– Jesteś tam jeszcze, Eulalio? Słuchaj, są już po mnie, musimy kończyć. Najlepiej nie jedź w ogóle do siebie, od razu przyjeżdżaj na Jagiellońską. To dla ciebie korzystne, będziesz miała bliżej do pracy. Swoje rzeczy możesz sprowadzić kiedy indziej. Jutro, pojutrze. Pozdrawiam!
– HELENA!
Pik, pik, pik. Wyłączyła się.
Czy ona sobie wyobraża, że Eulalia przeniesie się do ich mieszkania??? Najwyraźniej tak. Bezczelna baba.
Eulalia przez chwilę zastanawiała się, czy istnieje jakakolwiek możliwość wywinięcia się od opieki nad Marysią. Chyba jednak nie. Nie może przecież zostawić jej na głowie swoim rodzicom. Atkowi też jest coś winna. Zresztą sama go wypychała z Polski… Boże, trzeba natychmiast dzwonić do Atka! I do rodziców, uprzedzić, że dzisiaj Marysi nie weźmie.
– Atuś, tu siostrzyczka…
– A czemu masz taki grobowy głos, siostrzyczko? – zapytał figlarnie Atanazy, niczym nowe wcielenie Czerwonego Kapturka. W tle dźwiękowym Eulalia usłyszała jakieś wesołe okrzyki.
– Zaraz też będziesz miał taki – powiedziała kwaśno. – Żona do ciebie jedzie.
– Nie wygłupiaj się. Jak twoje wakacje? Może byś wpadła do Londynu?
– Atanazy, ty chyba nie rozumiesz, co ja mówię. Helenka się do ciebie wybiera! Właśnie wystartowała spod domu.
W Londynie przycichło.
– Lala, nie mówisz tego poważnie?
– Mówię, ośle, mówię! Niech to do ciebie dotrze. Jutro w południe pewnie dojadą.
– Marysia też?!
– Nie, Helenka z jakimiś znajomymi. Twoja córka zaczęła pisać wiersze po angielsku. Genialne, oczywiście. Twoja żona chce, żebyś znalazł dla nich wydawcę.
W słuchawce zabulgotało coś po angielsku z dużą pasją.
– Co ty mówisz? Nie rozumiem. To do mnie?
– Nie, to ogólnie. Staram się nie rzucać maciami w rozmowie ze starszą siostrą. Zostawiła Marysię rodzicom?
– Gorzej, zostawiła ją mnie. To znaczy mam ją wziąć pod skrzydła, bo nasi rodzice reprezentują zbyt niski poziom umysłowy. Ja na razie minęłam Zieloną Górę, bo akurat wracam z Karpacza. Jutro, na miejscu, wejrzę w sytuację. Może namówię mamę, żeby się jednak Marysią zajęła. Przecież ja muszę chodzić do pracy! Ty się na razie martw o siebie. Ja ci radzę, zadzwoń do Heli i podaj jej precyzyjnie swój adres i powiedz, jak ma dojechać. Inaczej cała Polonia londyńska albo i Scotland Yard będą wiedzieli, że masz genialne dziecko.
– Dobrze. Lala, dziękuję, zawsze byłaś dobrą dziewczyną.
– Vice versa. To znaczy – chłopcem…
Kawa wystygła. Eulalia zamówiła świeżą i zadzwoniła do rodziców, którzy mieszkali z Atkiem i jego paniami. Zawiadomiła ich stanowczym tonem, że nie ma mowy, aby wprowadzała się do nich, nie zostawi ogródka na pastwę losu, poza tym komputer i w ogóle wszystko niezbędne ma we własnym domu. Jutro może wpaść po Marysię. A najlepiej byłoby, gdyby mama zechciała jednak się zaopiekować słomianą sierotką.
– O nie, moje drogie dziecko – powiedziała matka Eulalii z dużą godnością. – Ja wiem, dlaczego Helenka prosiła ciebie o tę przysługę. Ja bardzo kocham Marysię, ale doskonale wiem, co Helenka myśli o mnie. Ona myśli, że ja jestem prymitywna umysłowo. Nie ma do mnie zaufania. Ja nie zaryzykuję jej niezadowolenia. Ona mi żyć nie da, jeśli nie będzie tak, jak ona chce. Ciebie prosiła, tobie ufa. Ja umywam ręce. No więc nie kombinuj już, córko, tylko przyjeżdżaj.
