Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Witaj, charakterniku — powiedział. - Skądkolwiek przychodzisz i dokądkolwiek idziesz, witaj. Chłopaki! Sami tu! Pamiętasz moich chłopaków, wiedźminie? To jest Yannick Brass, ten to Xavier Moran, a to Paulie Dahlberg i jego brat Regan.

Geralt nie przypominał sobie żadnego, wszyscy zresztą wyglądali jednakowo, brodaci, krępi, prawie kwadratowi w swych grubych, pikowanych kubrakach.

— Było was sześciu — uścisnął po kolei podawane mu twarde, sękate prawice. - Jeśli pamiętam.

— Masz dobrą pamięć — zaśmiał się Yarpen Zigrin. - Była nas szóstka, a jakże. Ale Lucas Corto ożenił się, osiadł w Mahakamie i odpadł od kompanii, pacan głupi. Jakoś nie trafił się nikt godny na jego miejsce, jak do tej pory. A szkoda, szóstka to liczba w sam raz, nie za dużo, nie za mało. Czy to cielaka zjeść, czy beczułkę wychlać, nie ma to jak sześciu…

— Jak widzę — Geralt ruchem głowy wskazał resztę grupy stojącą niezdecydowanie obok wozów — jest was tu dostatecznie wielu, by dać radę trzem cielakom, że o drobiu nie wspomnę. Cóż to za kamraterią komenderujesz, Yarpen?

— Nie ja tu komenderuję. Pozwól, przedstawię cię. Wybaczcie, panie Wenck, żem tego od razu nie uczynił, ale ja i moje chłopaki znamy Geralta z Rivii nie od dzisiaj, mamy za sobą nieco wspólnych wspomnień. Geralt, to jest pan komisarz Vilfrid Wenck, w służbie króla Henselta z Ard Carraigh, miłościwie panującego władcy Kaedwen.

Vilfrid Wenck był wysoki, wyższy od Geralta, a krasnoluda przewyższał dwukrotnie. Ubrany był w zwykły prosty strój, jaki nosili włodarze, komornicy lub gońcy konni, ale w jego ruchach była ostrość, sztywność i pewność, którą wiedźmin znał i umiał rozpoznać bezbłędnie, nawet w nocy, nawet w skąpym świetle ogniska. Tak poruszali się ludzie przyzwyczajeni do kolczugi i obciążającego pas oręża. Wenck był zawodowym żołnierzem, Geralt gotów był pójść o zakład o każdą sumę. Uścisnął podaną mu dłoń, skłonił się lekko.

— Siadajmy — Yarpen Zigrin wskazał na pień, w którym wciąż tkwił jego potężny topór. - Mów, cóż to porabiasz w tych okolicach, Geralt?

— Szukam pomocy. Podróżuję samotrzeć, z niewiastą i podrostkiem. Niewiasta jest chora. Poważnie. Dogoniłem was, by prosić o pomoc.

— Psiakrew, medyka tu nie mamy — krasnolud splunął na płonące polana. - Gdzie ich zostawiłeś?

— Pół stajania stąd, przy gościńcu.

— Wskażesz drogę. Hej, wy tam! Trzech do koni, siodłać luzaki! Geralt, czy twoja chora niewiasta utrzyma się w kulbace?

— Nie bardzo. Właśnie dlatego musiałem ją zostawić.

— Burkę wziąć, płachtę i dwie żerdzie z wozu! Żywo! Vilfrid Wenck, skrzyżowawszy ręce na piersi, chrząknął głośno.

— Jesteśmy na szlaku — powiedział ostro Yarpen Zigrin, nie patrząc na niego. - Na szlaku nie odmawia się pomocy.

*****

— Cholera — Yarpen odjął dłoń od czoła Triss. - Rozpalona jak piec. Nie podoba mi się to. A jeśli to dur albo czerwonka?

— To nie może być dur ani czerwonka — zełgał z przekonaniem Geralt, otulając chorą derkami. - Czarodzieje są uodpornieni na te choroby. To zatrucie pokarmowe, nic zaraźliwego.

— Hmm… No, dobra. Idę pokopać w torbach. Miałem kiedyś dobry lek na sraczkę, może jeszcze trochę zostało.

— Ciri — mruknął wiedźmin, podając dziewczynce odtroczony od konia kożuch. - Idź spać, lecisz z nóg. Nie, nie na wóz. Na wozie położymy Triss. Ty połóż się obok ogniska.

