Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jest nasz gość – skonstatował Stryjek mało odkrywczo. – Jak się spało? Mamy kawę, napijesz się?

Młodzian mruknął tylko pod nosem „dzień dobry”. Poznała go. Jeździł na nartach jak szatan i wspinał się na tę skałkę na tle Śnieżki, której nie było widać. To on ma taki piękny, radiowy głos. Ale prywatnie prawie go nie używa.

– Dziękuję, Stryjku, najpierw muszę się wykąpać, wczoraj padłam jak kawka, bo się trochę przydusiłam wieczorem… Spałam chyba z dziesięć godzin.

– Jezus Maria! Dusiłaś się? Nie powinienem cię samej zostawiać!

– Spokojnie można mnie zostawiać – zaprotestowała. Poza tym jest tu od wczoraj ten wasz kolega, pan Wiązowski, nie byłam sama.

– Janusz już poszedł. Prosił, żeby cię pożegnać.

– Uprzejmie z jego strony – powiedziała Eulalia z przekąsem.

– Zaprzyjaźniliście się? – Pozytywnie nastawiony Stryjek przekąsu nie wyczuł.

– Chyba nie do końca. Łazienka wolna?

– Wolna, wolna.

Pod ciepłym prysznicem Eulalia podjęła decyzję.

Zwalczamy klimakterium. Precz z depresją! Nie będzie gburek pluł nam w twarz. Skoro się wyniósł z Bacówki, to ona już nie musi. Nikogo poza nim tu nie brzydzi, a Stryjek wręcz tryska przyjaznymi uczuciami. Pokój jest słodki. Brzoza – jak stara przyjaciółka. Dzisiaj da sobie luz, odpocznie po męczącym tygodniu i po wczorajszym podłym wieczorze, pośpi, zrelaksuje się. A jutro pójdzie w góry. Na przykład do Białego Jaru albo do Strzechy. A pojutrze, powiedzmy, do Łomniczki.

Będzie pięknie!

Śniadanie w towarzystwie Stryjka (młodzian mruknął coś i wyszedł) utwierdziło Eulalię w słuszności podjętej decyzji. Stryjek pochwalił pomysł poświęcenia całego dnia na relaks, a nawet wyniósł dla niej poduszeczkę na taras, gdzie stała ławeczka, zwrócona przodem do słońca. Wzruszona jego troską Eulalia zaszczyciła swoją osobą ławeczkę, założyła okulary przeciwsłoneczne i oddała się mało fatygującemu zajęciu, polegającemu na obserwacji ludzi stojących w kilometrowej kolejce do wyciągu. Stryjek dołączył do niej z dwiema filiżankami świeżej kawy.

Po kwadransie Eulalia pokochała ławeczkę prawdziwą miłością. Show, który rozgrywał się przed jej oczami, był lepszy niż reżyserowane programy telewizyjne. Zawsze lubiła obserwować ludzi, tu zaś mogła to robić z wyżyn czterech schodków, które oddzielały przyziemny świat zwykłych turystów od nieporównanie wyżej stojącego świata ludzi gór. Siedząc swobodnie na ławce i przyjmując Stryjkowe świadczenia, udowadniała swoją przynależność do tego lepszego świata. Nie mogła się powstrzymać od zerkania na duże, wyrzeźbione w drewnie godło GOPR – u, z krzyżem i gałązką kosówki. Odkąd pamiętała, żywiła dla tego znaku nabożną cześć – zapewne pod wpływem książek Wawrzyńca Żuławskiego i może jeszcze paru innych pisarzy.

Czasami podchodzili z należytym szacunkiem turyści, których zbrzydziło sterczenie w potwornym ogonku, i pytali o takie czy inne szlaki. Stryjek udzielał wyczerpujących odpowiedzi, a ona nabierała przekonania, że wszyscy wokół jej zazdroszczą.

Przekonanie, że wszyscy nam zazdroszczą, zazwyczaj doskonale wpływa na nasze samopoczucie. Klimakterium Eulalii odpływało w siną dal z każdą chwilą spędzoną na czarodziejskiej ławeczce. Jej zadowolenie pogłębiała świadomość, że każda minuta spędzona na tym słodkim nieróbstwie poprawia jej wygląd: opalona zawsze wyglądała lepiej.

