Ewa coś tam mówiła o jakimś sklepie w Jeleniej Górze, gdzie sprzedają taką ceramikę, ale skąd ja mogę wiedzieć, czy akurat mają tam takie cukierniczki? A w Książu mają.
Ewa nie ma pojęcia, że zawisły nad nią czarne chmury spisku uknutego przez jej wiernego męża i młodą przyjaciółkę. Baaardzo jestem ciekawa, jak też Wiktor zabierze się do dzieła. Obawiam się jednak, że nie będzie mi wypadało indagować go o szczegóły. Mam nadzieję, że podejdzie do problemu metodycznie i uwzględni wszystkie okoliczności. Kiedy wyjeżdżali, Jagódka miała łzy w oczach, chociaż starała się udawać dzielnego wojaka. To nie jest w porządku, żeby dziecko było z dala od rodziców.
Teraz mi przyszło do głowy, że może Ewa w podświadomości swojej pokrętnej wcale nie chciała tego Krakowa? Wiktor ją zna, chciała postawić na swoim, a potem – kto wie? Może sprawa małej Malinki (lub małego Ogóreczka – Hieronimka – Boszyka od-obrazków-a-nie-od-pralek-automatycznych) przejdzie łatwiej, niż nam się zdaje w tej chwili?
Czas pokaże.
W nagrodę za to, że jestem taka inteligentna i tak ładnie wyciągam wnioski, podjechałam do chłopaków. I natychmiast tego pożałowałam. Trafiłam bowiem na sytuację dla nich nieprzyjemną, mianowicie ta ich szefowa (nie cybernetyczna, tylko zwyczajnie okropnie chamowata) robiła im właśnie awanturę przy ludziach. Że, mianowicie, postąpili wbrew wyraźnemu zaleceniu i nie zawiadomili klientów o podniesieniu cen za zajęcia hippoterapeutyczne, wszystko drożeje i usługi też drożeją, co to jest, ona nie jest instytucją charytatywną, żadnego kontraktu z Funduszem Zdrowia nie ma i mieć nie będzie, bo za takie drobne fenigi jak od Funduszu można dostać, to jej się nie opłaca, poza tym Fundusz hippoterapii nie refunduje, poza tym nawet gdyby refundował, poza tym to są usługi wysokospecjalistyczne – i tak rzeką całą to płynęło z różowych usteczek, podczas kiedy chłopcy stali jak przymurowani, konie stały jak przymurowane, dzieci z nich zwisały – Zuzia od Prymulki i Marcin Grabowski, a Prymulka i Grabowski oczy mieli coraz większe, przy czym oczy Grabowskiego wzbierały odrazą, a oczy Prymulki troską, bo pewnie forsą to ona nie śmierdzi…
Widziałam, że w Tadzinku też wzbiera coś dużego, ale się hamował. Pewnie nie chciał robić awantur w obecności dzieci, żeby ich dodatkowo nie stresować. Natomiast Rafał nie wytrzymał. Spostrzegł mnie i władczym gestem ręki przywołał, oddał mi wodze Hanysa i łapkę Zuzanki, po czym podszedł do nadającej wciąż baby.
– Bardzo panią przepraszam – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie będziemy tu rozmawiali na nasze wewnętrzne tematy, państwo nie muszą tego wszystkiego słuchać…
– Pan się zapomina, panie Rafale – syknęło babsko. – To nie pan jest tu szefem, tylko ja. I będziemy rozmawiać tam, gdzie mnie to odpowiada. I wtedy, kiedy mnie to odpowiada. To wasza wina, że nie powiadomiliście w porę klientów o zmianie…
W tym momencie ujrzałam z satysfakcją, jak Rafał ujmuje ją pod ramię i spokojnie, ale raczej stanowczo wyprowadza z pola walki. Blady Tadzio ujął wodze swojego konia z Marcinem na grzbiecie i gestem polecił mi zrobić to samo z Hanysem. Ruszyliśmy wolnym stępem w kółko, jakby nic się nie stało. O tym, że się jednak stało, świadczyły miny zarówno Prymulki, jak i Grabowskiego, którzy teraz, oparci o drągi okalające ujeżdżalnię, rozmawiali miedzy sobą przyciszonymi głosami.
