– Słusznie, Jagódko, dziecko moje kochane. Przestańcie już o tych przestępcach, bo mi tu Jagódka przypomniała o jednej ważnej rzeczy. Pani Marianno…
Tu po raz drugi dzisiaj sięgnęła do kieszeni spódnicy, a nam znowu dech zaparło, bo już wiedzieliśmy, co z niej wyciągnie. Chwila zrobiła się osobliwa.
– Czy pani widziała kiedyś ten pierścionek?
Podała klejnocik Jagódce, a ta zaniosła go Mariannie. Starsza pani wzięła go w palce i znieruchomiała.
– On tu był – ni to stwierdziła, ni zapytała, a w głosie miała podejrzaną chrypkę.
– Tu, w domu, w pustej skrytce – potwierdziła babcia. – Znaleźliśmy po wojnie, kiedy przyjechałam tu z moim mężem, świeć Panie nad jego duszą, moim Kazimierzem.
– To mnie dał mój mąż – wyszeptała Marianna. – Mój mąż. Jak on jeszcze był mój narzyczony…
Wsunęła pierścionek na palec.
– Ja go nie nosiłam codziennie – westchnęła prawie niedosłyszalnie. – Bo mnie wtenczas palce puchły, to znaczy, jak byłam w cząży…
No i tym razem to babronowa nam się pobeczała.
Lula
Co za niewyobrażalna sytuacja…
Nie, bzdury gadam, jaka niewyobrażalna. Realna, jak najbardziej, ale jak z kiepskiego filmu. Emilki były narzeczony objawił się jak gdyby nigdy nic! W momencie, kiedy przyjechała była właścicielka Marysina i naszej Rotmistrzówki, wtedy jeszcze pałacu… To cud prawdziwy, że nie spakowała natychmiast manatków i nie odjechała. Chociaż może nie cud, bo ona wygląda na kobietę z charakterem.
A ja za to kompletnie się rozlatuję, nie wiem dlaczego, nerwy mnie noszą, wszystko mnie drażni, nie mogę pozbierać myśli i w ogóle jestem do niczego. Emilka śmiała się ze mnie, że to przyjazd baronowej tak mnie wytrącił z równowagi, ale nie, to nie jest prawda.
To nie baronowa mnie wytrąca z równowagi, tylko Wiktor.
Wiktor i Ewa. Ona jest dla niego okropna po prostu, warczy na niego, nie chce zrozumieć, że jego powołaniem nie jest projektowanie kampanii reklamowych dla najwytworniejszych nawet wychodków! Wiktor jest artystą, to wszystko, co teraz tworzy, jest wspaniałe, dojrzałe, pełne wyrazu, radości, optymizmu! Kiedy porównuję to, co malował w Krakowie – w tych rzadkich chwilach, kiedy miał czas na malowanie – z tym, co robi teraz… Dwa światy! Dlaczego ona tego nie chce przyjąć do wiadomości?
Ona tego chyba nawet nie zauważa. Dla niej liczą się tylko pieniądze. Pieniądze, pieniądze. Dużo pieniędzy. Chyba jest tu okropnie nieszczęśliwa. Za to Wiktor jest szczęśliwy i Jagódka też. Żadnej astmy, żadnych duszności, żadnych uczuleń. Biega i bawi się z Kajtkiem i psami, aż miło popatrzeć.
Ach, nawet pies jest tu szczęśliwy. Niupa przypomina wesołego kundla z disneyowskich kreskówek. I też wyładniała. Sierść jej błyszczy i morda się śmieje.
A Ewie morda się nie śmieje! Ewie ona się zaciska w wąską kreseczkę, a oczy rzucają niedobre błyski.
No to niech wyjedzie! Niech wyjedzie i… zostawi go mnie.
No dobrze, Ludwiko Kiszczyńska, stara, głupia, zakochana kustoszko od siedmiu boleści! Wreszcie wydusiłaś z siebie.
Tak.
Miałam nadzieję, że przejdzie mi to szczeniackie uczucie z czasów licealnych, kiedy pomieszkamy razem, popracujemy… a trzeba było przypomnieć sobie literaturę powszechną! Brzydka Sonia miała doktora Astrowa na wyciągnięcie ręki całe lata i wiedziała, że on jej nie chce, i też jej nie przeszło.
