Polana pod dębem Bleobherisem, miejsce częstych wieców, postojów podróżnych i spotkań wędrowców, słynęła z tolerancji i otwartości. Opiekujący się wiekowym drzewem druidzi zwali polanę. "Miejscem przyjaźni" i chętnie gościli tu każdego. Ale nawet przy okazjach wyjątkowych, takich jak zakończony właśnie występ sławnego na świat cały trubadura, podróżni trzymali się w swych własnych, dość wyraźnie odizolowanych grupach. Elfy kupiły się do elfów. Krasnoludzcy rzemieślnicy grupowali się wraz ze swymi uzbrojonymi po zęby pobratymcami, wynajętymi jako ochrona karawan kupieckich, i tolerowali obok siebie co najwyżej gnomów górników i farmerów niziołków.
Wszyscy nieludzie zgodnie zachowywali rezerwę wobec ludzi. Ludzie odpowiadali nieludziom podobną monetą, ale wśród nich też bynajmniej nie obserwowało się integracji. Szlachta spoglądała z pogardą na kupców i domokrążców, a żołdacy i najemnicy odsuwali się od pasterzy w śmierdzących kożuchach. Nieliczni czarodzieje i adepci izolowali się zupełnie i wszystkich dookoła sprawiedliwie obdarzali arogancją. Tło stanowiła zaś zbita, ciemna, ponura i milcząca gromada chłopów. Ci, przypominając armię lasem wznoszących się nad głowami grabi, wideł i cepów, ignorowali wszystko i wszystkich.
Wyjątek, jak zwykle, stanowiły dzieci. Zwolniona z nakazu ciszy obowiązującego w czasie występu barda, smarkateria z dzikim wrzaskiem pomknęła ku lasowi, by tam z zapałem oddać się grze, której reguły były nie do pojęcia dla kogoś, kto pożegnał się już ze szczęśliwymi latami dzieciństwa. Mali ludzie, elfy, krasnoludki, niziołki, gnomy, półelfy, ćwierćelfy i berbecie zagadkowej proweniencji nie znały i nie uznawały podziałów rasowych i społecznych. Na razie.
— W samej rzeczy! — zakrzyknął jeden z obecnych na polanie rycerzy, chudy jak tyka drągal w czerwono-czarnym wamsie, ozdobionym trzema kroczącymi lwami. - Dobrze rzekł pan czarodziej! Piękne to były ballady, na honor, mości Jaskier, jeśli kiedyś będziecie w pobliżu Łysorogu, kasztelu mego seniora, wstąpcie, nie wahajcie się ani chwili. Ugościmy was jak księcia, co ja mówię, jak samego króla Vizimira! Klnę się na mój miecz, słyszałem ci ja wielu minstreli, ale gdzie im się z wami równać, mistrzu. Przyjmijcie od nas, urodzonych i pasowanych, szacunek i hołd dla waszego kunsztu!
Bezbłędnie wyczuwając właściwy moment, trubadur mrugnął do ucznia. Chłopiec odłożył lutnię i podjął z ziemi szkatułeczkę służącą do zbierania wśród słuchaczy bardziej wymiernych wyrazów uznania. Zawahał się, powiódł wzrokiem po tłumie, po czym odłożył szkatułeczkę i chwycił stojący obok spory ceber. Mistrz Jaskier łaskawym uśmiechem zaaprobował roztropność młodzieńca.
— Mistrzu! — zawołała postawna kobieta, siedząca na wozie z napisem "Vera Loewenhaupt i Synowie", wyładowanym wyrobami z wikliny. Synów nigdzie nie było widać, zapewne zajęci byli marnotrawieniem zbitego przez matkę majątku. - Mistrzu Jaskrze, jakże to tak? Zostawiacie nas w niepewności? Przecie to nie koniec waszej ballady? Zaśpiewajcież nam o tym, co dalej było!
— Pieśni i ballady — skłonił się artysta — nie kończą się nigdy, o pani, bo poezja jest wieczna i nieśmiertelna, nie zna m początku, ni końca…
— Ale co było dalej? — nie dawała za wygraną handlarka, szczodrze i brzękliwie sypiąc monety do ceberka, podstawionego jej przez ucznia. - Powiedzcie nam choć o tym, jeśli nie macie życzenia śpiewać. Nie padły w waszych pieśniach żadne imiona, ale przecie wiemy, że ów wyśpiewany przez was wiedźmin to nie kto inny jak sławny Geralt z Rivii, a owa czarodziejka, do której tenże pała gorącą miłością, to nie mniej słynna Yennefer. Zaś owe Dziecko Niespodzianka, przyrzeczone i przeznaczone wiedźminowi, to wszakże Cirilla, nieszczęsna księżniczka ze zburzonej przez najeźdźców Cintry. Czyż nie tak?
