– Pani tak nie wolno… – zaczęła z oburzeniem babcia, lecz Ewa szarpnęła ją za rękaw.
Sprzątaczki, na skrzypiących wózkach, zwoziły już korytarzem brudne talerze z resztkami kapuśniaku.
– No to idźcie. I uważajcie, dziś jest ich dużo, bo spadł śnieg. Jak wam któryś co ukradnie, to przytułek za to nie odpowiada – powiedziała salowa, nie kryjąc do nich niechęci.
Wielka, ponura sala była przepełniona. Jedni leżeli, skuleni jak dzieci, inni grali w karty, lecz większość siedziała nieruchomo, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie. Babcię kolejny raz uderzyła cisza, która unosiła się pod sufitem i aż brzęczała. Taka cisza panuje tylko w szpitalach, gdzie leżą najciężej chorzy, i w hospicjach. Powietrze przepełniał charakterystyczny, niedobry zapach choroby, samotności, biedy i strachu.
– Śmierdzi, że głowa boli – dogadywała salowa, która czujnie, krok w krok, szła za nimi. Potem otwarła okno i do sali wdarło się świeże, mroźne powietrze. Anna pomyślała, że salowa zrobiła to na złość. Łóżko Bezdomnego stało najbliżej okna i jasne było, że w tym przeciągu długo nie wytrzymają.
Leżał pod wystrzępionym kocem, w tych tanich, czarnych okularach, kryjących szczelnie oczy. Wyglądał jak martwy. Musiał ich słyszeć, lecz nie odwrócił głowy w ich kierunku. Po jego łóżku przebiegł nagle czarny, obrzydliwy robak.
– Karaluch…! – otrzepała się Anna ze wstrętem, gdy Bezdomny nagle wyjął rękę spod koca i nakrył nią biegnącego owada. Łagodnie stulił dłoń i skrył stworzenie pod kocem.
– Mamy to dla ciebie, ale od tamtego czasu nic nie zrobiłam. I nie wiem, co mam robić. Ono nic mi nie mówi – przerwała ciszę Ewa. Poczuła, że patrzy na nią przez te czarne, nie pasujące do niego okulary. Milczał.
– Co to? – skoczyła nagle salowa, kładąc czerwoną, zniszczoną dłoń na brązowym pokrowcu. – Bez zgody kierownictwa nie wolno im niczego dawać! Jednemu przynieśli jedzenie, to zjadł naraz wszystko, pochorował się i umarł. Innemu dali scyzoryk i się pociął. Oni są jak dzieci. Co to jest?
I kobieta szarpnęła za pokrowiec, który Ewa położyła na łóżku Bezdomnego.
– Niech pani nie rusza! – krzyknął Jan, rzucając się w jej stronę.
– To tylko pióro – odparła dziewczynka.
– Pióro? – zaśmiała się niedowierzająco salowa.
Ewa spojrzała na nią z nagłym zrozumieniem i rozchyliła pokrowiec. Śnieżnobiałe pióro zalśniło na tle burego, surowego płótna.
– Rzeczywiście, pióro… Ale dlaczego? – spytała kobieta. Najpierw mimo woli cofnęła się o krok, a potem znowu podeszła i dotknęła pióra z zaskakującą delikatnością. Drobny puch zadrżał, a rozmigotane, dygoczące, malutkie piórka owinęły się na moment wokół jej grubych palców. Annę zaskoczył gest i odwaga salowej. Ona nigdy w życiu by go nie dotknęła!
– Dlaczego…? – powtórzyła tymczasem salowa.
– Bo to jest jego pióro – powiedziała Ewa tak, jakby to było oczywiste.
– Jego pióro… Mówiłam, że oni są jak dzieci – odparła kobieta nagle łagodnym, nieswoim głosem. – Jak dzieci… – powtórzyła, odwracając się nagle ku Bezdomnemu. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po krótko ostrzyżonej głowie. A potem wolno odeszła. Idąc, uważnie oglądała swoją dłoń.
Bezdomny nagle odsunął koc i usiadł na skraju łóżka. Anna ze wstrętem zauważyła, że karaluch wciąż tu jest, że wpełza pod spraną do szarej bieli długą szpitalną koszulę siedzącego.
