Rękopis znaleziony na korytarzu szpitalnym
Mój zamiar opisania dyrektora wydawnictwa Znak Jerzego Illga skończył się w ten spo- sób, że wylądowałem w szpitalu. Niczego nie chcę przez to powiedzieć, nie wyciągam z tej okoliczności żadnych wniosków, nie uogólniam i bynajmniej nie daję pełnej facecji puenty, iż ten, kto pragnie opisać, przybliżyć i rozgryźć naturę Jerzego Illga, musi – prędzej czy później
– trafić na oddział szpitalny. Żadnych tego rodzaju przezabawnych konstrukcji nie wnoszę, niemniej prawda jest taka, że jeszcze parę dni temu miałem zamiar, co mówię, miałem za- miar, wręcz już nawet zacząłem na temat Jerzego I. to i owo szkicować i przemyśliwać, dziś zaś, po kilku dniach tych zgubnych trudów, w szpitalnej piżamie, w szpitalnym szlafroku wę- druję przez szpitalny korytarz.
Czarniawy kanalarz wyjątkowo nikczemnego wzrostu śpi kamiennym snem na stojącym pod dyżurką łóżku, lucyferycznie smolisty zarost, monarchicznie zmierzwiona czupryna i imperialne zaniedbanie cielesne pozwalają na domysł, iż być może nie jest to zwykły szere- gowy kanalarz, może to jest ktoś znaczny, ktoś wysoko w kanalarskiej hierarchii stojący, mo- że nawet jest to – kto wie – sam król kanalarzy. Dyszy ciężko, rzęzi w delirycznym śnie ni- czym zarzynany bawół i akurat w chwili, gdy mijam królewskie łoże, nad którym lśni neono- wy baldachim z krwawym napisem: „Punkt pielęgniarski”, akurat w chwili, gdy staję na pal- cach, gdy stawiam jak najlżejsze kroki, by nie zakłócić pełnego niepojętej grozy snu, on budzi się raptownie, siada na łóżku i krzyczy boleśnie:
– Gdzie jest moja odzież? Gdzie jest moja odzież?
– A skądże do k… nędzy ja mam wiedzieć, gdzie jest twoja odzież – odpowiada mu zaspa- nym głosem Jędruś o nieposłusznych rękach.
Jędruś imał się wszystkich zawodów ludzkości, był gastarbeiterem we wszystkich krajach świata, wszystko potrafi zrobić, wszystko zreperuje, wszystko skonstruuje, posłuży się z wprawą każdym narzędziem, posłuszny jest mu zarówno najdelikatniejszy śrubokręcik, jak i najcięższy topór, i teraz zresztą także nie sposób nie pomyśleć, iż Jędruś dalej dzierży w swych masywnych łapach jakiś niewidzialny młot pneumatyczny albo fantom innego, działa- jącego w oparciu o zasady nieobliczalnych kinetyk, urządzenia. Wszędobylskie ręce Jędrusia poruszają się nieustannie, uruchamiają niedostrzegalne dla zwykłych śmiertelników mechani- zmy, przesuwają powietrzne dźwignie, daremnie próbują udowodnić tezę nie do udowodnie- nia, iż świat jest stabilny. Mijam Jędrusia o nieposłusznych rękach i zaglądam do sal, w któ- rych inni męczennicy strachu i rozpaczy posnęli wreszcie w jakiej takiej uldze, idę dalej, idę w kierunku znajdującej się na końcu korytarza Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego, z której dochodzi przedśmiertny skowyt kogoś, kto może jeszcze żyje, idę szpitalnym koryta- rzem i czynię to co i wy, moi bracia straceńcy, czynilibyście na moim miejscu. Idę i ulegam narkotycznemu urokowi średniego personelu medycznego. Uśmiecham się głupkowato i ga- pię bezwstydnie na siostrę Reginę, na siostrę Anitę, na siostrę Kasię, na siostrę Mariolę i na siostrę Violę zwłaszcza.
Jestem w środku mitu, jestem w samym sednie archetypicznej emocji, od wieków wszakże wiadomo, iż średni personel medyczny bywa źródłem nie lada doznań. Mityczne sanitariusz- ki, siostry miłosierdzia, pielęgniarki, felczerki wszystkich epok, ileż poruszających serce le- gend i pieśni o nich ułożono.