Jaskier uśmiechnął się wyniośle i tajemniczo.
- Śpiewam o sprawach uniwersalnych, hojna dobrodziejko — oświadczył. - O emocjach mogących stać się udziałem każdego. Nie o konkretnych osobach.
— Akurat! — wrzasnął ktoś z tłumu. - Każdy wie, że śpiewki o wiedźminie Geralcie traktowały!
— Tak, tak! — zapiszczały chórem córki komesa Viliberta, susząc mokre od łez szaliczki. - Śpiewajcie jeszcze, mistrzu Jaskrze! Co było dalej? Czy wiedźmin i czarodziejka Yennefer odnaleźli się wreszcie? I czy się kochali? Czy byli szczęśliwi? Chcemy wiedzieć! Mistrzu, mistrzu!
— Ale tam! — krzyknął gardłowo prowodyr grupy krasnoludów, trzęsąc potężną rudą, sięgającą pasa brodą. - Łajno to, księżniczki, czarodziejki, przeznaczenie, miłość i inne białogłowskie bajędy. Toż to wszystko, z przeproszeniem pana poety, bujda, czyli wymysł poetyczny, po to, by ładniej było i wzruszająco. Ale wojenne dzieła, jak rzeź i grabież Cintry, jak bitwy w Marnadalu i Sodden, toście nam dopiero pięknie wyśpiewali, Jaskier! Ha, nie żal srebrem sypnąć za taką pieśń, radującą serce wojownika! I widać było, że nie łżecie ni krztyny, ja to mówię, Sheldon Skaggs, a ja łez od prawdy odróżnić umiem, bo jam pod Sodden był, jam przeciw nilfgaardzkim najezdnikom stał tam z toporem w garści…
— Ja, Donimir z Troy — krzyknął chudy rycerz z trzema lwami na wamsie — byłem w obu bitwach o Sodden, alem was tam nie widział, panie krasnoludzie!
— Boście pewnikiem taborów pilnowali! — odpalił Sheldon Skaggs. - A ja byłem w pierwszej linii, tam, gdzie było gorąco!
— Bacz, co mówisz, brodaczu! — poczerwieniał Donimir z Troy, podciągając obciążony mieczem pas rycerski. - I do kogo!
— Sam bacz! — krasnolud trzepnął dłonią po zatkniętym za pas toporze, odwrócił się do swych kompanów i wyszczerzył zęby. - Widzieliście go? Rycerz chędożony! Herbowy! Trzy lwy w tarczy! Dwa srają, a trzeci warczy!
— Pokój, pokój! — siwowłosy druid w białej szacie ostrym, władczym głosem zażegnał awanturę. - Nie godzi się, moi panowie! Nie tu, nie pod konarami Bleobherisa, dębu starszego od wszystkich sporów i zwad tego świata! I nie w przytomności poety Jaskra, którego ballady winny uczyć nas miłości, nie kłótni.
— Słusznie! — poparł druida niski, otyły kapłan o twarzy błyszczącej od potu. - Patrzycie, a oczu nie macie, słuchacie, a uszy wasze głuche. Bo miłości bożej nie ma w was, boście są jako puste beczki…
— Jeśli już o beczkach mowa — zapiszczał długonosy gnom z wozu ozdobionego napisem "Artykuły żelazne, wyrób i sprzedaż" — to wytoczcie jeszcze jedną, panowie cechowi! Poecie Jaskrowi ani chybi w gardle zaschło, a i nam z tego wzruszenia niezgorzej!