No to co? Mam siąść koło babci Stasi jak koło wujaszka Wani i powiedzieć: bierzmy się do roboty???
A może to nieprawda, że on mnie nie chce? W końcu bardzo się starałam zawsze, żeby tego mojego zadurzenia nie zauważył…
To co mam zrobić? Iść do niego i mu powiedzieć: kocham cię, zostaw tę swoją głupią i pazerną żonę, niech ona sobie jedzie, gdzie chce, a my tu zostaniemy i będziemy razem szczęśliwi?
Oczywiście, nic nie zrobię. Będzie wszystko tak, jak było do tej pory, będziemy pracować (naprawdę, jak u Czechowa!), Jagódka będzie dorastała, ja będę się starzała.
Przyszła Emilka i zapytała, czemu ryczę. Upewniłam się, że przyszła wiedziona intuicją, a nie dlatego, że mnie było słychać i kazałam jej spadać.
Poszła sobie, a mnie się zrobiło jeszcze gorzej, bo przecież przyszła jak przyjaciółka, a ja ją potraktowałam… lepiej nie mówić.
Emilka
Coś się dzieje z Lulą. Nie wiem co, bo mi nie chciała powiedzieć. Wyduszę to z niej prędzej czy później.
Lesław przytaił się gdzieś, pewnie u Łopucha w zagrodzie. Ależ się, dranie, skumali błyskawicznie! Ciągnie swój do swego.
Grabowscy wyjechali i zrobiło się jakoś luźniej. Muszę pojechać do Książa, zobaczyć, jak im wychodzi ta hippoterapia. Coś mnie do niej jednak ciągnie. Do hippoterapii, oczywiście. Oraz do Tadzia. Obecność tam pewnego mało mi w sumie znanego neurologa po bliżej nieokreślonych przejściach nie ma dla mnie żadnego znaczenia!
Lula
Zbliża się początek roku szkolnego i nasze dzieci pójdą do szkoły w Ściegnach. Ciekawe, jaki tam jest poziom nauczania. Ewa, oczywiście, sarka na zapas, a Janek spokojnie twierdzi, że w podstawówce najważniejsze jest to, żeby dzieci były blisko domu i nie miały zbyt wielu stresów. Nie wiem, czy tak jest naprawdę. Ale Janek jest pewien swego.
Już nic nie wiem!
Rozgłos medialny sprowadził nam wprawdzie na głowę Emilkowego gangstera, ale również ściągnął do nas gości. Przyjeżdżają różni ludzie, żeby odwiedzić galerię. Trochę też ksiądz przyprowadza. Jedna pani zmusiła nawet swego męża, żeby jej kupił w prezencie urodzinowym mały pejzażyk Wiktora, a kilka innych umówiło się na zakupy w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Wydaje mi się, że nasi niemieccy goście czują się u nas zupełnie dobrze. Baronowa nosi na palcu swój pierścionek zaręczynowy, co chwila na niego spogląda i wzdycha. Kiedy ona tak wzdycha, babcia wydaje coś jakby sapanie. Ale wciąż chyba nie może się do niej przekonać. Malwina, czyli pani doktor (ja też mam doktorat i co z tego?, po co mi taki doktorat?, ja chcę Wiktora, a nie doktorat z głupiej historii sztuki!!!) przeważnie zaraz po śniadaniu pakuje plecaczek i staje gotowa do wyjścia. Wtedy Rupert spogląda na baronową przepraszającym wzrokiem, mamrocze po niemiecku, że on tylko podrzuci Malwinę do Karpacza, do wyciągu i znikają oboje. Spod wyciągu, albo spod Wangu, albo z innego startowego miejsca Rupert telefonuje do babki, że chciałby iść z Malwiną w góry, babka chichocze i udziela mu dyspensy. Zostaje sama, ale się tym nie przejmuje, twierdząc, że nie ma dla niej większej przyjemności niż przesiadywanie pod starą jabłonią, rozmyślanie o przeszłości i przyglądanie się, jak Wiktor maluje. Poza tym zaprzyjaźniła się z Emilką. Emilka ma w sobie coś takiego, co zjednuje ludzi, niezależnie od płci, wieku i narodowości, jak widać.
