Opowiedziała dzieciom o swojej spektakularnej przemianie, wywołując burzliwe okrzyki radości i uznania. Droga do Karpacza upłynęła im na omawianiu wydarzeń ostatnich dni oraz przewidywaniu, co z tych wydarzeń może wyniknąć. W efekcie Eulalia nawet nie zdążyła się zdenerwować faktem, że jej syn rzadko schodzi z szybkością poniżej stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Na bocznych drogach.
A w Karpaczu Bacówka już na nich czekała. Stryjek zaproponował im wprawdzie większy pokój trzyosobowy, ale Eulalia tęskniła do brzozy za oknem, więc Kuba przeniósł sobie tam materac i urządził posłanie na podłodze.
Późnym wieczorem, kiedy już zjedli kolację i nagadali się do syta – Bliźniaki zdążyły już w pełni podzielić zauroczenie matki Bacówką – Eulalia wysłała potomstwo na górę, sama zaś pozostała w pokoju z kominkiem i telewizorem. Nastawiła sobie Discovery, nalała szklaneczkę wolnocłowej whisky z dużą ilością wody i zagłębiła się w fotelu.
W sąsiedniej dyżurce cicho szumiało radio. Zegar tykał przyjaźnie. W kominku dogasał ogień. Na ekranie telewizora potwornej wielkości robaki zjadały siebie nawzajem, czy też może jakichś swoich robaczych krewniaków – Eulalia nie dociekała.
Było jej dobrze. Tę Bacówkę powinno się przepisywać na receptę jako środek antystresowy – pomyślała leniwie.
Wypiła łyczek ze swojej szklaneczki.
Teraz powinien ktoś zastukać do drzwi.
I powinien to być gbur. Sąsiad. Pan Janusz. Janusz.
Gbur było jakoś poręczniej.
Rozstali się wprawdzie już jako bez mała przyjaciele, ale w jakiejś takiej nerwowej atmosferze. Sytuacja była nerwowa, to prawda. Bardzo dobrze się stało, że na rodzinę spadło niespodziewane szczęście w postaci Pippi Langstrumpf. Strach pomyśleć, dokąd by zaprowadziło Helenkę jej cholerne wścibstwo. Ukrywane głęboko pod przykrywką wytwornego obejścia i dystansu. Jakiego dystansu? Helenka ma charakter pospolitej przekupki, niestety. Jak to pozory mylą… Gbur też się wydawał inny, niż prawdopodobnie jest.
No właśnie. Jaki jest?
A kto go wie.
Bardzo zorganizowany, na pewno. Pozbierany. W przeciwieństwie do wielu znajomych Eulalii, którzy byli niepozbierani kompletnie. Ona sama zaczynała już mieć początki takiego niepozbierania wynikającego z poddania się szaleńczej gonitwie za programami, pieniędzmi, artykułami, pieniędzmi, fuchami, pieniędzmi… To niepozbieranie w prostej linii prowadzi do lawinowego starzenia się, zmarszczek, tycia, nałogów, depresji i ataków dzikiej furii.
Nie wszystkie te objawy Eulalia zauważała u siebie, ale wiedziała, że jest na najlepszej drodze do kilku z nich co najmniej.
Dobrze byłoby mieć takiego przyjaciela, który nie poddawałby się ogólnemu pędowi, który tchnąłby odrobinę spokoju w jej nerwową egzystencję.
Wygląda na to, że gbur nawet miałby ochotę, żeby tak tchnąć. Pewne symptomy tego dały się zauważyć. Może by zatem zrealizować receptę Grzegorza?
Rozważając tę możliwość, która zaczynała wydawać się coraz bardziej przyjemna, Eulalia zasnęła w fotelu, z pustą szklaneczką na kolanach, uśmiechnięta słodko jak osiemnastolatka. Którą nie była od lat trzydziestu.
Karkonosze jesienią okazały się prawie równie piękne jak wiosną. Wprawdzie słońce świeciło krócej, nie śpiewały ptaki i nie kwitły te słodkie, małe, dzielne kwiatki, ulubione przez Eulalię, ale za to pojawiły się wszystkie istniejące w przyrodzie odcienie żółci i brązów, a nieliczni wędrowcy, spotykający się na prawie pustych szlakach, mogli powrócić do miłego zwyczaju pozdrawiania się nawzajem. W pobliżu schronisk tylko kłębiły się, jak zawsze, grupy zorganizowane – najwyraźniej w szkołach rozpoczął się sezon klasowych wyjazdów. Eulalia i Bliźniaki, łażący swobodnie i bezplanowo po górach, traktowali te znudzone gromadki z pobłażaniem. W ciągu czterech pierwszych dni obeszli właściwie wszystkie najważniejsze miejsca łatwo osiągalne z Bacówki.
