Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— No pewnie.

Przez dłuższą chwilę słychać było wyłącznie mlaskanie, ciamkanie i chrobot zderzających się w garnku drewnianych łyżek.

— Zaraza — powiedział Paulie Dahlberg i beknął przeciągle. - Jeszcze bym coś zjadł.

— Ja też — oznajmiła Ciri i również beknęła, zachwycona bezpretensjonalnymi manierami krasnoludów.

— Byle nie kaszy — rzekł Xavier Moran. - W gębie mi już rosną te jagły. Solone mięso też mi obrzydło.

— To się trawy nażryj, jak masz taki delikatny smak.

— Albo brzozę okoruj zębami. Bobry tak robią i żyją.

— Bobra tobym zjadł.

— A ja rybę — rozmarzył się Paulie, z trzaskiem rozgryzając dobyty zza pazuchy suchar. - Na rybę mam chętkę, mówię wam.

— To nałapmy ryb.

— Gdzie? — warknął Yannick Brass. - W krzakach?

— W strumieniu.

— Też mi strumień. Na drugi brzeg naszczać można. Jaka tam może być ryba?

— Są tam ryby — Ciri oblizała łyżkę i wsunęła ją do cholewki. - Widziałam, gdy chodziłam po wodę. Ale to są jakieś chore ryby. Mają wysypkę. Czarne i czerwone plamy…

— Pstrągi! — ryknął Paulie, plując okruchami suchara. - Ano, chłopaki, w dyrdy do strumienia! Regan! Ściągaj portki! Zrobimy sak z twoich portek.

— Dlaczego z moich?

- Ściągaj, migiem, bo ci po karku nakładę, gówniarzu! Mówiła matka, że masz mnie słuchać?

— Pospieszcie się, jeśli chcecie rybaczyć, bo zmierzch tuż tuż — powiedział Yarpen. - Ciri, woda się zagrzała? Zostaw, zostaw, poparzysz się i usmolisz kotłem. Wiem, że jesteś silna, ale pozwól, ja zaniosę.

Geralt czekał już na nich, z daleka dostrzegli jego białe włosy między rozchylonymi płachtami wozu. Krasnolud przelał wodę do cebrzyka.

— Potrzebujesz pomocy, wiedźminie?

— Nie, dziękuję, Yarpen. Ciri mi pomoże.

Triss nie miała już wysokiej gorączki, ale była potwornie osłabiona. Geralt i Ciri nabrali już wprawy w rozbieraniu jej i myciu, nauczyli się też hamować jej ambitne, ale niewykonalne na razie zapędy do samodzielności. Szło im nad wyraz sprawnie — on trzymał czarodziejkę w ramionach, ona myła i wycierała. Jedno tylko zaczynało Ciri dziwić i drażnić — Triss za mocno, jej zdaniem, tuliła się do Geralta. Tym razem próbowała go nawet całować.

Geralt ruchem głowy wskazał juki czarodziejki. Ciri pojęła w lot, bo to również należało do rytuału — Triss zawsze domagała się, by ją czesać. Odnalazła grzebień, uklękła obok. Triss, pochylając głowę w jej stronę, objęła Wiedźmina. Zdaniem Ciri, zdecydowanie zbyt mocno.

— Och, Geralt — załkała. - Tak mi żal… Tak bardzo żałuję, że to, co było między nami…

— Triss, proszę cię.

— … to powinno stać się… teraz. Gdy wyzdrowieję… Byłoby zupełnie inaczej… Mogłabym… Mogłabym nawet…

— Triss.

— Zazdroszczę Yennefer… Zazdroszczę jej ciebie…

— Ciri, wyjdź.

— Ale…

— Wyjdź, proszę.

Zeskoczyła z wozu, wpadając prosto na Yarpena, który czekał oparty o koło, gryząc w zamyśleniu długie źdźbło trawy. Krasnolud objął ją ramieniem. Nie musiał przy tym schylać się jak Geralt. Nie był od niej wcale wyższy.

— Nigdy nie popełnij podobnej pomyłki, mała wiedźminko — mruknął, pokazując oczami wóz. - Jeśli ktoś objawi ci współczucie, sympatię i poświęcenie, jeśli zadziwi cię prawością charakteru, ceń to, ale nie pomyl tego z… czymś innym.

— Nieładnie jest podsłuchiwać.

