Dwukrotnie tylko Eulalia zastrzygła uszami uważniej. Raz, kiedy Helence przypomniało się, że ma dla niej coś od Atanazego i to coś okazało się opakowaną w byle jakie pudełko paczuszką, z której wyłoniły się dwa kolejne pudełeczka i dwa duże oraz kosztowne flakony perfum, na jakie Eulalia z pewnością nie mogłaby sobie pozwolić. Jakieś nowości, nie widziała ich w naszych perfumeriach. Poczciwy Atuś. No to można już nie żałować wody Feel good. Miała nadzieję, że sam wybierał, ma dobry gust zapachowy. Helenka wzięłaby po prostu co najdroższe. To znaczy, dla siebie wzięłaby, co najdroższe. Dla kogoś niekoniecznie.
Swoją drogą nieźle się braciszek wyżarł na tych rysuneczkach.
Drugi raz Eulalia zaczęła słuchać uważniej, kiedy Helenka jęła omawiać sprawę przeróbek mieszkania na Jagiellońskiej. Atek, kapeć jeden, oczywiście łgał jak pies, bo to nie były żadne kosmetyczne przeróbki, tylko kompletna przebudowa. Gdyby to nie była kamienica pod opieką konserwatorską, to Helenka w szale twórczym rozwaliłaby pewnie całą zabytkową elewację i wprowadziła ożywczy powiew świeżego spojrzenia. Prosto z Cannes, w typie śródziemnomorskim.
Zanosi się na to, że jeszcze długo pomieszkają razem.
Od przyszłego tygodnia zaczyna się szkoła Marysi, ciekawe, czy Helenka nie spróbuje wrobić jej, Eulalii, w dowożenie panienki do tej szkoły.
O Boże.
Nic z tego. Helenka też ma samochód, upchnięty w tej chwili w garażu, będzie musiała go wyprowadzić i używać. I nie ma znaczenia, że woli być wożona!
Nie będzie lekko.
Na szczęście ma jeszcze trochę urlopu. Jak już nie będzie mogła wytrzymać, pryśnie do Bacówki. Może nawet już na ten weekend. Trzeba tylko wcześniej załatwić sprawę z wiarołomnym uwodzicielem Szermickim, Brosnanem dla ubogich.
Na razie można się doraźnie wykręcić pracą.
Doszedłszy do tego wniosku, Eulalia wstała od stołu i przeprosiwszy zgromadzenie, wygłosiła kłamliwe oświadczenie o konieczności jakiegoś przeglądu, który to przegląd musi mieć dzisiaj z głowy, bo od jutra montuje. Po czym dała nogę.
Po raz kolejny ucieczka od własnej rodziny okazała się pożyteczna. Kiedy w recepcji brała klucz od swojego pokoju redakcyjnego, zwróciła uwagę na mocno wymalowaną damę, tłumaczącą coś zawzięcie strażnikowi. Dama prawie że roniła łzy i usiłowała koniecznie wcisnąć strażnikowi do ręki potężny plik papierów. Strażnik bronił się jak mógł, a kiedy zobaczył Eulalię, ucieszył się szalenie.
– O, proszę – powiedział do wymalowanej – tu jest pani redaktor Manowska, pani redaktor zajmuje się takimi sprawami. Proszę porozmawiać z panią redaktor.
– Jakimi sprawami, panie Bodziu?
– Społecznymi, pani redaktor. Pani przecież robi takie reportaże. Może pani redaktor z panią porozmawia?
– Porozmawiam. Da mi pan mój klucz?
– O, przepraszam. Proszę bardzo. Ale już się nie podpisuje.
Ma pani kartę, to znaczy identyfikator?
– Mam. A co, zeszyt już nieważny?
– Nieważny. Pani kliknie,
Dopiero teraz Eulalia zauważyła zamontowany na blacie recepcji czytnik. Z westchnieniem zaczęła grzebać w przepastnych głębinach swojej torby. Znalazła kartę magnetyczną i kliknęła. Zabrała klucz, skinęła na umalowaną i zamierzała się oddalić w jej towarzystwie.
– Jeszcze raz, pani redaktor – zawrócił ją strażnik. – Ja przepraszam, komputer mi się zawiesił.
Eulalia kliknęła jeszcze raz.
– Dobrze teraz?
