– Jaki pomysł? – wtrąciła z niepokojem, Anna.
– Oni chcą go zabrać i odwieźć do… gdzie to jest? – spytała nerwowo babcia.
– Nieważne gdzie, ale tam umyją go, uczeszą, odwszą i nakarmią. Dostanie czyste łóżko i trzy posiłki dziennie – obwieściła z urazą żona lekarza, patrząc niechętnie na babcię.
– Ale co to za miejsce?! gdzie to jest?! – zawołała zrozpaczona Anna.
– To po prostu specjalny ośrodek opieki nad niedorozwiniętymi – odparł lekarz. Skończył mierzenie tętna i dał znak sanitariuszom.
– Ależ on nie jest niedorozwinięty! – krzyknęła Anna w panice.
– Powtarzam im to samo! Jest całkiem normalny i daje sobie radę. Pomagamy mu i zostawcie go w spokoju – wsparła ją zdenerwowana babcia.
– Normalny? Kuleje, jest chudy jak szczapa, blady jak śmierć, nie słyszy, nie mówi, nie rozumie… – zaczęła wyliczać żona dentysty, lecz Anna jej przerwała:
– Mówi! I słyszy!
– I rozumie więcej, niż myślicie – znów wsparła ją babcia.
– To niech coś powie! Bardzo proszę! – wzruszył ramionami lekarz. – Niech protestuje! Tymczasem, jak panie widzą, wygląda nawet na zadowolonego.
Dopiero teraz spojrzeli na Bezdomnego. Rzeczywiście: nie uciekał ani się nie bronił, gdy sanitariusze, z pewnym obrzydzeniem, brali go pod ręce. Pokornie i zarazem spokojnie pozwolił się prowadzić do samochodu.
– Niechże pani coś powie! – krzyknęła babcia do Pani Samej. – Niech pani go broni tak jak my! Przecież go pani lubi, wiem o tym!
Pani Sama otwarła usta, lecz wydobyła z nich tylko cichutkie dwa słowa:
– Lubię go.
Sanitariusze zbliżali się do karetki.
– Chwileczkę! – krzyknęła Anna. – Muszę mu coś powiedzieć!
Lekarz wzruszył ramionami.
– To tak, jakby pani mówiła do ściany. Ale proszę… Proszę bardzo. Niech pani mówi.
Sanitariusze przystanęli, trzymając nadal pod ręce swego pacjenta. Anna spojrzała w jego twarz.
– Niech pan… To znaczy… No bo ja… Słuchaj, mam dla ciebie przesłanie. Z mojego snu. A może to nie był sen. Nie wiem – zdecydowała się wreszcie, patrząc natarczywie tam, gdzie pod skudlonymi włosami powinny znajdować się jego oczy. – Ono brzmi tak: “Nie będziemy przeszkadzać, byłeś nie przekroczył następnej granicy. I poniesiesz karę, która będzie trwać nieskończenie długo, ale jednak się skończy”.
Annie wydawało się, że Bezdomny drgnął, lecz może było to złudzenie, gdyż sanitariusze pociągnęli go gwałtownie. Młodszy zachichotał. A jednak… jednak Bezdomny, choć tak słaby i wyniszczony, bez kłopotów uwolnił rękę z uchwytu sanitariusza i delikatnie dotknął twarzy Anny. Poczuła ciepło, które rozlało się po jej ciele i oświeciło jej umysł. Nagle ogarnął ją spokój.
– Proszę mi dać adres tego… ośrodka? – babcia zaatakowała lekarza.
– Domu dla wariatów – podpowiedziała żona biznesmena, lecz lekarz poprawił:
– Dla niedorozwiniętych. To nie to samo. Wariaci są ciekawsi – dodał po namyśle.
Babcia już chciała coś powiedzieć, lecz Anna pociągnęła ją za rękaw. Awantura nie miała sensu. Przecież nie odmienią biegu wypadków. A zresztą… może nie trzeba?
– Proszę dać nam ten adres – powtórzyła z uprzejmością.
– Będą go panie odwiedzać? – spytał lekarz z lekkim uśmieszkiem.
– Będziemy – odparła Anna.
– On je lubił. Często wystawał pod ich oknami – wtrąciła nagle żona lekarza, wykazując coś na kształt zrozumienia. – Może powinniśmy porozumieć się z wami, ale sama pani wie, formalnie wszyscy mamy do niego takie samo prawo.
