił.

Czyżby był w zmowie z Emilką? Bo jakoś mało go zaskoczyła ta stara chałupa!

Co tu się wyrabia? Nic nie rozumiałam, natomiast odniosłam wrażenie, że Janek i Rafał świetnie się bawią całą sytuacją – nalali sobie babcinego likworu poza kolejką i lekko się podśmiewając, stuknęli kieliszkami.

Ewa postanowiła chyba jednak się bronić.

– Ja nie wiem – powiedziała słabawo. – Ja nie wiem. Dlaczego wy wszyscy mi tak życie urządzacie. A ja nie wiem. Przecież mam pracę. Habilitację na głowie. Dopiero co wróciłam na uczelnię. Pomyślą, że jestem niezrównoważona wariatka…

– A to niech pomyślą. – Babcia Stasia z impetem odstawiła kieliszek na stół. – Nalej mi, Jasiu, jeszcze troszkę. Ewuniu, a co też ty opowiadasz. Niezrównoważona! Jeżeli ktoś może o tobie tak pomyśleć, to sam jest niezrównoważony. Ale tutaj sama zobacz: natura przemówiła! Nie lekceważ tego! Nie będę ci mówiła, że to znak z nieba, ale na twoim miejscu dobrze bym się zastanowiła, co ważniejsze, uczelnia, czy rodzina! Rafałku, jesteś lekarzem, dobrze, ja wiem, że niepraktykującym, ale przecież lekarzem i uczyłeś się tych rzeczy, powiedz jej, że czas najwyższy, bo potem może chcieć, ale już może nie móc!

Rafał uśmiechnął się pod wąsem. On ma miły uśmiech i trochę rozumiem Emilkę.

– Babcia ma rację. A ja powiem coś jeszcze, co mi mówił mój ojciec, który jest właśnie specjalistą od tych rzeczy. Najlepsze są dzieci zrobione przypadkiem…

– Rafale, co ty mówisz, przy Jagódce, przy Kajtku… – jęknęła Ewa. Kajtek z Jagusią udawali, że ich nie ma w pobliżu.

– O, przepraszam, faktycznie. To co, mam nie mówić?

– Mów, mów – zażądał Wiktor. – To jest ciekawe, co mówisz! Dlaczego one są najlepsze, te przypadkiem, wiesz… W jakim sensie najlepsze i dlaczego?

– Wiem. One są najlepsze w sensie ogólnym. Bo tu babcia miała wielką rację, natura przemówiła. A kiedy natura się wypowiada, to wie, co mówi. I one się potem rodzą zdrowe, ładnie się rozwijają, nie ma z nimi większych kłopotów. Takie dzieci, na które się czeka latami, kiedy kobieta ma trudności z zajściem w ciążę, czasem leży miesiącami w szpitalu, żeby donosić, bywają chorowite i słabe. Tak pokazuje statystyka. A więc przypuszczam, Ewuniu, że będziesz miała wspaniałe dziecko, czego wam wszystkim życzę z całego serca.

Wydaliśmy z siebie kolejne zbiorowe okrzyki pełne aplauzu i zachęty na przyszłość. Wiktor wziął Ewę w ramiona i przytulił do siebie (w ogóle nie zrobiło to na mnie wrażenia!!!), a ona mu trochę bezwładnie zwisła z tych objęć, więc ją posadził na kanapie, sam usiadł obok, Jagódka wpakowała się pomiędzy nich i tak sobie siedzieli.

Renesans rodziny, jak mamę kocham!

I bardzo dobrze, niech będą jak najszczęśliwsi. Nie wiem, czy przebiją nasze z Jankiem osiągnięcia w tym zakresie.

Ostatecznie postanowili obejrzeć chałupę i zastanowić się nad dalszymi posunięciami jutro.

Emilka

Bomba pękła. To znaczy Wiktorek pękł, bo Ewa pewnie by się jeszcze tajniaczyła, zastanawiała i wymyślała różne głupoty, ale sytuacja się zrobiła jakaś taka sprzyjająca i wygadał się. Bardzo dobrze. Zamierzałam go i tak zmusić do tego, bo jak się takie rodzinne forum za nich zabierze, to Ewa w końcu MUSI skapitulować.

Jutro będą oglądać chałupę starej Kiełbasińskiej pod kątem ewentualnego nabycia i zagospodarowania. Dopadłam Wiktora w kącie i poradziłam mu, żeby zaprowadził tam Ewę pod pretekstem dobrego światła w miarę wcześnie – żeby jeszcze była troszkę zmęczona porannym rzygankiem (uprawia takowe; biuletyn o jej stanie zdrowia wydarłam z niego natychmiast po ich przyjeździe), to się z nią łatwiej będzie pertraktowało…

Rafał chyba uczynił poważny wyłom w jej świadomości, wygłaszając twierdzenie o wyższości dzieci nieplanowanych nad planowanymi. Widziałam, że zrobiło to na niej duże wrażenie.