– Dobrze sobie radzisz – odezwał się nagle przy mnie głos Rafała. Nie zauważyłam, kiedy nadszedł. – Zmień jej pozycję, tak, jak ci pokazywałem poprzednim razem. Nic się nie bój, Zuziu, teraz ciocia cię obróci trochę inaczej, będziesz widziała grzywę konika. Złap ją rączkami, spróbuj.
A gdzie tam biedna Zuzia miałaby łapać Hanysa za grzywę tymi powykręcanymi łapkami… Ale jakby spróbowała. Pomogłam jej odzyskać nieco chwiejną równowagę i ruszyliśmy w dalszą drogę w kółko. Rafał szedł z drugiej strony konia, ale nic nie robił, czuwał tylko, żeby nam się dziewczynka nie przegibnęła.
Po raz kolejny w życiu awansowałam na ciocię. Ale numer.
Miałam nadzieję, że Rafał nie zauważył, że omal się nie rozbeczałam, kiedy Zuzia wykonała tę swoją próbę (jaką próbę, cień próby!) łapania Hanysa za grzywę. Pewnie zauważył zresztą, tylko on jest taktowny.
A jakim cudem udało się Tadziowi powstrzymać Marcina od wrzasków dezaprobaty, które to wrzaski doskonale pamiętałam z Grabowskich pobytu w Rotmistrzówce – to już w ogóle nie wiem. Nawiasem mówiąc, Marcin nie zwisał z końskiego grzbietu tak strasznie bezradnie jak Zuzia, ale on od początku był w lepszym stanie. No i nie jest autystyczny, tylko rozbestwiony. Rafał też na niego dobrze działał. Ciekawe, czy to wchodzi w zakres szkolenia?
Zajęcia trwały jeszcze dziesięć minut, do pełnej godziny, a po ich zakończeniu rodzice poprosili nas o chwilę rozmowy. Grabowski rzucił mi się na szyję z uściskami, których zaniedbał na wstępie, ale to z powodu awantury, no i tak naturalnie pani weszła w te zajęcia, pani Emilko…
– Jakby pani to całe życie robiła. Tak się cieszę, że panią widzę, naprawdę. Marcin uwielbia te jazdy i one mu doskonale robią. Panie Tadeuszu, jak teraz będzie z tą ceną?
– Mamy podnieść o dwadzieścia pięć procent…
– Od kiedy?
– Od poprzedniego razu. Rafał, co szefowa powiedziała?
– Niestety, musimy się zastosować. Przykro nam, że państwo byliście świadkami tej sceny, ale rzeczywiście, my tu tylko pracujemy, stawki ustala szefowa. Obawiam się zresztą, że wszędzie jest ostatnio dość drogo…
– Jakoś sobie poradzimy – zawołał żywo Grabowski. – Prawda proszę pani?
Prymula powątpiewająco kręciła głową.
– Będziemy musieli, ale nie wiem…
Reszta tekstu utonęła w głębokim westchnieniu. Tadzinek zrobił się czerwony i podejrzewam, że gdyby pani szefowa była w pobliżu, dostałaby za swoje bez względu na konsekwencje.
Kiedy rodzice i dzieci odjechali, Tadzio wybuchnął i wypowiedział kilka bardzo obrazowych określeń swojej chlebodawczyni. Po czym zamilkł, wziął za wodze oba konie, stojące spokojnie przy drągu i oddalił się w kierunku stajni.
Byłam ciekawa, co Rafał powiedział swojej szefowej, że się tak dała wyprowadzić i zaniechała awantury, która wyraźnie sprawiała jej sporo przyjemności.
– Powiedziałem jej, że jesteś dziennikarką z telewizji wrocławskiej i lepiej przy tobie nie omawiać takich drażliwych kwestii, bo zaraz zrobisz raban na temat biednych, chorych dzieci i ich bezradnych rodziców, których ona chce skroić na pieniądze.
– Uwierzyła?
Uśmiechnął się.
– Może nie do końca, ale wolała nie ryzykować.
– Ona was nie szanuje…
– My jej też nie szanujemy. Ale nie jest dzisiaj łatwo o pracę, więc się nie wyrywamy z tym brakiem szacunku.
– Jak tak dalej pójdzie, będziemy nosić liberię – powiedział zgryźliwym tonem Tadzio, który pozbył się koni i wrócił do nas.