Ponieważ mam sporo czasu (na wędrówkach po szpitalnym korytarzu całe dnie mi prze- chodzą), spróbuję to zjawisko (zjawisko specjalnego czaru, jakim promieniuje średni personel medyczny) ująć od strony teoretycznej. Otóż moim zdaniem niesłychane emocje, jakie budzą w mężczyznach, czy jak kto woli pacjentach, siostry pielęgniarki, nie biorą się ani z ich czu- łości, ani z opiekuńczości, ani z ich sterylnej czystości, ani z innych cech anielskich. To zna- czy, wszystkie wymienione atrybuty są obecne, mają znaczenie i działają silnie, ale nie są one wyłącznie przywilejem średniego personelu medycznego. Czuła, opiekuńcza i sterylnie czysta może być wszakże zarówno doktor praw, jak i konduktorka pociągu dalekobieżnego, makler- ka giełdowa i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”, wyczynowa sportsmenka i ekspedient- ka sklepu nocnego. Czułe, opiekuńcze i sterylnie czyste mogą być, prawdę rzekłszy, przed- stawicielki wszelakich profesji. Natomiast kobiety z księżycowego świata medycyny, siostry pielęgniarki, sanitariuszki, lekarki, praktykantki, są także w niepokojący sposób oswojone z ludzką cielesnością, z fizjologią, z najciemniejszą stroną tej fizjologii.
Kiedy dochodzę do progu Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego i kiedy patrzę, z jaką swobodą uwijają się one wokół leżących tam półzwłok nieprzytomnego narkomana, kiedy widzę, jak wprawnie smarują jego ropiejące odleżyny, uruchamiają aparaturę pozwalającą mu oddychać, oprzyrządowują to roślinne ciało przewodami uruchamiającymi najwstydliwsze funkcje fizjologiczne, kiedy widzę, w jak naturalny sposób oswojone są z najkłopotliwszymi reakcjami, zakamarkami i substancjami ludzkiego jestestwa – pojmuję, iż to co jest w tym zawodzie i w tym powołaniu najbardziej czarującego, to proste przyzwolenie na bliskość cu- dzej fizjologii. One są opiekuńcze, czułe i sterylnie czyste, ale jest też w nich niesłychana swoboda dotyku. One bez oporów dotkną, przewrócą z boku na bok i obmyją czyjeś upodlo- ne, składające się wyłącznie z kruszejących kości i parszywiejącej skóry ciało. Żywe szkiele- ty, w których na przykład najtęższą częścią nogi była rzepka kolanowa, widywałem dotąd na filmach dokumentalnych. Ten, co leży na Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego, wygląda tak samo. Siostry pielęgniarki ratują, czynią co mogą, z całych sił trzymają go po stronie ży- cia, on wszakże na razie nie wie, że one go dotykają. On w ogóle nie wie, że są przy nim Anita, Viola i Mariola, istoty nie z tej ziemi. Ale reszta, co jest przytomna, wie. My wszyscy, cośmy ledwo, ledwo z powrotem na własnych łapach zaczęli łazić, dobrze wiemy, że w każ- dej chwili możemy doznać łaski dotyku, łaski zmierzenia ciśnienia, łaski zastrzyku albo na- wet łaski pobrania krwi. Toteż wciągają się opuchnięte brzuchy, prężą cherlawe piersi, kunsztownie drapują szaty szpitalne. Ach, my dobrze wiemy, że nie jesteśmy dla nich męż- czyznami z krwi i kości, ale rodzajem przykrej substancji, uciążliwym obiektem pracy. Ale przecież ci, co właśnie kroczą w kosztownych kapeluszach ulicą Floriańską, też przeważnie bywają ruchomą materią, na którą w dodatku żadna pielęgniarka nie spojrzy. A poza tym bez przesady z tą męską skromnością. Powiem brutalnie: kto umie grać w piłkę, ten strzela gola i w szpitalnej piżamie.
