Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na ekranie pojawił się bardzo starszy pan, na widok którego wszyscy aż podskoczyli – rotmistrz z kasety! Podskoczyli i usiedli z powrotem, bo zaczęli się czegoś domyślać. A starszy pan uśmiechnął się do nich i wygłosił przemówienie mniej więcej takie:

– Witajcie, kochani. Tak się złożyło, że czas nie ustaje w biegu. Jestem coraz starszy i co gorsza, również coraz bardziej chory. Ten osioł, lekarz, uważa, że mogę w każdej chwili pożegnać ziemski padół. Nie powiem, żeby mi nie było żal, ale i tak miałem piękne życie, bo miałem przyjaciół. To znaczy – mam ich do tej pory, nawet jeżeli nie jesteśmy razem. Moja niemądra Stasia, niemądra, ale bardzo kochana, nie rycz, Stasiu, nie wypada przy gościach… No więc Stasia wierzy głupiemu konowałowi. W dodatku boi się, że wszyscy o nas zapomnieli albo im przestało na nas zależeć. Jesteście tu, a więc przynajmniej w tej drugiej kwestii Stasia nie miała racji. A ponieważ oglądacie tę kasetę – więc miała ją w pierwszej, niestety. Ona i ten głupi konował. Nie udało mi się dożyć dziewięćdziesiątki. Mało komu się udaje, więc nie będę małostkowy. Wy też nie bądźcie. Cieszcie się życiem, jesteście młodzi i piękni, jak pamiętam, dziewczyny zwłaszcza… Ewunia, Krysia, Ludwiczka moja kochana…

Tu kobiety, oczywiście, się rozszlochały, jak jedna, mnie też łza się zakręciła… chyba już trochę wiem, co Lula widziała w tym swoim starym rotmistrzu… A ten, jakby wiedział, co się dzieje, kontynuował:

– No, nie beczeć, nie mazać się! Polecam wam, dzieci, moją Stasię, bo beze mnie pewnie trochę jej smutno. I bawcie się jak najlepiej, pamiętajcie, życie jest krótsze, niż się wydaje, a największym skarbem w tym życiu są przyjaciele. Oprócz ukochanej żoneczki, oczywiście, moja Stasiu. Więc cieszcie się, że macie się wzajemnie. A teraz: lance do boju, szable w dłoń – na początek waszego pierwszego spotkania bez starego rotmistrza – wypijcie po naszemu zdrowie konia!

Nagranie się skończyło, jeszcze było słychać jakieś chlipanie, ale babcia ujęła ster w swoje małe, zasuszone rączki i zakomenderowała w tył zwrot – do toastu!

Odwróciliśmy się w stronę stołu. Stały na nim wyłącznie kieliszki i flaszka zamrożonej wódki. Babcia nie używa popitki???

Wiktor podjął się roli podczaszego, napełnił kieliszki dla wszystkich dorosłych – dla nieobecnego rotmistrza też. Po czym zobaczyłam na własne oczy ten cyrk, o którym dotąd tylko słyszałam (my, kowboje, nie byliśmy zapraszani na takie rajterskie sztuki).

Wszyscy obecni jeźdźcy, nie wyłączając starowinki, wstąpili godnie na krzesła i jedną nogę oparli na nieskazitelnym obrusie, śnieżnobiałym, z bogatym haftem richelieu. Nie wygłupiałam się, bo czułam, że nie jestem stosownie ubrana, a nade wszystko nie mam odpowiednich butów. Malarz wygłosił jakiś niezwykle skomplikowany toast wierszem (muszę go poprosić o ten tekst!), po czym wszyscy wypili swoją wódeczkę do dna – i cisnęli kieliszki za siebie. Nie były z pancernego szkła, więc się rozprysnęły po całym salonie.

Też wypiłam, ale zawahałam się przed demolką. Wszyscy spojrzeli na mnie i wrzasnęli: rzucaj! No więc rzuciłam i trafiłam w jakiś wazonik. Zrobiło mi się strasznie głupio, ale babcia tylko prychnęła, żebym się nie martwiła drobiazgami, bo gdzie się tłucze i leje, tam się dobrze dzieje.

Porozsiadali się za stołem i babcia ryknęła (głos to ona ma, chociaż wygląda dosyć krucho):

– Żaklina! Szkło posprzątaj! Do stołu podawaj!