Eulalia zgrzytnęła zębami.
– Jutro. I mowy nie ma, żebym mieszkała u was. Jutro wpadnę. Dziś nie.
Mama wyraziła oburzenie, ale Eulalia pozostała nieugięta. Jutro! Dziś jedzie do siebie, musi się oprać i wykąpać po podróży. Po czterystu kilometrach ciurkiem nie będzie miała siły na rozmowy o geniuszu Marysi i o tym, co z nim trzeba zrobić.
Pozostałą część drogi do Szczecina przebyła z szybkością zbliżoną do szybkości światła. Powiedzieć, że była wściekła – to byłby daleko idący eufemizm.
Następnego ranka zrobiła pranie, wywiesiła je na sznurkach w ogródku i z ciężkim sercem wsiadła do samochodu, aby udać się na Jagiellońską. Niedługo dane jej było cieszyć się swobodą…
– Co tak późno? – przywitała ją Balbina Leśnicka. – Musisz mi pomóc pakować rzeczy Marysi, skoro nie chcesz tu zamieszkać na tych parę tygodni.
– Wybacz, mamo, ale nic z tego. – Eulalia starała się okazać stanowczość od progu. – Trochę niespodzianie to wszystko wypadło, a ja mam swoje zobowiązania zawodowe. Teraz jadę do pracy, od jutra montuję duży film i muszę się do tego przygotować. Postaram się być u was najpóźniej o siódmej…
– Toż to wieczór! – oburzyła się Balbina.
– Mnie to również nie na rękę! Mamo, nie utrudniaj. Masz prawie cały dzień na pakowanie, zagoń ojca do pomocy. Słuchaj, a może by jednak Marysia przeniosła się do mnie dopiero za jakieś trzy, cztery dni? Ja teraz będę do nocy zajęta…
– A to ja z przyjemnością pochodzę z tobą do telewizji, ciociu. – Zza drzwi wychynęła wystrzępiona główka. Najmodniejsza fryzura. Helenka chyba oszalała. Dziecko ma dopiero dziesięć lat!
– Umrzesz z nudów, mała. Daj ciotce buziaka.
Marysia obdarzyła ją chłodnym uściskiem. Pachniała oszałamiająco. Eulalia pociągnęła nosem.
– Czymżeś tak się oblała, Marysiu? To jakiś bardzo dorosły zapach.
– Ja bym tak nie dzieliła zapachów, ciociu. To Kenzo. Jungle. Ale Jungle z tygrysem, nie ze słoniem. Ze słoniem jest za słodki. A ty jakich używasz?
– Hermes – powiedziała krótko Eulalia, która wprawdzie ostatnio używała wody toaletowej Feel good nieznanej firmy, w cenie złotych, i była z niej bardzo zadowolona, ale miała nadzieję, że Marysia nie rozpozna.
Nie rozpoznała.
– Dla ciebie, ciociu, odpowiedni byłby ostatni zapach Elizabeth Arden. Weź to, proszę, pod uwagę.
– Wezmę. Przy najbliższych honorariach odpuszczę sobie płacenie za światło. – Zdaje się, że Marysia z mamusią regularnie odwiedzają perfumerie i wąchają nowości, na które Eulalii nie stać. – Marysiu, wolałabym, żebyś została tu jeszcze do niedzieli.
– Ale obiecałaś Helence – uniosła się Balbina. – nie wolno ci tak zmieniać zdania! Dziecko się przygotowało…
– Nie dziecko, proszę – powiedziało z niesmakiem dziecko.
– Nic Helence nie obiecywałam – sprostowała Eulalia. – To ona mnie postawiła przed faktem dokonanym. Marysiu, zabieram cię dziś wieczorem, ale pamiętaj: u mnie w domu panują moje zasady. Teraz naprawdę muszę już iść. Do wieczora.
Odeszła i nie widziała już, jak za jej plecami dwie osoby płci żeńskiej (różnica wieku równo sześćdziesiąt lat) wymieniły spojrzenia i wzruszyły ramionami.
Miała przed sobą kilkanaście kaset, które powinna teraz pobieżnie przejrzeć, opisać i posegregować, ale nie mogła się skupić. Perspektywa przebywania pod jednym dachem z Marysią, świadomą własnej genialności, była nieco przerażająca. Eulalia doskonale rozumiała własnego brata, który prysnął jak mógł najdalej. To brzmi dość okropnie, ale nie potrafiła jakoś obudzić w sobie damskiej solidarności z bratową. Przy tym żal jej było dzieciaka, z którego niespełniona ambicjonalnie matka zrobiła tresowaną małpkę; gdyby tak Eulalia dostała Marysię w swoje ręce na rok, dwa, to może udałoby się wyprowadzić ją na ludzi. Wzdrygnęła się na samą myśl. Rok z Marysią! Odpukać.