– Jak to takie samo…? – zaczęła kłótliwie babcia, lecz Anna spiorunowała ją wzrokiem.
– To przecież tylko obcy, bezdomny włóczęga – ciągnęła żona lekarza. – A mąż załatwił mu miejsce w przytułku.
– On tam umrze, samotny i opuszczony – szepnęła babcia, a Pani Sama nagle, gwałtownie, przytaknęła ruchem głowy.
– Tacy jak on umierają na ulicy. Są zagłodzeni, nikt się nimi nie interesuje, cierpią na różne choroby, czasami groźne dla normalnych ludzi. AIDS, wszawica, świerzb, choroby skórne… – wtrąciła żona dentysty. – Chyba lepiej, żeby umarł w cieple i pod dachem niż w tej ruderze. Wystarczająco długo tu mieszkał. Najwyższy czas, żeby ktoś się tym zajął.
Lekarz nabazgrał adres na wyciągniętym z kieszeni fartucha bloczku, a potem usiadł koło kierowcy. Karetka ruszyła i wszyscy się rozstąpili. Annie wydało się, że zza zasłoniętych szyb czuje na sobie uważne, a zarazem, znaczące spojrzenie.
Obie z babcią zerknęły na małą karteczkę.
– To na szczęście blisko. Na skraju miasta – powiedziała babcia.
– Pół godziny samochodem – przyznała Anna. Milcząc, wracały do domu i obie myślały o tym samym: czy Anioł, nawet ułomny, może przebywać w przytułku? I co będzie, gdy ktoś go tam rozpozna?
– Nie, to niemożliwe – powiedziała Anna głośno. – Nikt nigdy nie dostrzeże w nim Anioła. Nam też przyszło to z takim trudem.
Nie bójcie się, nikt mnie nie rozpozna – chciał powiedzieć im Ave, lecz w zgodzie z zasadami panującymi w anielskiej gromadzie, wolno mu było rozmawiać tylko z ludzkimi Istotami będącymi pod jego ochroną. Nawet nie wiedział, czy inni ludzie by go usłyszeli.
“Nie obawiaj się, kobieto. Nikt mnie nie rozpozna. Wy, ludzie, nie rozpoznajecie ani Aniołów, ani proroków czy świętych, ani nawet Bogów. A jeśli tak się dzieje, to tylko przypadkiem, i jedynie za pośrednictwem wybrańców, którzy mają szósty zmysł, trzecie oko. Ale tych, którzy je mają, uważacie za szaleńców i nie słuchacie ich, nawet gdy krzyczą. Więc nikt mnie nie rozpozna, a resztki Anioła pozostałe we mnie będą mnie przed wami chronić, a nie demaskować”, mówił Ave w myślach, odjeżdżając daleko od małej Istoty.
Od kilku dni, odkąd jego jedyne ocalałe anielskie pióro zwiększyło Moc, nie odczuwał ani upływu czasu, ani odległości. Mimo to, gdy już przybyli na miejsce i pielęgniarze rozbierali go z brudnych ubrań, obcinali włosy i kąpali, nie pozwolił sobie odebrać drewnianych koralików.
– Zostaw je – powiedział starszy do młodszego, który chciał wyszarpnąć paciorki z zaciśniętej dłoni pacjenta. – Może to coś dla niego znaczy? Zabierzesz i dostanie szału lub skoczy z okna? Z nimi nic nie wiadomo. Patrz, jakie ma oczy…
Koraliki były ciepłe. Przestały stygnąć. Ave, gdy już położono go w łóżku, w czystej, spranej aż do dziur pościeli, przytulił je do twarzy i odczuł bliskość swojej małej Istoty. Nie była jeszcze w pełni bezpieczna, ale żyła.
Rozejrzał się po wielkiej sali, w której się znalazł. Było tu więcej łóżek niż ludzi i więcej bólu niż w jakimkolwiek innym miejscu. Ten ból gorącą falą ogarnął jego ciało.
– Jezu, ale ma oczy… – wykrzyknęła gruba salowa, roznosząca zupę – No, co tak je wytrzeszczasz?