Wiktor zaczął malować jej portret. Mariannie, nie Emilce. Trochę surrealistyczny, mam nadzieję, że nie zależy jej na monidle. Będzie miała dzieło sztuki.
Emilka
Ależ nasza babronowa jest świetną staruszką! Dlaczego ja myślałam, że w tym wieku to już się przeważnie nie żyje? Szkoda, że babcia Stasia wciąż się na nią trochę boczy. Powinny się wreszcie starowiny dogadać! Na razie nic z tego, coś babcię Stasię stopuje.
A babronowa codziennie zostaje za sierotkę, bo Rupert wywiewa z domu, gonić uczoną ukochaną. Ukochana biega po górach w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby śledzić swoje endemiczne robaczki. I w nosie ma starszą panią. Więc ja się nią trochę zaczęłam zajmować i już na drugi dzień poprosiła, żebym mówiła na nią babcia, czyli po ichniemu Oma. Fajnie. Staram się nie myśleć, że był taki rodzaj smalcu. Wiem, bo rodzice kiedyś przy mnie wspominali peerelowsko-staropolskie smakołyki. Mówię do niej Omcia, a ona nie ma nic przeciwko temu.
Wiktor maluje Omci strasznie dziwny portret. Jest na nim nasz ogród i Omcia w tym ogrodzie w charakterze młodej dzieweczki w powiewnej sukience. Tylko twarz ma dzisiejszą. I jabłonka jest mniejsza, i kwitnie. A cała reszta ogrodu jest jesienna. To jest niesamowite. A kolory po prostu walą człowieka po oczach. Nie to, żeby były rażące, tylko takie są – Lula mówi: nasycone. Ten Wiktor ma łeb!
Czy to nie z powodu Wiktora Lula ryczy po kątach? Bo racjonalnego powodu nie widzę. Nadal nie chce się przyznać… ale to kwestia czasu…
Leszek na razie nie daje znaku życia. Staram się o nim nie myśleć, niestety, świadomość, że gdzieś tu jest w pobliżu, przeszkadza mi w spokojnym zasypianiu.
Omcia zażyczyła sobie koniecznie sprowadzenia przed jej oblicze leśniczego Przybysza (Przibysza, Kristofa) z powodu jego praprzodka, który jakoby pracował w dawnych czasach w jej majątku. Niestety, Krzysia aktualnie gdzieś wysłali z jakąś leśną misją, będzie z powrotem za tydzień.
Żeby wynagrodzić Omci brak leśniczego, zaproponowałam jej, że ją zabiorę do Książa. Ucieszyła się, bo w prehistorii znała tamtejszych właścicieli, książąt Jakichśtam. Mówiła jakich, ale zapomniałam. Może Anhalt-Zerbst? Bo skąd ja znam to nazwisko?
Nie, Anhalt była caryca Katarzyna. Wiem, bo urodziła się w Szczecinie, w domu, który ohydnie przerobiono na modernę, PZU tam dzisiaj jest. Więc ci w Książu nazywali się jakoś inaczej. Muszę zapytać Lulę, ona będzie wiedziała na pewno.
Kiedy zwiedzałyśmy zamek, trochę się bałam, że moja Omcia dostanie ataku nostalgii oraz smutku z powodu bijącego po oczach braku środków na porządną renowację zamku, ale niczego takiego nie dostała.
– Wisz, dżecko – powiedziała beztrosko, popijając soczek na tarasie pod parasolką – tak to już jest. Czasy szę zmieniają, zmienia się wszystko, wszystko płynie… Czeszmy szę, że żyjemy, że ty jestesz mloda i szliczna, że ja szę jeszcze mogę poruszacz. Cóż taki Schloss … zamek, tak? Do drzwi tyż jest zamek? To jak wy wiecze o czym mowa? Nieważne. Wiatry historii zmiatały ne takie zamki. Ja teraz w Austrii mam swój zamek… wygodny dom z ogrodem, werandę, gdże szedzę i piję kafę… jeszli mi mój doktor pozwoli, a jak ne, to Mineralwasser . I dobrze. I ptaki mnie szpiewają, i slonce mnie szwieczi. Twoje zdrowie. Prosit!