– Ten karaluch… – zaczęła, ale urwała, czując, że mówi o czymś, co jest dla Anioła bez znaczenia.
“Bez znaczenia?”, pomyślała. “Nic nie jest bez znaczenia, nawet karaluch”.
– To już – powiedział do Ewy i choć usłyszała to tylko dziewczynka, oni natychmiast pojęli, co mówi.
Stali w milczeniu i patrzyli, jak bierze pokrowiec i wyjmuje pióro. Było ogromne i sprawiało wrażenie samoistnego, odrębnego Bytu. Promieniowało. Lśniło. Grało.
Odruchowo spojrzeli na salę. Ale żaden z lokatorów przytułku na nich nie patrzył.
“Czy oni nie widzą, że w tej sali znalazło się nagle prawdziwe, anielskie pióro? Że na ich oczach staje się cud?”, pomyślała zdumiona babcia.
…pióro tymczasem jakby rosło i sala zajaśniała od jego blasku. Strupieszałe ściany nagle się wygładziły, twarze bezdomnych stały się młode i świetliste. I przez moment sprawiali wrażenie szczęśliwych.
Bezdomny wstał z łóżka i ruszył z piórem ku otwartemu oknu. Chcieli iść za nim, lecz mieli uczucie, że ich nogi wrosły w ziemię. Więc pozostali przy jego łóżku, patrząc za nim rozszerzonymi oczami. Żadne nie umiało wydobyć głosu. Także wówczas, gdy Bezdomny wszedł na parapet szeroko otwartego okna…
Zsunął z siebie szarobiałą bluzę, i stał teraz, nagi, na tle wirujących za oknem płatków śniegu. Gdyby ktokolwiek spytał ich o jego płeć, to mimo nagości, żadne z nich nie umiałoby jej określić. Po prostu nie miała znaczenia. Dostrzegli za to, że jest chudy, niemal przeźroczysty.
Jego dłoń powędrowała ku plecom i wtedy wstrzymali oddech: puszyste, drżące, rozmigotane pojedyncze pióro rozwinęło się w potężny wachlarz i wydało im się, że składa się z tysiąca wirujących, roztańczonych piór. A poruszając się i tańcząc na wietrze, pióra grały. Wydawały z siebie głębokie i ciepłe tony, układające się w melodię, jakiej żadne z nich nigdy w życiu nie słyszało i nie usłyszy. Muzyka skrzydeł…
“Przecież on znowu ma skrzydła” – pomyśleli równocześnie. Ich umysły zlały się w jedność, a myśl rozbłysnęła jak płomienisty rysunek na szkle.
On tymczasem zdjął z twarzy tanie, plastikowe okulary i ostrożnie położył je na parapecie okna, jak cenny i ważny przedmiot. Odsłonięte oczy zalśniły w chudej twarzy jak dwa głębokie nieba, a gdy zwrócił je ku nim ostatni raz, zrozumieli ich słowny przekaz. Potem wzbił się w górę.
Jeszcze wciąż stali nieruchomo, jak sparaliżowani, gdy za nimi rozległy się głosy:
– Skoczył!
– Pofrunął – powiedziała Ewa.
– Spadł z okna! – rozległ się drugi głos.
– Wraca do siebie – poprawiła ich Anna.
– Mówiłem, że skoczy. Wyglądał na takiego, co to zrobi – orzekł trzeci głos za ich plecami.
– Odlatuje – oznajmił Jan, śledząc na niebie jaśniejącą, coraz mniejszą sylwetkę, przesłoniętą wirującymi płatkami śniegu.
– Nie upilnowaliście go! – zawołała salowa, wychylając się przez okno. – Nie upilnowaliście… – dodała ciszej, a w jej oczach nagle coś rozbłysło. Jednak nie było pewności, czy to łzy, czy płatki śniegu, który wiatr rzucił jej w twarz.
Odruchowo wzięła z parapetu czarne, plastikowe okulary i schowała do kieszeni. Poczuła ich ciepło, które po chwili powędrowało arteriami ku jej sercu i wtedy z jej oczu pociekły prawdziwe łzy. Pierwsze od paru lat. “Dał jej dar łez”, pomyślała Ewa.