Aby zlikwidować wszawicę, włosy podopiecznych strzyżono w przytułku do gołej skóry. W chudej i bezbronnej twarzy Bezdomnego oczy lśniły teraz jak dwa jeziora. Salowa bezwiednie zatopiła w nich spojrzenie i natychmiast wycofała się na bezpieczną odległość. Poczuła głęboki zawrót głowy i spadanie. Spadała gdzieś głęboko, coraz głębiej, w nieznaną otchłań… Nie, przeciwnie! Frunęła wysoko w górę, w bezkres nieba…
– O jejku, w głowie mi się kręci. Pewnie ciśnienie spada – mruknęła do siebie i z energią zaczęła, karmić Bezdomnego, unikając jego wzroku.
Dyżurny lekarz uprzedził, że nowy podopieczny jest prawdopodobnie głęboko upośledzony i że trzeba go będzie myć, karmić i traktować jak dziecko.
“I po co to – to żyje?”, pomyślała, uprzytamniając sobie, że na szczęście tacy jak on żyją krótko. Na szczęście i dla nich, i dla normalnych ludzi.
Gdy Ewa dowiedziała się, że Bezdomnego zabrano do przytułku, ku rozpaczy rodziny od razu skoczyła jej temperatura. A już wydawało się, że najgorsze mają za sobą. Przecież pióro, choć ani Anna, ani Jan nie wiedzieli, z jakiego powodu, wyraźnie urosło! Wydłużyło się co najmniej o kilkanaście centymetrów, jego stosina stwardniała i wyrosły z niej kolejne, mniejsze piórka. Gdy zapadał zmrok, jego blask intensywniał, przyćmiewając blask ognia w kominku. Patrząc na pióro, mieli niepokojące uczucie obcowania z czymś nadnaturalnym. Wiedzeni instynktem, schowali je za szafą w pokoju dziewczynki, gdyż jak stwierdziła Anna: “Nie wolno go nadużywać. Ono przecież nie jest nasze, tylko jego”.
Wszyscy uwierzyli, że bliskość pióra rozpędza kolejne, agresywne ataki choroby Ewy. Od czasu wyprawy nad staw temperatura dziewczynki unormowała się, ustąpiły zawroty głowy i nagłe zasłabnięcia. A teraz znów to wracało.
Kolejne badania w szpitalu zaciemniały obraz. Były na przemian to lepsze, to znowu niepokojące.
– Tak czasem bywa w tej chorobie – mówił lekarz z miną, która świadczyła zarówno o współczuciu dla małej pacjentki i jej rodziny, jak i o profesjonalnym zaciekawieniu “nietypowym casusem”. Annie jednak szepnął cicho, że choć nie powinna tracić nadziei, to “ten typ białaczki lubi się przyczaić, za to gdy wróci z pełną mocą, no to… pani wie…” Anna nie chciała wiedzieć.
Na razie Ewa, na wszelki wypadek, od paru dni leżała w łóżku. Pod górą od piżamy chowała małe, puszyste, niemal żywe stworzonko, które wyrwała ze stosiny dużego pióra, jak nakazał Bezdomny. Całe pióro nie mieściło się już pod jej ubraniem i mógłby je dostrzec ktoś niepożądany. Gdy wyrywała z niego tę jedną pierzastą kitkę, miała poczucie straty, jakby uszkodziła bezcenne arcydzieło. Najwyraźniej jednak niewielki puszek czuł się dobrze blisko ciała dziewczynki, gdyż przylgnął do jej serca i tak pozostał.
– Co mam robić? – zastanawiała się Ewa. Wiedziała, że sama nie wymyśli niczego mądrego, że nigdy w życiu nie odgadnie anielskich zamysłów; jedynie pióro może jej podpowiedzieć właściwe działanie i stosowny moment. Lecz na razie nie dawało żadnego znaku.
Mijały kolejne dni i nic się nie działo. Zmieniło się tylko to, że gdy teraz Ewa podchodziła do okna, by spojrzeć na jesienny ogród, a jesień powoli już miała się ku zimie, często widziała w nim tatę.
Tata wychodził do ogrodu rankiem, pojawiał się w nim po obiedzie, a gdy zapadała wczesna o tej porze roku noc, siadał mimo chłodu na ławeczce i wpatrywał się w niebo. Ewie patrzącej z okna na pięterku wydawało się, że jego wargi się poruszają. Mówił coś do siebie. Co? Nie chciała pytać.