— Zaprawdę, jako puste beczki, powiadam wam! — zagłuszył gnoma kapłan, nie zamierzając dać się zbić z pantałyku i przerywać kazania. - Nic a nic z pana Jaskrowych ballad nie pojęliście, niczegoście się nie nauczyli. Nie zrozumieliście, że ballady te o losie ludzkim mówiły, o tym, żeśmy w rękach bogów jeno zabawką, a krainy nasze bożym są igrzyskiem. Ballady o przeznaczeniu mówiły, o przeznaczeniu nas wszystkich, a legenda o wiedźminie Geralcie i księżniczce Cirilli, choć rzucona na prawdziwe tło owej wojny, to przecież tylko metafora, wytwór wyobraźni poety, który temu miał służyć, byśmy…
— Bredzisz, święty mężu! — zawołała z wysokości swego wozu Vera Loewenhaupt. - Jaka legenda? Jaki wytwór wyobraźni? Kto jak kto, ale ja Geralta z Rivii znam, widziałam go na własne oczy, w Wyzimie, gdzie córkę króla Foltesta odczarował. A później jeszcze spotkałam go na Kupieckim Trakcie, gdzie na prośbę Gildii zabił srogiego gryfa, co na karawany napadał, którym to uczynkiem wielu dobrym ludziom życie ocala. Nie, nie legenda to i nie bajka. Prawdę, szczerą prawdę wyśpiewał nam tu mistrz Jaskier.
— Potwierdzam — powiedziała smukła wojowniczka z czarnymi włosami gładko zczesanymi do tyłu i splecionymi w gruby warkocz. - Ja, Rayla z Lyrii, również znam Geralta Białego Wilka, słynnego pogromcę potworów. Widywałam też nie raz i nie dwa czarodziejkę Yennefer, bom bywała w Aedim, w mieście Vengerbergu, gdzie owa ma swą siedzibę. O tym, aby tych dwoje się kochało, nic mi jednak nie wiadomo.
— Ale musi to być prawda — odezwała się nagle melodyjnym głosem urodziwa elfka w gronostajowym toczku. - Tak piękna ballada o miłości nie mogła być nieprawdziwa.
— Nie mogła! — poparły elfkę córki komesa Viliberta i jak na komendę otarły oczy szaliczkami. - Żadną miarą nie mogła!
— Mości czarodzieju! — Vera Loewenhaupt zwróciła się do Radcliffe'a. - Kochali się, czy nie? Wy z pewnością wiecie, jak to było z nimi naprawdę, z wiedźminem i ową Yennefer. Uchylcież rąbka tajemnicy!
— Jeśli pieśń mówi, że się kochali — uśmiechnął się czarodziej — to tak było i miłość ta przetrwa wieki. Taka jest moc poezji.
— Wieść niesie — wtrącił nagle komes Vilibert — że Yennefer z Vengerbergu poległa na Soddeńskim Wzgórzu. Kilka tam poległo czarodziejek…
— Nieprawda to — powiedział Donimir z Troy. - Nie masz na pomniku jej imienia. Moje to strony, nie jeden raz na Wzgórzu byłem i wykute na pomniku napisy czytałem. Trzy czarodziejki tam. poległy. Triss Merigold, Lytta Neyd, którą zwano Koral… Hmm… Imię trzeciej wymskło mi się z pamięci…
Rycerz spojrzał na czarodzieja Radcliffe'a, ale ten uśmiechnął się tylko, nie powiedział ani słowa.
— A ów wiedźmin — zawołał nagle Sheldon Skaggs — ten Geralt, któren ową Yennefer miłował, to już podobno ziemię gryzie. Słyszałem, że utłukli go gdzieś na Zarzeczu. Ubijał potwory, ubijał, aż trafiła kosa na kamień. Tak to już jest, ludkowie, kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Każdy kiedyś trafi na lepszego i połknie żelazo.
— Nie wierzę — smukła wojowniczka wykrzywiła blade wargi, splunęła siarczyście na ziemię, z chrzęstem skrzyżowała na piersi osłonięte kolczą siatką przedramiona. - Nie wierzę, by Geralt z Rivii mógł trafić na lepszego. Zdarzyło mi się widzieć, jak ten wiedźmin włada mieczem. Jest wprost nieludzko szybki…
— Dobrze powiedziane — wtrącił czarodziej Radcliffe. - Nieludzko. Wiedźmini są mutantami, dlatego szybkość ich reakcji…
— Nie rozumiem, o czym mówicie, panie magiku — wojowniczka jeszcze paskudniej wykrzywiła usta. - Wasze słowa są zbyt uczone. Ja wiem jedno: żaden szermierz, jakiego znałam lub znam, nie może równać się z Geraltem z Rivii, Białym Wilkiem. Dlatego nie wierzę, by ów mógł zostać pokonany w walce, jak utrzymuje pan krasnolud.