– Zabił się – powiedziała grubym głosem kobieta i umilkła, a potem pomyślała zdumiona: “Przecież oni wszyscy tu, w tej sali, są moją rodziną. Przecież poza nimi nie mam nikogo”.
– Pofrunął do Nieba – poprawiła ją babcia.
– Do Nieba, do Nieba – zgodziła się. – On niewiele nagrzeszył, więc na pewno pofrunął do Nieba. Oby było mu tam lepiej niż tu.
Wszyscy podchodzili do okna i wychylali się przez nie.
– Nikt by nie pomyślał, że minutę temu żył. Wygląda jak szmaciana lalka. Ale czemu zdjął koszulę? Chciał ją nam oddać? – spytała salowa, połykając łzy, które ku jej zdziwieniu wciąż napływały do oczu.
Ewa spojrzała na leżące dwa piętra niżej ciało. Płatki śniegu powoli okrywały jego bezbronną nagość.
– To nie on. Jego tu nie ma. To naprawdę nie on – powtórzyła.
– To tylko skorupa – przytaknęła Anna i odrywając wzrok od bezwładnego ciała leżącego na podwórku, spojrzała ku niebu.
Wirujący coraz szybciej śnieg zasłaniał je puszystą kurtyną.
Jechali do domu w głębokim milczeniu, które zdawało się krzyczeć. Pusty pokrowiec leżał na półce koło tylnego okna. Odruchowo zerkali ku niemu, czując, że im czegoś brakuje.
“On już nie wróci. Nigdy. Już nie musi. Czy będę za nim tęsknić przez te długie lata? Czy będę o nim pamiętać? Nie, nie będę. Przecież to zdążył mi przekazać”, rozmyślała Ewa.
“Tajemnice są po to, by pozostały tajemnicami”, myślał Jan. “Gdybyśmy poznali wszystkie tajemnice Ziemi, byłaby ona strasznym miejscem. Miejscem bez wiary i miłości, gdyż oba te uczucia żywią się tajemnicą. Ale o tajemnicach rzadko się myśli. Codzienność pożera je i oswaja. Anielskie pióra wyglądają jak ptasie, Aniołowie zaś jak bezdomni. I tak łatwo o nich zapominamy”.
“Razem z tym biednym ciałem pochowają naszą pamięć o Aniele. Już jutro wyda nam się, że był to jedynie straszny i piękny sen. Uzdrowienie Ewy uznamy za cud medyczny”, rozmyślała Anna z bolesnym żalem. Zamknęła oczy, by przywołać sylwetkę nagiego Anioła, stojącego na parapecie okna, z rozłożonymi śnieżnobiałymi skrzydłami.
Aniele Boży, Stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój.
Rano, wieczór, we dnie, w nocy
bądź mi zawsze ku pomocy!
– szeptała bezgłośnie babcia, jak to robiła w każdej podróży, by uniknąć wypadku, i wciąż zerkała na brązowy pokrowiec. Skąd on się tu wziął? Przecież nikt w rodzinie nie gra na wiolonczeli!
Śnieg sypał i sypał, a jego płatki wirowały, zasłaniając całe Niebo.
– Tej nocy nie zobaczymy gwiazd – powiedział z żalem Jan.
To miejsce w kosmosie było zimne i martwe. Wokół, w połyskliwej i obojętnej kosmicznej próżni, rozciągała się spiralnie srebrzysta Mleczna Droga. Gdzieś daleko, bardzo daleko, na samym jej krańcu, była Ziemia. Stąd nie było widać ani jej mieszkańców, ani życia na błękitnozielonej kuli. Ani nawet tamtego Słońca. Wszędzie rozpościerały się kamieniste i nieczułe wzgórza, góry, równiny i kaniony. Niektóre z nich otulał twardy, przejrzysty lód. Nie było śladu życia w żadnej postaci. Pustka. Nieskończoność samotności.
Samotność Avego rozgrzewała jedynie pamięć o małej ludzkiej Istocie, dla której zdradził prawa Drabiny. Ale jej czas i czas Anioła płynęły inaczej. Jej czas przemijał; od dawna nie była już ani mała, ani młoda, lecz zmęczona i stara, podczas gdy Ave wciąż trwał nie zmieniony i czekał.