I dźwigaliśmy banie pełne dobrego bydlęcego jadła, resztki rosołów, krupników, eskalo- pek, bigosów, sałatek, surówek, rumsztyków zamieniały się w mannę o niezapomnianym za- pachu. Piwnice Domu Zdrojowego pachniały jak wnętrze schronu zaopatrzonego we wszyst- ko na lata, a gdy dancingowa muzyka na górze cichła i gdy po chwili rozlegały się rozpustne, przyciszone takty, nie starając się choćby dla pozoru kiełznać panicznego pośpiechu, jak oszalali lecieliśmy po schodach. Staliśmy potem w wypełnionych tłustym blaskiem drzwiach wiodących na zaplecze (Dzidek Dziadek już wtedy miał bardzo ograniczone pole widzenia, obracał się jak słonecznik ku temu, na co spoglądał, mówił, że jest tak, jakby patrzył przez dwie rury wodociągowe, i kto wie, czy wtedy, w zadymionej, ciemnej sali, jego punktowe dobrze nastawione spojrzenie nie było raz jeden przywilejem), staliśmy w tłumie kucharek, kucharzy, podkuchennych, kelnerek, kelnerów, wszyscy z napięciem patrzyli na odległe po- dium, gdzie w kącie podrygiwała spłoszona tancerka, skóra na jej ramionach lśniła umiarko- wanym bohemistycznym blaskiem. I faktycznie, jak podaje Pismo, miała na sobie szkarłat i purpurę i może była nawet uzłocona złotem, ale gdzież jej tam biduli do wielkiej wszeteczni- cy, gdzież jej tam było do wszeteczeństwa jakiegokolwiek, do wszeteczeństwa najmniejszego nawet. I choć, doprawdy, niczego złego nie zapowiadał taniec stremowanej Czeszki, to i pani Oglądaczowa także miała rację, bo zagłada swoją drogą przyszła. Zagłada naturalna jak od- dech i nieubłagana jak brak oddechu. Zagłada przyszła jak fala rzeczna, bo zagłada jak fala rzeczna trwała.