Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie mam aparycji stosownej do udawania idiotki.

Emilka

Jutro jedziemy do Marysina. Nie jest to bardzo daleko, jakieś czterysta kilometrów. Lula bardzo podniecona. Wyciągnęła skądś regularny strój jeździecki, z fraczkiem, toczkiem i palcatem. Buty oficerki, jak Boga kocham!

Ja wprawdzie jeździłam trzy lata w Akajocie, ale myśmy raczej mieli kowbojskie maniery, dżinsy i kapelusze. My, to znaczy ja i moja paczka, bo, oczywiście, były tam też całe tabuny takich wyfraczonych, co to szpanowali na zawodach. Nam się nie chciało porządnie trenować i zawody mieliśmy w nosie. Co innego rajdy koleżeńskie. Ale zawsze wystrzegaliśmy się rajdów z udziałem tak zwanych starych ułanów, co to okrywali siebie i konia płaszczem-pałatką, albo czymś w tym rodzaju i uważali, że mają zapewniony komfort. I salutowali sobie nawzajem!

Przestałam jeździć, jak poznałam Leszka. Mój supermen nie lubił koni. Bał się ich! Za duże – mówił wdzięcznie. I nie warczą – dodawał. A on lubił jak mu warczało. Konie – tylko mechaniczne. Możliwie dużo. Pod błyszczącą maską!

Jeżeli pan rotmistrz nie będzie się upierał przy jakichś wojskowych rytuałach, to chętnie sobie pojeżdżę. Na luziku. Mam nadzieję, że nie będzie, zwłaszcza, że jest stary jak piramidy! Nie będzie mu się chciało.

Lula

Jutro jedziemy. Jak ja się cieszę!

Mam wrażenie, że tylko w Marysinie jestem naprawdę szczęśliwa. Szkoda, że nie ma tam muzeum. A może by tak zasięgnąć informacji w Jeleniej Górze? Co mnie właściwie trzyma w Szczecinie? To mieszkanie po babci Janeczce?

Jedziemy!

Emilka

No, takich numerów nie mogłabym się spodziewać nigdy w życiu! Aczkolwiek po zaskoczeniu, które zafundował mi mój osobisty gangster, jestem już nieco uodporniona na niespodzianki!

Przede wszystkim – jesteśmy już w Marysinie. Od kilku godzin. Właściwie powinnam paść po długiej drodze i tych wszystkich emocjach, ale jakoś nie padam. Nadmiar adrenaliny mam w organizmie, więc akurat go spożytkuję.

Długa droga, kiedy się ją przebywa w mojej gangsterskiej limuzynie, nie wydaje się wcale taka bardzo długa. Nigdy nią nie jechałam na takiej trasie i nie miałam okazji, żeby ją docenić. Marzenie, nie samochód. Lula była zachwycona i twierdziła, że czuje się jak królewna z bajki.

Lula w ogóle odżyła natychmiast po wyruszeniu ze Szczecina. Odmówiła zapakowania do bagażnika tego cacanego fraczka w kolorze czerwonym, z czarnymi wyłogami – kazała mi go powiesić z tyłu na wieszaku; a kiedy na niego patrzyła, oczy jej się śmiały.

Nie wiem, czy to muzeum dobrze jej robi.

Dojechałyśmy jak po sznurku prawie do samego Marysina, z jednym tylko postojem na obiad w jakiejś przydróżce. Nie jechałam szybko – najwyżej sto sześćdziesiąt w sprzyjających warunkach. Ale za Jelenią Górą zwolniłam znacznie, bo nagle pokazały się góry i bardzo mi się spodobały – zupełnie jak prawdziwe. To znaczy jak Tatry. Chociaż, oczywiście, Karkonosze. No i szczęście całe, że zwolniłam, bo na prostej drodze złapałam kapcia. Jak się potem okazało, jakiś idiota rzucił na szosę kawałek deski z gwoździem. Deski nie zauważyłam, bo się gapiłam na te góry.

Stanęłyśmy na poboczu, pod drzewkiem i zaczęłam się zastanawiać, co dalej.