Nawet gbur przestawał się liczyć… chociaż może po gburze pozostała jej mała, maleńka zadra.

Nie chodzi o gbura, oczywiście, tylko o zlekceważenie jej dobrej woli.

Ale to nic, najważniejsze, że ją okazała. To ona jest szlachetna, a gbur jest mały, paskudny, zimny robaczek. Na szczęście pojechał do tego swojego Trójmiasta i nie ma obawy, że gdzieś w górach na nią wylezie.

Na obiad zjadła placki ziemniaczane w barze po drugiej stronie ulicy.

Potem wjechała wyciągiem na Kopę, przez kwadrans przyglądała się Kotlinie Jeleniogórskiej z przyległościami, po czym zjechała na dół, bo już ogłaszali ostatnie krzesełka. Nikt jej nie powiedział, że to nie ma sensu.

Zrobiła kawę i znowu siadła ze Stryjkiem na ławce.

Nigdzie się nie spieszyła.

Nikt od niej nic nie chciał.

Najbliższy montaż ma za dwa tygodnie.

Co za cudowne miejsce!

Najprzyjemniejsze w ciągu następnych dni okazało się to, że w każdej chwili mogła robić to, co właśnie chciała robić. Zapragnęła odwiedzić ukochaną Dolinę Łomniczki – wjechała zatem na Kopę, doszła do Śląskiego Domu, wypiła herbatę w schronisku, po czym zeszła w Dolinę, prawie nie spotykając po drodze turystów. Na tym polega urok wycieczek popołudniowych… Zawsze lubiła wychodzić z domu wtedy, kiedy wszyscy pędzili już na obiad.

Kiedy mijała symboliczny cmentarz ofiar gór, zatrzymała się. To miejsce zawsze wywierało na niej niesamowite wrażenie. Miała nadzieję, że podobne wywarło przed kilkoma dniami na operatorze, który dobre pół godziny przymierzał się do różnych ujęć – a pogoda właśnie wtedy trochę siadła, pojawiły się mgły i chmury, które wiatr przeganiał, tworząc niesamowite tło dla krzyża na skale. Och… spodziewała się wiele po tej sekwencji. Ale to za tydzień dopiero.

Rozsiadła się na wygrzanym kamieniu i po raz pierwszy pomyślała, że wyjazd dzieci ma swoje dobre strony. W domu będzie jej, oczywiście, strasznie pusto, ale teraz na przykład – pierwszy raz od Bóg wie kiedy – może sobie tak siedzieć i siedzieć, i nikt nie mówi: „Mamo, chodźmy wreszcie”.

Z głębi jej plecaka odezwało się nagle raźne wołanie:

– Matka, telefon!

Dwaj starsi panowie, którzy właśnie pochylali z szacunkiem siwe głowy nad tablicą pamiątkową, aż podskoczyli.

Wołanie rozległo się ponownie, więc Eulalia pospiesznie wydobyła telefon komórkowy.

– Cześć, mama, gdzie jesteś?

– Cześć, synku. W Łomniczce. A wy?

– A my niedaleko. W Lubomierzu. Wpadnij do nas!

– Co robicie w Lubomierzu?

– Zarabiamy kasę przy remoncie szkoły. To znaczy sprzątamy po fachowcach. Posiedzimy tu jeszcze ze trzy dni i będziemy mieli na tydzień w górach. Nie wiesz, są miejsca w schroniskach?

– Nie mam zielonego pojęcia, ale mogę się dowiedzieć.

– Nie trzeba, sami się dowiemy. No to pa, mamunia, trzymaj się ciepło.

Schowała telefon. Starsi panowie podsłuchiwali bezczelnie cały czas. Uśmiechnęła się do nich życzliwie. Drgnęli, ukłonili się i pospiesznie ruszyli na szlak.

Komórka znowu się odezwała, tym razem Kanonem Pachelbela. „Matka, telefon!” było zarezerwowane dla Bliźniaków.

Stryjek.

Oczywiście w nerwach cały, bo sobie wyobraził, że ona gdzieś tam, Bóg wie gdzie (nie powiedziała, dokąd idzie!), siedzi na jakimś kamieniu i się dusi. Dlaczego wystawia jego nerwy na taką próbę, przecież by ją zawiózł!