Pomyślałam, że to jest elegancka liberia, bo sobie przypomniałam, jak zabójczo Tadzinek wyglądał w sznycie angielskiego jeźdźca, kiedy przyjechał po baronową w charakterze konnej asysty do bryczki. Ale się nie wyrwałam na wszelki wypadek. Swoją drogą ciekawe, jak Rafał wyglądałby w takim stroju? Przypuszczalnie dużo bardziej zabójczo. A ciekawe, jak wyglądał w lekarskim kitelku? Chyba też nieźle. Teraz szyją dość twarzowe ubrania dla lekarzy.
Wracając do Marysina, myślałam jeszcze o czymś. A gdyby tak chłopcy rzucili o ścianę swoją głupią szeficę i zainstalowali się w Rotmistrzówce? Coś mi mówi, że z Wiktorów już nie będzie pożytku, a Janek sam wszystkich męskich robót nie obleci. Kajtek mu, oczywiście, pomoże, my też, ale co chłop, to chłop. W końcu trzeba będzie kogoś obcego wynająć, może niekoniecznie Misiaków, ale z kolei gdzie szukać chętnych do roboty? A płacić kokosów nie będziemy, bo nie mamy z czego. A gdybyśmy tak zaprowadzili u siebie hippoterapię? W okolicy na pewno znajdą się klienci. Trzeba by tylko znaleźć jakieś rozwiązanie dla dotychczasowej klienteli. Ci z okolic Wałbrzycha spokojnie mogą przyjeżdżać do nas, to nie taka znowu straszna odległość, ci z Wrocławia będą mieli gorzej, ale nie wierzę, żeby w okolicach Wrocławia nie było konkurencji. Tadzio i Rafał na pewno mają rozeznanie w temacie.
Zanim dojechałam na Przełęcz Kowarską, miałam wszystko obmyślane i rozplanowane z zakwaterowaniem włącznie. Muszę przedstawić sprawę na rodzinnym panelu.
Lula
Baronowa babcia Marianna jest szczęśliwa – wrócił ukochany wnuczek. Razem z Malwiną i piątką studentów płci obojga, przy czym płeć męska jest w mniejszości, reprezentowana przez dwóch przyjemnych młodzieńców z lokami do pasa i olśniewającymi uśmiechami na sześćdziesiąt cztery zęby każdy. Jeden ma na imię Miłosz, a drugi nie wiadomo jak, bowiem wszyscy operują ksywą Czesław. Stanowią coś w rodzaju jednego organizmu, są nierozłączni, a wyglądają jak weselsza, młodsza i piękniejsza odmiana Hamleta (o ile pamiętam, był on „tłustej kompleksji i tchu krótkiego”, a ci dwaj to sportowcy wyczynowcy) – nieodmiennie w czarnych ubiorach, z łańcuszkami podzwaniającymi na szerokich klatkach piersiowych. Z trudem powstrzymałam się od zapytania, czy mają do tych łańcuszków medaliony z portretami tatusia, króla duńskiego. Trudno mi było uwierzyć, że stanowią absolutną chlubę uczelni, koszą wszystkie możliwe nagrody naukowe i zaginają profesorów. Za moich czasów (piętnaście lat temu!) tak wyglądali wyłącznie playboye żyjący z ciężkiej krwawicy zapracowanych rodziców.
Dziewczyny w tym zespole kontrastowo, jakby chciały podkreślić, że dla nich taki szczegół jak wygląd nie ma najmniejszego znaczenia. Szare myszy, ale z gatunku tych dosyć agresywnych. Chyba postanowiły dla podkreślenia osobowości zrezygnować raz na zawsze z mało ważnych form grzecznościowych, uśmiechów i innych podobnych drobiazgów. Też podobno kosy naukowe, wielkie indywidualności i nadzieja polskiej biologii. Mają na imię: Jana, Justyna i Dominika. Dominika, zwana przez kolegów Niką (koleżanki nie stosują żadnych infantylnych zdrobnień), czasem nie wytrzymuje w powadze i wyrywa się ze zdrowym, rześkim śmiechem (zwłaszcza kiedy ją kolesie rozśmieszają), wtedy bywa karcona podwójnym spojrzeniem ciężkim od nagany.