W dodatku Helenka, jak już wróci z tego Londynu, będzie miała z pewnością mnóstwo zastrzeżeń do jej metod wychowawczych. A Eulalia zastosuje metody, bo przecież nie będzie się poddawała terrorowi szczeniaka.
– Cześć, szefowa. – Drzwi do przeglądarki, gdzie siedziała nad kupą kaset, uchyliły się nieznacznie. – Mogę?
Pawełek, jej ulubiony operator, którym dzieliła się z Wiką. Aktualnie przez nią osierocony – poszła na urlop macierzyński, urodziwszy Maćka (który, jak przystało na dziecię telewizyjne, zaczął pchać się na świat w czasie programu na żywo autorstwa mamusi).
– Czego to jest tak dużo i dlaczego nie ze mną to zrobiłaś?
– Karkonosze. Chciałam z tobą, ale byłeś zajęty. Jak tam Wika?
– Kwitnie. We wrześniu wychodzi za mąż za tego swojego rybaka. Zaproszenie dla całej firmy już wisi na tablicy ogłoszeń. Bo że, jak późno, muszę lecieć. Wpadnę do ciebie na montaż, bo jestem ciekaw tych zdjęć. I nie martw się.
– Skąd wiesz, że się martwię?
– Widzę.
I zniknął.
Sprężyła się w sobie. Zaczęła przeglądać taśmy jedna po drugiej. Osiemnaście. Nieźle. Tylko masochiści kręcą tyle materiału, żeby się potem zakopać na montażu.
W sumie była jednak zadowolona – zdjęcia okazały się piękne, zgodnie z przewidywaniem zresztą. Od jutra montaż, trzy dni po dziesięć godzin. Ciekawostka, co zrobi w tym czasie z Marysią. Jeszcze dobrze, że montuje tutaj, nie w wytwórni u Aleksandra. Poganiacz niewolników bardzo był niezadowolony z takiego obrotu rzeczy, bo mu to podniosło koszty – niestety, jedna z jego własnych, bezlitośnie eksploatowanych maszyn właśnie padła i umarła. Aleksander miał nadzieję, że to dopiero śmierć kliniczna i że da się biedaczkę zreanimować, ale reanimacja miała potrwać, a termin gonił.
W telewizji może da się Marysię gdzieś upchnąć, przynajmniej na jakiś czas.
Kiedy już zrobiła wszystko, co sobie na dziś zaplanowała, łącznie z przyklejeniem numerków na grzbietach kaset, z ciężkim sercem udała się do mieszkania brata.
Jagiellońska to taka dziwna ulica; niby w samym sercu miasta, a jednocześnie okropnie slumsowata. Niegdyś mieszkała tu miejska elita, teraz – w oficynach zwłaszcza – głównie tak zwany element kryminogenny. Rodzice Eulalii i Atanazego zamieszkali tu przed laty jeszcze jako pionierzy miasta, w pięknym mieszkaniu na pierwszym piętrze, od frontu oczywiście. Mieszkanie miało cztery pokoje, służbówkę, wielką kuchnię i łazienkę jak dla gwiazdy filmowej (z miejscem na ustawienie trzech kamer i baterii świateł). Klemens skończył po wojnie pospieszne studia inżynierskie, bez magisterium, i pracował w stoczni, Balbina była przedszkolanką. Kiedy przechodzili na emeryturę, mieszkanie było rozpaczliwie nienowoczesne. Jedyna innowacja, jaką ojciec wprowadził, to były kaloryfery zamiast pieców. Eulalia nawet ich trochę żałowała, bo bardzo lubiła palić w tych piecach i gapić się w ogień. Matka miała jej to za złe, twierdząc, że kiedy tylko ogień się rozpali i złapie cug, drzwiczki należy zamknąć, a nie siedzieć przed nimi i myśleć o niebieskich migdałach. Cóż, kiedy Eulalia bardzo lubiła myśleć o niebieskich migdałach, a przyjaźnie buzujący ogień sprzyjał marzeniom pełnym ciepła i światła…