— Wiem. I niebezpiecznie. Ledwo zdążyłem odskoczyć, gdy wylałaś mydliny z cebra. Chodź, zobaczymy, ileż to pstrągów wpadło w portki Regana.

— Yarpen?

— Hę?

— Lubię cię.

— Ja ciebie też, kozo.

— Ale ty jesteś krasnolud. A ja nie.

— A co to ma… Aha. Scoia'tael. Chodzi ci o Wiewiórki, tak? Nie daje ci to spokoju, co?

Ciri wyzwoliła się spod ciężkiego ramienia.

— Tobie też nie daje — powiedziała. - I innym też nie. Przecież widzę.

Krasnolud milczał.

— Yarpen?

— Słucham.

— Kto ma słuszność? Wiewiórki czy wy? Geralt chce być… neutralny. Ty służysz królowi Henseltowi, choć jesteś krasnoludem. A rycerz w strażnicy krzyczał, że wszyscy są naszymi wrogami i że wszystkich trzeba… Wszystkich. Nawet dzieci. Dlaczego, Yarpen? Kto ma słuszność?

— Nie wiem — powiedział krasnolud z wysiłkiem. - Nie pojadłem wszystkich rozumów. Robię to, co uważam za dobre. Wiewiórki złapały za broń, poszły do lasu. Ludzi do morza, krzyczą, nie wiedząc, że nawet to chwytne hasełko podpowiedzieli im nilfgaardzcy emisariusze. Nie rozumiejąc, że to hasełko nie jest skierowane do nich, ale właśnie do ludzi, że ma wzbudzić ludzką nienawiść, nie zapał bitewny młodych elfów. Ja to zrozumiałem, dlatego to, co robią Scoia'tael, uważam za zbrodniczą głupotę. Cóż, może za kilka lat okrzykną mnie za to zdrajcą i zaprzedańcem, a ich będą nazywać bohaterami… Nasza historia, historia naszego świata, zna takie przypadki.

Zamilkł, potarmosił brodę. Ciri też milczała.

— Elirena… — mruknął nagle. - Jeśli Elirena była bohaterką, jeśli to, co zrobiła, nazywa się bohaterstwem, to trudno, niech mnie nazywają zdrajcą i tchórzem. Bo ja, Yarpen Zigrin, tchórz, zdrajca i renegat, twierdzę, że nie powinniśmy się nawzajem zabijać. Twierdzę, że musimy żyć. Żyć tak, by później nie musieć nikogo prosić o wybaczenie. Bohaterska Elirena… Ona musiała. Wybaczcie mi, błagała, wybaczcie. Do stu diabłów! Lepiej zginąć niż żyć ze świadomością, że zrobiło się coś, co wymaga wybaczenia.

Znowu zamilkł. Ciri nie zadawała pytań cisnących się jej na wargi. Instynktownie czuła, że nie powinna.

— Musimy żyć obok siebie — podjął Yarpen. - My i wy, ludzie. Bo po prostu nie mamy innego wyjścia. Od dwustu lat o tym wiemy, a od ponad stu pracujemy na to. Chcesz wiedzieć, dlaczego wstąpiłem na służbę do Henselta, dlaczego podjąłem taką decyzję? Nie mogę pozwolić, by praca ta poszła na marne. Sto lat z hakiem próbowaliśmy ułożyć się z ludźmi. Niziołki, gnomy, my, nawet elfy, bo nie mówię o rusałkach, nimfach czy sylfidach, to zawsze były dzikuski, nawet wówczas, gdy was w ogóle tu nie było. Do stu diabłów, trwało to sto lat, ale udało nam się jakoś ułożyć to wspólne życie, życie obok siebie, razem, udało nam się po części przekonać ludzi, że różnimy się od siebie bardzo mało…

— My się w ogóle nie różnimy, Yarpen.

Krasnolud obrócił się gwałtownie.

— Wcale się nie różnimy — powtórzyła Ciri. - Przecież ty myślisz i czujesz tak jak Geralt. I jak… jak ja. Jemy to samo, z jednego kociołka. Pomagasz Triss i ja też. Ty miałeś babkę i ja miałam babkę… Moją babkę zabili Nilfgaardczycy. W Cintrze.

— A moją ludzie — powiedział z wysiłkiem krasnolud. - W Brugge. W czasie pogromu.

*****

— Jeźdźcy! — zawołał jeden z ludzi Wencka jadący w straży przedniej. - Jeźdźcy od czoła!