Jednym słowem, wszystko było jak trzeba. Z wyjątkiem gbura.
Powinien na przykład któregoś wieczora czekać na nich w Bacówce. Przygotowując herbatę. Mógłby też znaleźć się niespodziewanie w Samotni, w kącie jadalni, nad kotletem schabowym. Bardzo romantycznie. Albo gdzieś na szlaku. Szkoda, że to nie sezon na zawilce narcyzowe. Dobrze chociaż, że pogoda taka piękna, bo pod jesień to już zawsze może człowieka złapać ulewa.
A może by tak do niego zadzwonić?
Głupi pomysł, niestety. Zadzwonić i co mu powiedzieć? Ładna pogoda, niech pan przyjedzie? Ach, jak miło – facet odpowie. Już jadę.
Prawdopodobnie nie ma nawet możliwości przyjazdu, bo skąd wziąłby urlop? Pracuje w Urzędzie Morskim dopiero od trzech tygodni. A może przeniósł się z tej swojej Gdyni służbowo i ma jeszcze parę dni?
– Przepraszam, Stryjku, zamyśliłam się. Co mówiłeś?
– Nic takiego, Lalu. Chciałem tylko, żebyś zgadła, kto przyjeżdża na weekend.
Eulalia zamarła z oczami wielkości talerzyków deserowych. Niech nikt nie mówi, że nie istnieje telepatia!
– Zaplanowałem Garnek – ciągnął pogodnie Stryjek, nie domyślając się burzy uczuć, jaką jego niewinne pytanie wywołało w duszy Eulalii. – Trochę na pożegnanie lata, a przede wszystkim na cześć świeżo upieczonych studentów. Pozwolisz im się z nami napić? Odrobinkę.
– Odrobinkę pozwolę. A skąd wiesz, że przyjeżdża?
– Przyjeżdżają – poprawił Stryjek. – Krzysiowie z Warszawy przyjeżdżają w piątek wieczorem. Dzwonili przed godziną, jak was nie było. Wydawało mi się, że się polubiliście?
– Bardzo – odpowiedziała szczerze Eulalia, starannie ukrywając rozczarowanie i uśmiechając się nieco na siłę. Owszem, polubiła Warszawiaków; miło, że przyjadą.
– No to świetnie. Myślę, że od razu zrobimy ten Garnek, bo jeżeli w niedzielę wyjeżdżacie, to lepiej nie pić w sobotę wieczorem. A twoje dzieci nie zaczynają od pierwszego? Zdążą dojechać na swoje uniwersytety?
– Wystarczy, jeśli pojadą w poniedziałek. Albo i później. Sławka ma początek roku akademickiego we wtorek, a Kuba dopiero w czwartek.
– To może dobrze, że masz u siebie rodzinę? – zapytał życzliwie Stryjek, wtajemniczony z grubsza w rodzinne perypetie Eulalii. – Nie będziesz się czuła samotnie.
– Samotnie nie, z pewnością – prychnęła Eulalia. – Może nawet dobrze, że ubędą dwie osoby w kolejce do łazienki z rana.
– A jeśli ci, mimo wszystko, będzie smutno, to pamiętaj: zawsze możesz spakować manatki i przyjechać tutaj. Mówiłaś, że Bacówka dobrze ci robi, a nam jest przyjemnie, kiedy jesteś z nami.
– Nie gadaj, Stryjeczku… Naprawdę? – Eulalia poczuła się rozczulona i gdy Stryjek z powagą potwierdził to, co powiedział przed chwilą, rzuciła mu się na szyję i uściskała serdecznie.
Niemniej w parę godzin później, kiedy Bacówka opustoszała, a Bliźniaki poszły spać, siedząc samotnie w pokoju na dole, ze szklanką herbaty w ręce, uprzytomniła sobie, że tak naprawdę będzie straszliwie samotna, i zalała się łzami. Nie po raz pierwszy w tej sprawie i – wiedziała o tym – nie po raz ostatni.