W zasadzie powinnam po prostu wymienić koło, ale nigdy w życiu nie wymieniałam koła, a poza tym to jest brudna robota i ciężka, dla chłopa, nie dla wytwornej damy! Chciałam zadzwonić do jakiejś pomocy drogowej, ale Lula mnie hamowała, bo mówiła, że po pierwsze, śmiechem nas zabiją, a po drugie, nie mamy pieniędzy na pomoc drogową. Wytłumaczyłam jej, że żadna zdrowa na umyśle pomoc drogowa nie będzie się śmiała z właścicielki chryslera, ale jej argument co do forsy miał swoją wagę.

Kiedy tak sterczałyśmy pod tym drzewkiem, minęła nas jakaś felicja (skoda, nie facetka), pojechała jeszcze kilkadziesiąt metrów, po czym wróciła do nas na wsteczu, jak huragan. Wyleciał z tej „felicji” jakiś gość i rzucił się Luli na szyję. Ona zaczęła piszczeć i też go ściskała jak wariatka. Z jego samochodu wylazło jakieś dziecko i patrzyło na te ekscesy z zaciekawieniem w oczach. Okazało się, oczywiście, że jest to jeden z Luli przyjaciół od tego rotmistrza i obozów jeździeckich. Bardzo sympatyczny człowiek, niejaki Jan Pudełko. Dziecko zaś to jego synek, Kajtek, lat jedenaście. Obaj w żałobie, bo, jak się natychmiast dowiedziałyśmy, trzy miesiące temu matka i żona im zginęła w wypadku samochodowym. Pudełko, świeży wdowiec, patrzył w Lulę jak w jaką tęczę, ale ona w niego nie, chociaż ogólnie była uradowana. Od razu domyśliłam się, że Pudełko to nie jest ten malarz.

Zwłaszcza, że malarz nadjechał dosłownie w minutę po Pudełku. Czy po Pudełce? Raczej po Pudełce, ale to głupio brzmi. Całkowity i absolutny zbieg okoliczności. Piękny brunet – w przeciwieństwie do Pudełka (raczej do Pudełki), który jest nijakim szatynem o wyrazistym spojrzeniu. Malarz ma wszystko wyraziste. Łącznie z wyrazistą żoną, która wygląda na jędzę. Ja się na tym znam. I wyrazistym psem, seterem irlandzkim, strasznym wariatem, suką o dziwnym imieniu Niupa. Tylko dziecko mają niewyraziste. Taka przygłuszona dziewczyneczka, Jagódka. Lat osiem.

No więc znowu nastąpiła orgia ściskania i okrzyków radosnych. Stuknięta Niupa, bardzo przyjacielska, usiłowała całować się z każdym, ale jedynym, który się z tego ucieszył i odpowiedział pieskowi wzajemnością, był mały Kajtek Pudełko.

I naturalnie, okazało się, że dobrze przeczuwałam – Lula kocha się w pięknym malarzu Wiktorze po dziś dzień, niech pęknę, jeżeli nie. A on chyba sam nie wie, czy tylko się ucieszył ze spotkania z przyjaciółką dni młodzieńczych, czy może coś do niej czuje. Żonie oczka błyskały, kiedy się Wiktorek z Lula ściskali, ale nic nie powiedziała. Pudełko też patrzyło na to bez zachwytu.

Kiedy już wszystkie powitania się skończyły i prezentacja osób nieznajomych też, oba chłopy, jak należy, wzięły się za wymianę mojego koła i wykonały to szybko i sprawnie. Po czym utworzyliśmy mały, ale gustowny konwój: chrysler, felka i cinquecento – i pojechaliśmy do Marysina.

Oczywiście, przed wyruszeniem ze Szczecina, dokładnie obejrzałam sobie trasę na mapie i stwierdziłam, że ten cały Marysin to jakaś maciupka wioseczka pomiędzy dwoma większymi, Karpaczem i Kowarami. Przepraszam, te dwa to chyba miasta. W każdym razie Marysin jest już przytulony do podnóża Karkonoszy, a widoki dookoła ma oszałamiające. Nie tylko z polowy drogi od Jeleniej Góry, z bliska też. Tereny do jazdy konnej muszą tam być rewelacyjne, mam nadzieję, że granica parku narodowego jest gdzieś dalej. I że miejscowi leśnicy nie są specjalnie czepliwi.