– Dobrze. Jeszcze moment!
Eulalia, która znowu zamierzała odejść, ponownie zawróciła.
– Wisi?
– Nie, nie wisi, tylko teraz musi mi pani potwierdzić. Pani kliknie jeszcze raz.
– To może przypadkiem ma być jakieś ułatwienie? – zapytała, klikając. – Bo długopisem i zeszytem już byśmy to pięć razy mieli z głowy.
– Nowoczesność, pani redaktor, wkracza. Nic na to nie poradzę. Jak pani będzie oddawać klucz, to też mi pani musi kliknąć…
Eulalia wstrzymała się od komentarza i zabrawszy wymalowaną, pojechała na swoje piętro.
Po drodze dama opowiedziała jej dużą część swojego życiorysu. Napomknęła też, z czym przychodzi. Eulalia zorientowała się, że owszem, można z tego zrobić reportaż.
Pół godziny później, kiedy wymalowana dama odeszła, pozostawiając stertę papierów, zaświadczeń, pozwów i wyroków, Eulalia siadła do komputera i szybciutko napisała propozycję reportażu, po czym wysłała to swojemu kierownikowi redakcji. Minęło jeszcze kilka minut i otrzymała odpowiedź:
Kupuję. Tylko pamiętaj, że trzeba tu przedstawić racje obu stron. Nie wolno ci traktować sprawy stronniczo, tylko z punktu widzenia tej pani. Zrób szybko, bo mam dziurę w przyszłym tygodniu, ktoś mi nawalił. Zdążysz do poniedziałku? We wtorek nagranie studia, w środę emisja, ostatecznie można nagrać w środę rano, ale musiałbym mieć 100% gwarancji, że zdążysz.
Odpisała: Jak się sprężę, to zdążę – i poszła do koordynacji, zorientować się w możliwościach. Okazało się, że owszem możliwości są. Nawet z Pawełkiem. Przypięła się więc do telefonu, aby umówić na zdjęcia wszystkich zainteresowanych.
Swoją drogą zirytowała się, kiedy Eugeniusz zaznaczył, że ma pamiętać o wysłuchaniu racji obu stron. Tym pampersom wydaje się, że dziennikarstwo zaczyna się od nich, a tymczasem kiedy Eulalia debiutowała, szczeniaka chyba nie było jeszcze na świecie. Może zresztą był, ale pewnie wyprostowany przechodził pod stołem, na chleb mówił „bep”, a na muchy „ptapty”. A kiedy stawiał pierwsze kroki w dziennikarstwie, Eulalii kończyła się druga kadencja w sądzie koleżeńskim, w którym rozpatrywano między innymi sprawy dziennikarzy posądzanych o stronniczość.
Przypomniał się jej genialny wierszyk Kiplinga: „W sierpniu urodził się szakal, we wrześniu spadły deszcze. Takiej powodzi jak dzisiaj – rzekł – nie pamiętam jeszcze”.
A może ona po prostu się starzeje i za bardzo bierze do serca pewne rzeczy? Eugeniusz jest jej kierownikiem i czuje się za nią odpowiedzialny.
Albo i nie.
Wszystko jedno. Najważniejsze, że reportaż może być ciekawy.
Nie od razu była do niego przekonana.
– Czy pani jest naprawdę gotowa zrobić własnemu dziecku taki numer? – zapytała wymalowaną, kiedy już dowiedziała się, o co chodzi. – Dla niego to będzie poważny stres, nawet jeżeli nie ujawnimy jego samego.
– Pani redaktor – powiedziała z mocą wymalowana. – Jak pani tego nie weźmie, to ja tak długo będę chodziła, aż ktoś weźmie. Moje dziecko i tak nie ma już spokoju. Pani popatrzy, ile on musiał przejść badań, ekspertyz, ankiet, ilu psychologów się na nim wprawiało! On by chciał, żeby wszystko się wreszcie skończyło i żeby mój pierwszy mąż dał mu spokój.
– Ale to przecież jego ojciec.
– Biologiczny, proszę pani. Prawdziwy ojciec to dla niego mój obecny mąż. To znaczy Marian Bircza. A mój były, czyli Antoni Goś, tak naprawdę chce się na mnie zemścić. Jemu wcale nie chodzi o Błażejka. On mi nie może wybaczyć, że to ja go rzuciłam – A Błażejek wcale nie jest z nim związany. Proszę popatrzeć, tu jest ekspertyza psychologa…
Eulalia rzuciła okiem. Spora kupka papierów. Zwróciła jej uwagę ankieta. Wypełniona dziecięcą bazgraniną.