Gdzie zawiózł, tu się niczym nie dojedzie.

Ukoiła nerwy Stryjka i poszła dalej, szczęśliwa. Proszę, więc jednak kogoś obchodzi, gdzie jest i czy aby dobrze się ma.

Bite pół godziny gapiła się na wodospadzik. Tymczasem zrobiło sie późne popołudnie i rozsądek nakazywał powrót. Z ociąganiem zeszła do schroniska.

Pod schroniskiem stał land – rover.

– Jesteś niemożliwy, Stryjku – powiedziała, śmiejąc się. – Ale to bardzo miłe, że przyjechałeś, bo już mnie bolą nogi.

– Miałem coś do załatwienia w schronisku – wymamrotał Stryjek, prawdopodobnie kłamliwie. – Jedziemy do Bacówki?

Następnego dnia Eulalia pojechała do Lubomierza. Znalazła tam swoje dzieci całe i zdrowe, zmywające okna i podłogi w szkole poddanej uprzednio malowaniu. Reszta towarzystwa również oddawała się solidnej pracy zarobkowej. Kondycja wszystkich nie nasuwała żadnych niepokojących myśli. Byli opaleni i bardzo zadowoleni. Eulalia szarpnęła się i postawiła wszystkim porządny obiad w miejscowej gospodzie, taki z zupą, drugim daniem i deserem. Była święcie przekonana, że podczas całej swojej podróży żywili się wyłącznie hamburgerami popijanymi colą.

Pozostawiła Bliźniaki lekko dofinansowane i wróciła do Bacówki, ciesząc się po drodze widokami Karkonoszy promieniejących w zachodzącym słońcu i martwiąc trochę tą nagłą dorosłością dzieci. Nie da się ukryć – nie byli już tylko jej. To znaczy – mówiąc prawdę, nigdy nie należeli do niej, nie była zaborczą matką, absolutnie, nic z tych rzeczy, ale jednak ta pępowina chyba właśnie trzasnęła ostatecznie.

Smutek z powodu trzaśniętej pępowiny przeszedł jej dopiero w Bacówce, gdy okazało się, że do Stryjka przyjechała Stryjkowa z dwójką bardzo sympatycznych znajomych, i że Stryjek w dołku za Bacówką przygotował ognisko pod Garnek.

Garnek pełen był ziemniaków, cebuli, buraczków (coś takiego, buraczki!) i niezidentyfikowanych wiechci z dużym dodatkiem tłustego boczku.

– Boczunio: malyna – powiedział smacznie znajomy Stryjka, oczywisty warszawiak.

Garnek został przykryty grubą warstwą darni i umieszczony na ognisku.

– Teraz mamy co najmniej godzinę czasu – poinformował Stryjek.

– Jesteśmy na to przygotowani – oświadczył Warszawiak, wyciągając dużą butelkę. Eulalia ucieszyła się, że przywiozła tę finlandię i że wypiła z niej tylko odrobinę.

Po półgodzinie aktywnego oczekiwania Eulalia zwierzyła się z pępowiny. Nie zbagatelizowano jej problemu, zwłaszcza że wszyscy obecni mieli dzieci mniej więcej dorosłe. Sprawy klimakterium podnosić nie chciała w obecności, było nie było, dwóch przystojnych panów.

Po upływie godziny przystojni panowie poszli sprawdzać stopień zaawansowania potrawy w Garnku. Stryjek odsunął darń i sięgnął widelcem do środka. Oszałamiający zapach poniósł się w letnią noc.

– Spróbuj, czy już doszło, bo coś mi się wydaje, że ogień za bardzo przygasł. – Stryjek podał widelec z kawałkiem czegoś Warszawiakowi.

Warszawiak spróbował. Chwilę żuł w skupieniu, po czym oddał widelec i pokręcił głową.

– Nie malyna – skonstatował ze smutkiem. – Nie malyna, Stryjku. Musi się dopiec. Ładuj to z powrotem.

Garnek wrócił na podsycone ognisko. Stryjkowa pobiegła do Bacówki i wróciła z kolejną butelką, stosownie schłodzoną.

– Mamy tu jeszcze rozmowną wodę – zawołała beztrosko. – Możemy czekać!

10
{"b":"88053","o":1}