W piątkowy poranek Bliźniaki zostawiły ją własnemu losowi. Bardzo się kajały, ale okazało się, że najlepszy przyjaciel obojga z liceum, niejaki Piotr Piotrowski, który zdał na Uniwersytet Wrocławski, właśnie przyjechał do tego Wrocławia, gdzie zamieszkał u swojej ciotki – no więc oni jadą do Wrocławia autobusem o dziesiątej dziesięć, bo samochodu pewnie matka nie da (oczywiście, że nie da), a wrócą około dwudziestej, w sam raz na imprezkę. To znaczy na Garnek. Więc mamunia musi wybaczyć. Pożegnalną wspólną wycieczkę odbędą w sobotę. Sorry, Winnetou.
Mamunia wybaczyła. Bardzo proszę, niech jadą. Ona lubi też samotne spacery. Spacery, bo, oczywiście, nie będzie sama pchała się na jakieś trudniejsze szlaki. Nie te lata, nie te oczy. To znaczy nie te nogi.
– A co ty mówisz – oburzył się Stryjek, słuchający wymiany zdań przy śniadaniu. – Jakie oczy, jakie nogi? Jak tu byłaś w lecie, to przecież sama chodziłaś wszędzie!
– Matka specjalnie tak mówi, żeby wzbudzić w nas poczucie winy – wyjaśnił Kuba. – Tak naprawdę jest silna jak koń.
– Pod warunkiem, że się przedtem naszprycuje swoimi psikadłami – dodała Sławka. – Jak tylko o nich zapomni, to się dusi.
Wzmianka o duszeniu się wywołała u Stryjka nerwowe drgnienie. Zaśmiał się nieco wymuszonym śmiechem.
– Na wszelki wypadek powiedz, dokąd idziesz, Lalu – zażądał. – I weź ze sobą komórkę, bardzo cię proszę. Jakby co, to dzwoń.
– Spokojnie! – Eulalia zaśmiała się, zadowolona z wykazywanej przez Stryjka troski. Na własne dzieci, oczywiście, nie ma co liczyć w takich sprawach. – Nie wiem jeszcze, gdzie pójdę… Czekaj, Stryjeczku, wiem. Zawiozę dzieci do autobusu i pojadę na Okraj. Zostawię samochód na granicy i przespaceruję się na Skalny Stół.
– Mamunia, a może by tak zrobić inaczej – zaproponował ostrożnie Kuba, nietracący łatwo nadziei. – Ja cię zawiozę na Okraj i pojedziemy ze Sławą do Wrocławia, a ty mogłabyś sobie zejść tym pięknym szlakiem przez Budniki. I wyjść w Wilczej Porębie. I stamtąd przyjechać na górę taksówką.
– Nie bardzo – zaprotestowała Eulalia. – Myślałam o tym, żeby w drodze powrotnej kupić jakiś alkohol w Czechach, tam jest taniej. Nie będę go niosła w ręce, butelki są ciężkie.
– To my szybko przelecimy przez granicę i kupimy, co trzeba, a potem pojedziemy do Wrocławia. – Kuba był gotów na daleko idące kompromisy, byle tylko dorwać się do kierownicy. – Jeszcze odstawimy cię do samego szlaku.
– Mamuniu… – Sławka poparła brata czynem, obejmując matkę czule i zaglądając jej w oczy. – Zawsze mówiłaś, że samochód cię ogranicza, bo musimy kończyć wycieczkę tam, gdzie go zostawialiśmy. To teraz cię nie będzie ograniczał.
– Daj im ten samochód – powiedział Stryjek tonem dobrotliwego Świętego Mikołaja. – Jak już zejdziesz z gór, to zadzwoń, podjadę po ciebie do Wilczej Poręby. Żebyś się tylko nie zmęczyła! I nie poczuła źle!
– Jak się matka źle poczuje, to też zadzwoni, tylko na numer alarmowy GOPR – u – zaśmiał się Kuba. – To jedziemy! Kareta czeka!
Piętnaście minut później Eulalia, przebrana w wygodne, choć znoszone spodnie i polar, rzuciła torbę i nieprzemakalną kurtkę na tylne siedzenie samochodu i usiadła za kierownicą. Kuba protestował, ale nie miała zamiaru tak całkowicie pozbawiać się przyjemności. Ona też bardzo lubiła prowadzić po górskich serpentynach. Na Okraj dojechali w doskonałych humorach. Wjeżdżając w las za Kowarami, odebrali telefon od zapłakanej z emocji Pauliny, meldującej, że Szermicki wpłacił na jej nowe konto w banku dwadzieścia tysięcy.