– On wtedy był w trzeciej klasie…
Pytania i odpowiedzi. Kogo zabrałbyś na wyspę bezludną? Mamę, tatę, Kasię i rzułwie. Kogo kochasz najbardziej? Mamę i tatę. Co robi z tobą tata? Gra w lotki.
– Ale z tego nie wynika, żeby Błażej nie lubił swojego ojca. Przeciwnie, wszystko o ojcu jest pozytywne…
– Bo on za ojca podał mojego obecnego męża, Mariana. Tu na drugiej stronie jest napisane. Pani popatrzy, tu jest takie pytanie: „Najbardziej nie chcę”… i Błażej odpowiedział „iść do pierwszego”. Bo on tu myślał o swoim ojcu biologicznym. Antonim Gosiu. – Wymalowana chlipnęła. – Pani redaktor. Zęby ten Antoni był chociaż odrobinę subtelniejszy, ale on do mnie z policją przychodził! Bo on musi zobaczyć się z synem! A syn akurat był zajęty, grał w komputer, to nie chciał iść. I Antoni złożył pozew do sądu o utrudnianie kontaktów. Dostałam wyrok: pięćset pięćdziesiąt złotych z zamianą na pięć dni aresztu. Widzi pani, jak to on kocha własne dziecko? Matkę mu pośle do więzienia, żeby tylko postawić na swoim. Ja nie mam pieniędzy. Pójdę siedzieć.
– To nie lepiej zapłacić? Przecież dla Błażeja to będzie cios, jeżeli pani pójdzie do aresztu.
– Ja nie mam pieniędzy. Ale powiedzmy, że pożyczę i zapłacę, a mój były za trzy miesiące znowu przyśle mi pozew. I dostanę wyższą karę. I on tak się może bawić do śmierci. A dziecko niech wie, jakiego ma tatusia.
– Próbowała się pani z nim dogadać?
– Z nim nie można się dogadać.
Antoni Goś, złapany telefonicznie, nie miał przeciwwskazań przeciwko telewizji.
– Już u mnie była telewizja niedawno – powiedział. – Pani Klaudia… zapomniałem nazwiska… kręciła o mnie film.
Eulalia zbystrzała.
– Tak? A jaki był temat tego filmu?
– Ja. Bo ja walczę osiem lat o syna.
– I tylko pan występował w tym filmie?
– Tylko ja. Opowiadałem o swojej walce. Pokazywałem zdjęcia. Bo ja mam zdjęcia z synem, jak on miał trzy lata, a ja wróciłem z rejsu.
No tak. Klaudia ma swój cykl, „Ludzie prawdziwi”, i najwidoczniej machnęła w nim portret zbolałego ojca.
W Eulalii coś się zagotowało.
A gdzie racje obu stron?
Och, w ogóle nie ma o czym mówić. Wszyscy wiedzą, że Klaudia oprócz swojego męża Borysa kocha nad życie kierownika redakcji Eugeniusza. Z wzajemnością. A do jakiego stopnia jest to miłość skonsumowana, to tylko ich sprawa.
Pora umierać.
Bzdura. To tylko klimakterium. Zrobi ten materiał uczciwie. Ciekawe, czy Eugeniuszek w ogóle zauważy, że miał już klienta na antenie.
Kiedy wróciła późnym popołudniem do domu, w połówce bliźniaka panowała głucha cisza. Helenka odsypiała trudy podróży i Balbina zakazała domownikom poruszać się, oddychać, myśleć głośno.
A w gabinecie, ostatnim bastionie Eulalii, siedziała sobie Marysia ze słuchawkami na uszach i z upodobaniem rozwalała wrogów seriami z automatu, granatem lub bombą…
Antoni Goś, do którego Eulalia trafiła z ekipą następnego dnia, okazał się ojcem zbolałym w sposób rzeczowy i podparty przepisami. Wyciągnął kodeksy i usiłował je zaprezentować Eulalii. Poprosiła go jednak, żeby opowiadał wszystko własnymi słowami.