Przejechaliśmy calutką wieś, zanim dotarliśmy do tej całej Rotmistrzówki. Bardzo mi się spodobała od pierwszego wejrzenia – biały domek, stajnia – z daleka widać, że schludna, duże podwórko, po obrzeżach obsadzone bzem i jaśminem – ślicznie i staroświecko. Żadnych krzyków mody w rodzaju datur, których nie lubię, bo im się proporcje pokićkały, ani japońskich wiśni, które by tu pasowały, jak pięść do nosa. Koło płotu malwy, ostróżki i orliki. I aksamitki, te małe – Tagetes patula nana . Też lubię. Zwłaszcza przy wsiowych płotach.

Myślałam, że zza płotu wyjdzie do nas słynny rotmistrz, może nawet w mundurze i przy szabli, ale nie. Wyszła nieduża babcia, od razu widać, że z charakterem. I od razu zaczęła besztać całe towarzystwo: myślała, że już nikt nie przyjedzie! No więc obsypali babcię uściskami, kwiatami (z Jeleniej Góry), czekoladkami i butelkami szampana – trochę się starowinka udobruchała.

Pierwsza Lula zapytała o rotmistrza. A babcia tylko przewróciła oczami, powiedziała, że za długo jechali, ale oczywiście, rotmistrz będzie, tylko nie zaraz. Na razie mamy wejść do środka, umyć ręce i siadać do obiadu. A w ogóle kto to jest, ta panienka?

Panienka to ja.

Lula wyjaśniła, że przyjaciółka i że też jeździła konno.

– Aha – powiedziała babcia. – Jak jeździła konno, to dobrze. Znaczy swoja. To weź ją, Ludwisiu do swojego pokoju. Ten, co zawsze.

Ludwisiu! Niech ja pęknę!

Wyglądało na to, że towarzystwo jest nieźle zadomowione, bo wszyscy nagle gdzieś poznikali. Lula wytaszczyła swoje bety z bagażnika, dołożyła fraczek i kazała mi iść za sobą. Okazało się, że Luli pokój jest na pięterku, z mansardowym oknem, za którym panoszy się wspaniały okaz sosny wejmutki. Lepszego „brise-electric” niż ten sosnowy aerozol nie można chyba sobie wymarzyć. Puściłam ją pierwszą do łazienki i pooglądałam sobie pięterko. Więcej tam miejsca, niż by się mogło z zewnątrz wydawać, kilka pokoi, w których już urzędowali Luli przyjaciele z przychówkami. Na środku duży wspólny salon, wystrój rustykalnie ubogi, szmaciane dywaniki i gliniane wazoniki. A na ścianach kilka wściekłych abstrakcji. Założę się, że tego całego Wiktora. Podpisu nie odcyfrowałam, straszny bazgroł, ale pasowały mi do jego błysku w oku.

Lula wyszła z łazienki, więc wskoczyłam pod prysznic, a kiedy wyskoczyłam, omal nie dostałam szoku. Na środku pokoju stała nieznajoma dama w czerwonym, jeździeckim fraku, białych bryczesach i nieskazitelnych oficerkach.

Lula!

Lula na co dzień nosi jakieś nieforemne, artystyczne łachy w kolorach czarno-szaro-popielatych, jak przystało na kustoszkę, czy kim ona tam jest w tym swoim muzeum. W tych łachach w ogóle nie widać, że ma figurę! A ma. Nie wiem, czy nie lepszą niż ja.

No, może bez przesady. Ale wyglądała rewelacyjnie. Zaczęła się strasznie śmiać, bo zrozumiała, że jej nie poznałam.

Oni wszyscy tak się wystroili! Jak weszli w tych rynsztunkach do salonu, to tylko patrzyłam, czy gdzieś za nimi nie podąża stadko fokshoundów, czy może ogarów. Nie wiem, czy ogary są stosowne do polowania na lisa.

Dzieci tylko były w cywilu, Jagódka i Kajtek. No i ja.

Babcia miała na sobie jakiś pocieszny tużurek. Też chyba jeździecki, bo nogi obuła w długie buty. Czyżby staruszka jeszcze dosiadała koni???

Kazała wszystkim usiąść rządkiem na olbrzymiej kanapie naprzeciwko telewizora i włączyła wideo.

4
{"b":"88075","o":1}