Król kanalarzy ocknął się na dobre i na rachitycznych, niepewnych, niemowlęcych nóż- kach krąży po oddziale w poszukiwaniu lustra wiszącego na odpowiedniej niskości. Król ka- nalarzy pragnie bowiem rozjaśnić swe mroczne oblicze, czyli – mówiąc po ludzku – pragnie się ogolić. Najstraszliwsze i na szczęście w połowie tylko czytelne przekleństwa sypią się z jego wciąż jeszcze na wpół zesztywniałych ust – wszystkie zwierciadła są na wysokościach dlań niedostępnych. Toteż w końcu wznosi chybotliwą piramidę ze szpitalnych stołków i ta- boretów i wspina się, i staje na szczycie, i namydla twarz. Tylko ludzie prawdziwie upadli, tylko ci, co zaznali najgłębszej rozpaczy, potrafią tak zapamiętale dążyć do poprawy i dosko- nałości. Wszakże w każdej chwili ten władca kloszardów może runąć i roztrzaskać sobie czaszkę o beton, desperacko jednak pragnie w razie czego polec jako człowiek ogolony. Z duszą na ramieniu asekuruję to nadmierne w swej karkołomności higieniczne przedsięwzię- cie, on patrzy na mnie uważnie, widzę w lustrze odbicie jego półzwierzęcych rysów, niechyb- nie lada chwila runie kolejna sekwencja nieczytelnych przekleństw. I istotnie, król kanalarzy na moment unosi berło pędzla i mówi:
– Czytał pan może Tortilla Flat Steinbecka? Czytał pan? Otóż moim zdaniem Steinbeck znał problem alkoholizmu z autopsji. Tak sądzę, choć trudno mi definitywnie wyrokować.
Tam i z powrotem wędruję szpitalnym korytarzem, krążę pomiędzy Salą Intensywnego Nadzoru Medycznego, w której ważący piętnaście kilo dwudziestolatek to traci, to odzyskuje przytomność, a kompleksem sanitarnym, w którym wolno palić. W kompleksie sanitarnym kłębi się tłumek roztrzęsionych alkoholików, palą desperacko papierosa za papierosem, przy- sięgają jeden przed drugim i na wszystkie świętości, iż już nigdy, przenigdy nie wezmą do ust kropli wódki i z wstydliwą nostalgią spozierają przez okno, za którym dobrze widać niedale- kie sklepy, budkę z piwem i kolegów radośnie buszujących na wolności.
Idą tu jedno za drugim przygodowe opowiadania, zapierające dech historie o nocnych koszmarach, o straszliwych głodach nie do zaspokojenia, wesołe przypowieści o przeróżnych sposobach ukrywania flaszek przed udręczonymi żonami, o stratach i zgubach nie do odzy- skania. Rozpacze, płacze, śmiechy i wiwaty. Młodziutkie ćpunki śpiewają pod prysznicem straceńcze piosenki, dreszcze człowieka przechodzą, jest pięknie, ale znikąd ocalenia.
Wędruję szpitalnym korytarzem, ulegam magicznemu urokowi średniego personelu me- dycznego i po pewnym czasie, zorientowawszy się w tym i owym, liczyć zaczynam na pomoc psychologa. Rozmowa z psychologiem – myślę – powinna mi pomóc, po rozmowie z psy- chologiem, kto wie, może nawet dyrektora wydawnictwa Znak uda mi się opisać. Tak, nie- wątpliwie, psycholog, człowiek wykształcony (zielone oczy, warkocz do pasa, rocznik na oko sądząc sześćdziesiąty ósmy) ukoi moją skołataną duszę, powie, co robić i od czego zacząć. I zaraz po śniadaniu ustawiam się w kolejce do psychologa z warkoczem. Ustawiam się w ko- lejce, już jestem pod drzwiami gabinetu i, jak zwykle, ponoszę klęskę. Przede mną był tu, niestety, Jędruś Parkieciarz i odbył z psychologiem z warkoczem rozmowę wprawdzie krótką, ale na tyle doniosłą, iż w jej wyniku psycholog z warkoczem przerwała pracę, kto wie na jak długo. Jędruś mianowicie odpowiedział psycholog z warkoczem pytaniem na pytanie. – Dla- czego pan pije? – zapytała ona. – A dlaczego pani nie pije? – odparł on, i tak to się skończyło.