— Nie — zaprotestowała cicho, patrząc za oddalającym się krasnoludem. - Położę się przy niej. Gdy zobaczą, że mnie od niej odsuwasz, nie uwierzą ci. Będą myśleli, że to zaraźliwe, i wypędzą nas, tak jak ci ze strażnicy.

— Geralt? — jęknęła nagle czarodziejka. - Gdzie… jesteśmy?

— Wśród przyjaciół.

— Jestem tu — powiedziała Ciri, głaszcząc ją po kasztanowych włosach. - Jestem przy tobie. Nic się nie bój. Czujesz, jak tu ciepło? Ognisko się pali, a krasnolud zaraz przyniesie lekarstwo na… Na żołądek.

— Geralt — załkała Triss, usiłując wyplątać się spod koców. - Żadnych… żadnych magicznych eliksirów, pamiętaj…

— Pamiętam. Leż spokojnie.

— Ja muszę… Oooch…

Wiedźmin schylił się bez słowa, uniósł czarodziejkę razem z kokonem otulających ją derek i pomaszerował w las, w ciemność. Ciri westchnęła.

Odwróciła się, słysząc ciężkie stąpania. Zza wozu wyszedł krasnolud, dzierżąc pod pachą spore zawiniątko. Płomień ogniska lśnił na ostrzu topora zasadzonego za pas, połyskiwały też guzy ciężkiego skórzanego kubraka.

— Gdzie chora? — burknął. - Na miotle uleciała?

Ciri wskazała w mrok.

— Jasne — kiwnął głową. - Znam ten ból i paskudną przypadłość. Gdy byłem młodszy, zjadałem wszystko, co udało mi się znaleźć lub obezwładnić, więc strułem się nie raz i nie dwa. Kto to jest, ta czarodziejka?

— Triss Merigold.

— Nie znam, nie słyszałem. Rzadko się zresztą zadaję z Bractwem. No, ale wypada się przedstawić. Mnie zwą Yarpen Zigrin. A ciebie jak zwą, gąsko?

— Inaczej — warknęła Ciri, a oczy jej błysnęły.

Krasnolud zarechotał, wyszczerzył zęby.

— Ach — ukłonił się przesadnie. - Wybaczenia proszę. Nie rozpoznałem w mroku. Toż to żadna gąska, a szlachetna panna. Padam do nóżek. Jak panna ma na imię, jeśli to nie tajemnica?

— To nie tajemnica. Jestem Ciri.

— Ciri. Aha. A kim panna jest?

— A to — Ciri dumnie zadarła nosek — to już jest tajemnica.

Yarpen parsknął ponownie.

— Jęzorek cięty jak osa u panny, jak osa. Niechaj mi panna raczy wybaczyć. Przyniosłem medykament i trochę jedzenia. Czy panna przyjmie, czy też odprawi starego gbura, Yarpena Zigrina?

— Przepraszam… — Ciri zreflektowała się, pochyliła głowę. - Triss naprawdę potrzebna jest pomoc, panie… Zigrin. Jest bardzo chora. Dziękuję za lekarstwo.

— Nie nią za co — krasnolud znowu wyszczerzył zęby, przyjaźnie klepnął ją po ramieniu. - Chodź, Ciri, pomożesz mi. Medykament trzeba przygotować. Nakręcimy gałek wedle receptury mojej babki. Tym gałkom nie oprze się żadna usadowiona we flakach zaraza.

Rozwinął zawiniątko, wydobył coś na kształt bryły torfu i mały gliniany garnuszek. Ciri zbliżyła się, zaciekawiona.

— Trzeba ci wiedzieć, miła Ciri — rzekł Yarpen — że moja babka znała się na leczeniu jak nikt. Niestety, uważała, że źródłem większości chorób jest nieróbstwo, zaś nieróbstwo najskuteczniej leczy się kijem. Względem mnie i mojego rodzeństwa stosowała taki lek głównie zapobiegawczo. Lała nas przy byle okazji albo i bez okazji. Wyjątkowa to była jędza. A raz, gdy ni z tego, ni z owego dala mi pajdkę chleba ze smalcem i cukrem, to tak mnie tym zaskoczyła, że z wrażenia upuściłem tę pajdkę, smalcem w dół. No a babka sprała mnie, stara wstrętna rura. A potem dała mi drugą pajdkę, tyle że już bez cukru.