Komisarz podkłusował do wozu Yarpena, Geralt zbliżył się z drugiej strony.

— Do tyłu, Ciri — powiedział ostro. - Złaź z kozła i do tyłu. Bądź przy Triss.

— Stamtąd niczego nie widać!

— Nie dyskutuj! — warknął Yarpen. - Jazda do tyłu, ale już! I podaj mi nadziak. Leży pod kożuchem.

— To? — Ciri uniosła ciężki, paskudnie wyglądający przedmiot, przypominający młotek z ostrym, lekko zakrzywionym hakiem na drugim końcu obucha.

— To — potwierdził krasnolud. Wsunął trzonek nadziaka do cholewy, a topór ułożył na kolanach. Wenck, pozornie spokojny, patrzył na gościniec, przysłaniając oczy dłonią.

— Lekka jazda z Ban Glean — ocenił po chwili. - Tak zwana Bura Chorągiew, poznaję po płaszczach i bobrzych kołpakach. Proszę zachować spokój. Czujność również. Płaszcze i bobrze kołpaki dość łatwo zmieniają właścicieli.

Jeźdźcy zbliżali się szybko. Było ich około dziesięciu. Ciri widziała, jak na wozie za nimi Paulie Dahlberg kładzie na kolanach dwie napięte kusze, a Regan nakrywa je opończą. Cichcem wylazła spod płachty, kryjąc się jednakowoż za szerokimi plecami Yarpena. Triss spróbowała unieść się, zaklęła, opadła na posłanie.

— Stój! — krzyknął pierwszy z konnych, niewątpliwie dowódca. - Ktoście są? Skąd i dokąd jadą?

— A kto pyta? — Wenck spokojnie wyprostował się w siodle. - I jakim czołem?

— Wojsko króla Henselta, mości ciekawski! Pyta dziesiętnik Zyvik, a nie zwykł on pytań powtarzać! Odpowiadać tedy, a żywo! Ktoście są?

— Służba kwatermistrzowska królewskiej armii.

— Każdy może tak rzec! Nie widzę tu nikogo w królewskich barwach!

— Zbliż się, dziesiętniku, i przyjrzyj uważnie temu pierścieniowi.

— Co wy mi tu pierścieniami błyskacie? — wykrzywił się żołdak. - Co to ja wszystkie pierścienie znam, czy jak? Taki pierścień każdy może mieć. Też mi ważny znak!

Yarpen Zigrin wstał na koźle, podniósł topór i szybkim ruchem podsunął go żołnierzowi pod nos.

— A taki znak — warknął — znasz? Powąchaj i zapamiętaj zapach.

Dziesiętnik szarpnął wodze, obrócił konia.

— Straszyć mnie będziecie? — ryknął. - Mnie? Ja w królewskiej służbie jestem!

— I my też — rzekł cicho Wenck. - I to zapewne dłużej niż ty. Nie ciskaj się, żołnierzu, dobrze ci radzę.

— Ja straż tu pełnię! Skąd mam wiedzieć, coście za jedni?

— Widziałeś pierścień — wycedził komisarz. - A jeśli znaku na klejnocie nie poznałeś, to zastanawiam się, coś ty za jeden. Na proporcu Burej Chorągwi jest takie samo godło, powinieneś więc je znać.

Żołnierz zmitygował się wyraźnie, na co zapewne w równej mierze miały wpływ spokojne słowa Wencka, jak i ponure, zawzięte gęby wychylającej się z furgonów eskorty.

— Hmm… — powiedział, przesuwając kołpak w stronę lewego ucha. - Dobrze. Ale jeśliście zaprawdę ci, za których się podajecie, nie będziecie, tuszę, mieć nic przeciw, jeśli spojrzę, cóż to na wozach wieziecie.

— Będziemy — zmarszczył brwi Wenck. - I to nawet bardzo. Nic ci do naszego ładunku, dziesiętniku. Nie pojmuję zresztą, czego chciałbyś w nim szukać.

— Nie pojmujecie — pokiwał głową żołnierz, opuszczając rękę w stronę rękojeści miecza. - Tedy powiem wam, panie. Handel ludźmi zakazany jest, a nie brakuje łotrów, co sprzedają niewolnych Nilfgaardowi. Jeśli ludzi w dybach na wozach znajdę, nie wmówicie mi, żeście u króla w służbie. Choćbyście i tuzin pierścieni pokazali.

27
{"b":"88000","o":1}