– Rafałku – spytałam go, kiedy odnosiliśmy wspólnie nakrycia do kuchni – ty mówiłeś serio o tej przemawiającej naturze, czy to było tylko na cześć Ewy?

– Serio, serio, jak najbardziej. Opowiadałem ci o moim ojcu, który jest wybitny w swojej specjalności i chciał, żebym ja był wybitny w tej samej; on mnie przygotowywał do zawodu i wtłaczał mi do głowy mnóstwo różnej wiedzy z tej dziedziny. Wiesz, gdyby nie był taki strasznie nachalny i apodyktyczny, to może bym się nawet zdecydował na to położnictwo. Fajnie jest, jak się dzieci rodzą. Ale tatuś przesadził z agitacją. Na pewnym etapie nienawidziłem wszystkiego, co się wiązało z ginekologią. Potem mi przeszło. A potem, jak ci wiadomo, w ogóle medycyna mi przeszła.

– Nigdy nie żałowałeś?

– Żałowałem. Ale nie tego, że ją rzuciłem, tylko jej samej i tego że musiałem to zrobić. To trochę skomplikowanie brzmi, ale chyba wiesz, o co chodzi. W końcu ładnych parę lat z życiorysu mi uciekło. Ale nie potrafiłbym się zmusić do pracy w tym naszym systemie. Wiesz, czasem miałem wrażenie, że u nas się już w ogóle ludzi nie leczy, tylko jakieś cholerne przypadki. Po kawałku. A ludzie są od tego coraz bardziej chorzy. No a potem była ta sprawa z wypadkiem mojej żony…

– Jak ona miała na imię?

Spytałam i aż się spociłam. Pomyśli, że jestem wścibską małpą. Chyba nie pomyślał, bo odpowiedział całkiem zwyczajnie.

– Karolina. A córeczka miała być Katarzynka.

– Przepraszam cię, Rafale, tak odruchowo spytałam, nie powinnam była…

– Nie, dlaczego? Ja już mogę o tym mówić, nie przejmuj się. To było moje poprzednie życie, a teraz mam kolejne.

– To masz ich kilka? Jak Kajtek w swoich grach komputerowych?

– Kilka. Chcesz herbaty? Takiej dobrej, z liści, a nie na szelkach?

Prztyknął guziczkiem elektrycznego czajnika, którego używaliśmy do indywidualnych herbatek. Siedliśmy w kącie kuchni. Jakoś nam przyjemnie było… przy jakże nastrojowym szumie zmywarki, którą włączyłam, dołożywszy do niej uprzednio kieliszki po likworze.

Postanowiłam drążyć temat jego życia.

– Powiedz, ile ich naliczyłeś? Tych żyć?

– Dwa i pół.

Rozśmieszył mnie.

– Jak to liczysz? Czemu pół?

– Pierwsze życie – powiedział, zalewając herbaciane listki w imbryczku – to było od zera do tego wypadku Karoliny. Normalne, poukładane życie, z takim standardowym rozwojem od dzieciństwa poprzez szkoły, akademię, małżeństwo, pierwszą pracę, takie tam. Rozumiesz, co mam na myśli?

Przytaknęłam i podałam mu cukierniczkę, którą odsunął, bo przecież nie słodzi herbaty.

– Potem to wszystko padło na pysk. I się skończyło pierwsze normalne, bezpieczne życie. To znaczy, ono nie było bezpieczne, ale takim się zdawało. Potem przez jakiś czas żyłem na pół gwizdka. Tego okresu nie liczę jako normalne życie. A więc połówka. I teraz, od jakiegoś czasu żyję normalnie. To będzie życie numer dwa.

Strrrrasznie chciałam go zapytać, od którego momentu liczy to normalne życie numer dwa, ale jakoś nie zapytałam. Bo mógłby nie odpowiedzieć, że od chwili poznania nas i Rotmistrzówki.

I mnie.

Zamiast tego rzuciłam lekko:

– No i jak znajdujesz to kolejne życie?

– Pozytywnie. – Uśmiechnął się i podsunął mi cukierniczkę, której nie użyłam, bo z zasady nie słodzę herbaty.

– Nie masz takich pomysłów, żeby wrócić do medycyny?

– Nie. To się skończyło definitywnie. Mogę robić wiele pożytecznych rzeczy, nie używając mojego dyplomu Akademii Medycznej. Sama wiesz, bo też to robisz.

– A jak ci jest z nami?

– Nie widać tego po mnie? – Zaśmiał się beztrosko. – Wtapiam się. Jeżeli już biorę udział w zbiorowej agitacji Ewy… żeby nie powiedzieć: indoktrynacji…

74
{"b":"88075","o":1}