Okazało się, że w kuchni babusia trzyma jakieś dziewczę służebne, niewątpliwie wsiową miss piękności, ale znające mores. Dziewczę przyleciało z miotłą, błyskawicznie posprzątało, zniknęło i znowu się pojawiło z michą bigosu i drugą michą kartofli. I kolejnym kompletem kieliszków, tym razem z rżniętego kryształu, widocznie nieprzeznaczonych do spełniania toastów za zdrowie konia.

Więcej dań na bankiecie nie było, ale też nie było nam niczego więcej trzeba. Bigosik był taki więcej królewski, zawierał wszystko, co moja mama wyliczała, kiedy mnie uczyła gotować z myślą o jakimś porządnym mężu (nie przewidziała Lesia – gangstera…) – różne rodzaje mięs, kiełbas, wędzonek, śliwki suszone tu i ówdzie, a na pewno był doprawiany czerwonym winem, zresztą bo ja wiem, czym jeszcze…

Najedliśmy się do wypęku, skończyliśmy wódeczkę i towarzystwo zażyczyło sobie natychmiastowej wizyty u koni.

– Niestety, kochane dzieci – powiedziała smętnie babcia Stasia – to nie ta stajnia, którą znacie. Mam już tylko dwa konie, reszty trzeba się było pozbyć, nie za bardzo mi się dobrze powodziło po śmierci mojego Kazimierza, bo to już szkółki jeździeckiej nie ma kto prowadzić, dzieci na obozy nie przyjeżdżają… A on to robił do samego końca, do samej śmierci swojej. Nie chciał w łóżku leżeć, mówił, że od tego jeszcze szybciej umrze. Ja nie wiem, czy on na pewno miał z tym rację… Prowadziłam taki niby hotel dla koni, ale z tego wyżyć się u nas nie da. No więc teraz dojadam oszczędności. Ale właściwie jestem już zdecydowana sprzedać te dwie kobyłki, co mi zostały; na jedną już mam kupca… Potem sprzedam całą resztę i przeniosę się do takiego domu spokojnej starości tu niedaleko, do Sosnówki Górnej. Pewnie, że dom starców to obrzydliwość, ale w Sosnówce przynajmniej widoki są ładne. No dobrze, to chodźcie do tej stajni.

Zrobiło mi się strasznie żal tej babci, takiej dzielnej, w tych swoich butach oficerkach, trzymającej pion i w ogóle. Taka babcia zasługuje na wszystko, co najlepsze, na własny dom do końca życia, z dziećmi i gromadką wnuków, z domowym bigosem, a przynajmniej rosołkiem, kiedy ją zacznie na dobre rąbać wątroba po tych toastach za zdrowie konia – a tu co? Dom starców? No to co, że z ładnym widokiem z okna?!!! Co to za pociecha w ogóle!

Czy oni nie mieli żadnych dzieci? A może mieli, tylko im się dzieci nie udały?

Spytałam po cichu Lulę – nie mieli. Może dlatego tak się przywiązali do tej ich grupy. Traktowali ich zupełnie jak rodzinę. Dobrze, że przynajmniej te cztery osoby przyjechały, pozostali wykruszyli się z latami. Na początku było ich, zdaje się dwanaścioro. Zeszłego razu, czyli pięć lat temu, przyjechała połowa. A teraz tylko ci najwierniejsi.

Poszliśmy wszyscy do stajni i rzeczywiście, boksów na osiem koni, a stoją tylko dwa. W tym jeden dosyć wiekowy, jak na moje oko, ale drugi młody i ładnie utrzymany. Obie kobyłki; starsza Mysza i młodsza Bibuła. Bibuła, trzylatka, rasy wielkopolskiej, po Gamoniu od Bobrycy – o tej Bobrycy Lula opowiadała mi niestworzone rzeczy po drodze. Jako dziewiętnastolatka miała źrebaka. Podobno fenomen nie z tej ziemi. W gazetach o tym pisali i telewizja przyjechała.

Młode Pudełko natychmiast dopadło Bibuły i zaczęło się z nią zaprzyjaźniać. Ten chłopiec, jak się zdaje, bardzo kocha wszelkie zwierzaki, duże i małe. Niupa też go nie odstępowała na krok, odkąd wysiedli z samochodów. Jej mała pani, Jagódka, niespecjalnie się tym przejęła, a w ogóle wyglądała na trochę wystraszoną.