— Moja babka — Ciri ze zrozumieniem pokiwała głową — też mnie raz sprała. Rózgą.

— Rózgą? - zaśmiał się krasnolud. - Moja wygrzmociła mnie raz trzonkiem od kilofa. No, ale dość wspomnień, trzeba kręcić gałki. Masz, rwij to i ugniataj w kulki.

— Co to jest? Lepi się i maże… Eueeuee… A jak śmierdzi!

— To spleśniały chleb ze śruty. Doskonały lek. Ugniataj kulki. Mniejsze, mniejsze, to dla czarodziejki, nie dla krowy. Daj jedną. Dobra. Teraz obturlamy kulkę w medykamencie.

— Eueeeueeee!

— Zaśmiardło? — krasnolud zbliżył perkaty nos do glinianego garnuszka. - Niemożliwe. Miażdżony czosnek z gorzką solą zaśmiardnąć nie ma prawa, choćby stał sto lat.

— Obrzydliwość, eueuee. Triss tego nie zje!

— Zastosujemy metodę mojej babki. Ty zaciśniesz jej nos, a ja będę wpychał gałki.

— Yarpen — syknął Geralt, wyłaniając się nagle z ciemności z czarodziejką na rękach. - Uważaj, żebym ja tobie czegoś nie wepchnął.

— To jest lekarstwo! — oburzył się krasnolud. - To pomaga! Pleśń, czosnek…

— Tak — jęknęła słabo Triss z głębi swego kokonu. - To prawda… Geralt, to mi rzeczywiście powinno pomóc…

— Widzisz? — Yarpen szturchnął Ciri łokciem, zadzierając dumnie brodę i wskazując Triss łykającą gałki z miną męczenniczki. - Mądra czarownica. Wie, co dobre.

— Co mówisz, Triss? — wiedźmin pochylił się. - Aha, rozumiem. Yarpen, masz może arcydzięgiel? Albo szafran?

— Poszukam, popytam. Przyniosłem wam wodę i trochę jedzenia…

— Dziękuję. Ale one obie potrzebują przede wszystkim odpoczynku. Ciri, kładź się.

— Zrobię jeszcze kompres dla Triss…

— Sam zrobię. Yarpen, chciałbym pogadać.

— Chodź do ogniska. Odszpuntujemy antałek…

— Chcę pogadać z tobą. Na większym audytorium mi nie zależy. Wprost przeciwnie.

— Jasne. Słucham.

— Co to za konwój?

Krasnolud uniósł na niego swe małe przenikliwe oczy.

— Królewska służba — powiedział wolno i dobitnie.

— Tego się domyśliłem — wiedźmin wytrzymał spojrzenie. - Yarpen, ja nie pytam ze zdrożnej ciekawości.

— Wiem. O co ci chodzi, wiem również. Ale to jest transport o znaczeniu… hmmm… Specjalnym.

— A cóż takiego transportujecie?

— Solone ryby — powiedział swobodnie Yarpen, po czym łgał dalej i nawet nie drgnęła mu powieka. - Paszę, narzędzia, uprząż, różne takie duperele dla wojska. Wenck jest kwatermistrzem armii królewskiej.

— Taki z niego kwatermistrz, jak ze mnie druid — uśmiechnął się Geralt. - Ale to wasza sprawa, nie zwykłem wtykać nosa w cudze tajemnice. Widziałeś jednak, w jakim stanie jest Triss. Pozwól nam się dołączyć, Yarpen, pozwól położyć ją na jednym z wozów. Na kilka dni. Nie pytam, dokąd zmierzacie, bo przecież ten szlak wiedzie jak strzelił na południe, rozwidla się dopiero za Likselą, a do Likseli jest dziesięć dni drogi. Przez ten czas gorączka spadnie i Triss zdoła jechać wierzchem, a jeśli nawet nie, to zatrzymam się w grodzie za rzeką. Zrozum, dziesięć dni na wozie, porządnie nakryta, ciepła strawa… Proszę cię.

— Nie ja tu komenderuję, lecz Wenck.

— Nie wierzę, byś nie miał wpływu na niego. Nie w konwoju złożonym głównie z krasnoludów. To oczywiste, że musi liczyć się z tobą.

24
{"b":"88000","o":1}