Sytuacją stajenną bardzo się wszyscy wzruszyli, zmartwili, że tylko dwa konie, że taki zastój finansowy… myślę, że wzięli sobie do serca to, co rotmistrz powiedział im z taśmy: że poleca im swoją Stasię. Tylko co oni mogą dla Stasi zrobić w takiej sytuacji?

Byłam ciekawa, czy babcia sama swoje konie obsługuje, co byłoby trochę dziwne, jak na niewiastę w jej wieku, choćby była dowolnie dzielna. No więc owszem, ma pomoc, dwóch facetów, ojca i syna, o ile pamiętam Misiakowie się nazywają. Niestety, żywi w stosunku do nich podejrzenia, że ją kantują, przynoszą lewe rachunki za paszę i tak dalej.

Tych Misiaków nigdzie w stajni nie było widać, ale tylko początkowo, potem się objawili. Przynajmniej jeden z nich. Najpierw jednak przed babciny domek zajechał taki mocno wypasiony passat w kolorze srebrnym (głupi kolor jak dla passata) i wysiadł z niego jegomość w sile wieku i urody męskiej, czyli koło pięćdziesiątki, ale dobrze utrzymany i nawet dosyć przystojny. Tylko że źle mu z oczu patrzało; od momentu poznania prawdziwego oblicza mojego Lesia znam się na takich oczkach. Babcia, kiedy go zobaczyła, jakoś zmalała, ale zaraz się wyprostowała i przybrała wygląd księżnej pani na włościach. Wyszła przed stajnię, a my za nią.

– Dzień dobry pani rotmistrzowej – powiedział facet i ukłonił się nam również. – Dzień dobry państwu, nie spodziewałem się, że pani rotmistrzowa będzie miała gości, bo bym nie przychodził niezapowiedziany. Ale skoro już jestem…

– Dzień dobry, panie Łopachin – rzekła pańskim tonem babcia, a ja nie wiedziałam, czy się nie przesłyszałam. Łopachin był chyba w „Wiśniowym sadzie” Czechowa, zapamiętałam, jak go grał Kowalski w telewizji, genialnie po prostu. Ten Łopachin to był zimny drań i ten, co przyszedł, też wyglądał na zimnego drania. Może więc babcia pomyliła się specjalnie.

– Łopuch, szanowna pani – poprawił zaraz, a babcia udała, że nie słyszy. – Przyjechałem, bo moja żona uparła się, że chciałaby jak najszybciej dostać tę kobyłkę, a skoro i tak jesteśmy już w zasadzie po słowie… Przywiozłem pieniądze. Obawiam się jednak, że nie tyle, na ile szanowna pani liczyła. Ale pani rozumie – popyt kształtuje rynek, a popytu na tę klacz chyba nie ma… Innymi słowami, towar jest tyle wart, ile można za niego dostać…

– Ile? – warknęła babcia.

– Dwa tysiące – powiedział bezczelnie Łopachin, a babcia zbladła.

– Umawialiśmy się na cztery i pół.

– Tłumaczyłem właśnie szanownej pani…

Coś mi zabulgotało w środku i pomyślałam sobie, że zaraz strzelę tego gnoja w gębę. Kobiecie chyba nie odda…

I w tym samym momencie objawił się jeden z parszywych Misiaków – wyprowadzając Bibułę ze stajni, jakby już wszystko było zaklepane!

Babcia wyglądała jak śmierć na chorągwi.

Nie wytrzymałam. Może i nie mam forsy, ale za to mam cholernie drogą brykę, prezent gangstera, do diabła z prezentem gangstera! Na co mi taka fura, tylko się będę denerwowała, że mi ją ukradną. A jak przyjdzie do płacenia auto casco, to i tak nie będę miała na nie pieniędzy. No więc lepiej ją sprzedam, a nie dam łobuzom zabrać Bibuły, bo przecież ta babcia mi tu trupem padnie na oczach!

– Chwileczkę. – Chciałam, żeby to zabrzmiało zimno i spokojnie, ale chyba nie do końca tak właśnie zabrzmiało. – Pan zostawi tego konia, ale już! – huknęłam na Misiaka, bo wcale nie zamierzał mnie posłuchać. Zabrałam mu wodze, a on stał jak głupi. – Pani rotmistrzowa się rozmyśliła. Pani rotmistrzowa nie sprzedaje tego konia. Pan wybaczy – to do Łopucha – ale musi się pan rozejrzeć za innym tanim konikiem dla pańskiej żony!

5
{"b":"88075","o":1}