Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Ale nie trafiłam worka, bo… Geralt, bez półpiruetu nie mogę uderzyć, bo się wytracam, nie mam tego, no, jak to się nazywa…

— Impetu. To prawda. Nabierz więc impetu i energii. Ale nie poprzez piruet i zmianę nogi, bo na to nie wystarczy ci czasu. Uderz wahadło mieczem.

— Wahadło? Mam uderzać worki!

— To walka, Ciri. Worki naśladują wrażliwe miejsca twego przeciwnika, w nie musisz trafiać. Wahadeł, które imitują broń przeciwnika, musisz unikać, musisz uchylać się przed nimi. Gdy wahadło cię dotknie, zostałaś zraniona. W prawdziwej walce mogłabyś nie móc już wstać. Wahadło nie może cię dotknąć. Ale ty możesz uderzyć wahadło… Czemu spuszczasz nos na kwintę?

— Ja… Ja nie dam rady sparować wahadła mieczem. Jestem za słaba… Zawsze będę słaba! Bo jestem dziewczyną!

— Chodź tu do mnie, dziewczyno. Wytrzyj nosek. I posłuchaj uważnie. Żaden mocarz tego świata, żaden waligóra ani osiłek nie zdoła sparować ciosu zadanego ogonem oszluzga, kleszczami gigaskorpiona lub pazurami gryfa. A taki właśnie oręż imitują wahadła. I nie próbuj nawet parować. Nie odbijasz wahadła, lecz odbijasz siebie od niego. Przejmujesz jego energię, potrzebną ci do zadania ciosu. Wystarczy lekkie, ale bardzo szybkie odbicie i natychmiastowy, równie szybki cios z odwrotnego półobrotu. Przejmujesz impet przez odbicie się. Jasne?

— Mhm.

— Szybkość, Ciri, nie siła. Siła jest niezbędna drwalowi, który zwala siekierą drzewa w puszczy. Dlatego i owszem, dziewczyny rzadko bywają drwalami. Pojęłaś, w czym rzecz?

— Mhm. Rozhuśtaj wahadła.

— Odpocznij przedtem.

— Nie jestem zmęczona.

— Wiesz już jak? Te same kroki, zwód…

— Wiem.

— Atakuj!

— Haaa! Ha!!! Haaaaa!!! Mam cię! Dostałam cię, gryfie! Geraaaalt! Widziałeś?

— Nie krzycz. Kontroluj oddech.

— Zrobiłam to! Naprawdę zrobiłam! Udało mi się! Pochwal mnie, Geralt!

— Brawo, Ciri. Brawo, dziewczyno.

*****

W połowie lutego śnieg znikł, zlizany ciepłym wiatrem, który powiał z południa, od przełęczy.

*****

O tym, co dzieje się na świecie, wiedźmini nie chcieli wiedzieć.

Triss konsekwentnie i z uporem kierowała w stronę polityki długie rozmowy, które wiedli wieczorami w ciemną halli, rozświetlanej wybuchami ognia z wielkiego paleniska. Reakcje wiedźminów były zawsze takie same. Geralt milczał, przykładając dłoń do czoła. Vesemir kiwał głową, niekiedy wtrącając komentarze, z których nie wynikało nic ponad to, że za "Jego czasów" wszystko było lepsze, logiczniejsze, uczciwsze i zdrowsze. Eskel pozorował grzeczność, nie skąpił uśmiechów i kontaktu oczu, zdarzało mu się nawet z rzadka zainteresować jakimś mało ważnym zagadnieniem lub sprawą. Coen otwarcie ziewał i patrzył w powałę, a Lambert nie krył lekceważenia.

Nie chcieli wiedzieć o niczym, nie obchodziły ich dylematy, które spędzały z powiek sen królom, czarodziejom, władykom i wodzom, problemy, od których trzęsły się i huczały rady, kręgi i tingi. Nie istniało dla nich nic, co działo się za tonącymi w śniegach przełęczami, za Gwenfiech niosącą kawały kry w ołowianym nurcie. Istniało dla nich tylko Kaer Morhen, samotne, zagubione wśród dzikich gór.

Tego wieczora Triss była rozdrażniona i niespokojna — być może sprawił to wiatr wyjący wśród murów zamczyska. Tego wieczora wszyscy byli dziwnie podnieceni — wiedźmini, wyjąwszy Geralta, stali się niecodziennie rozmowni. Rzecz jasna, mówili wyłącznie o jednym — o wiośnie. O zbliżającym się wyjeździe na szlak. O tym, co szlak im przyniesie — o wampirach, wyvernach, leszych, lykantropach i bazyliszkach.

Tym razem to Triss zaczęła ziewać i patrzeć w sufit. Tym razem to ona milczała, do czasu, gdy Eskel zwrócił się do niej z pytaniem. Z pytaniem, którego oczekiwała.

— A jak naprawdę jest na Południu, nad Jarugą? Warto kierować się w tamte strony? Nie chcielibyśmy wpakować się w sam środek jakiejś awantury.

— Co nazywasz awanturą?

— No, wiesz… — zająknął się. - Ciągle nam opowiadasz o możliwości nowej wojny… O ciągłych walkach na pograniczu, o rebeliach na zajętych przez Nilfgaard ziemiach. Wspominałaś, że mówi się o tym, że Nilfgaardczycy mogą ponownie przekroczyć Jarugę…

— A, co tam — powiedział Lambert. - Tłuką się, rżną, siekają nawzajem bez ustanku, od setek lat. Nie ma się czym przejmować. Ja już zdecydowałem, ruszam właśnie aa dalekie Południe, do Sodden, Mahakamu i Angrenu. Wiadomo, że tam, którędy szły wojska, zawsze mnożą się straszydła. W takich miejscach zawsze najlepiej się zarabiało.

— Fakt — potwierdził Coen. - Okolice się wyludniają, po wsiach same baby, które nie umieją sobie radzić… Kupa dzieci bez domu i opieki, szwendających się dookoła… Łatwy łup przyciąga potwory.

— A panowie baronowie — dodał Eskel — panowie komesi i starostowie mają głowy zaprzątnięte wojną, nie starcza im czasu, by chronić poddanych. Muszą wynajmować nas. To wszystko prawda. Ale z tego, co Triss nam opowiadała przez całe wieczory wynika, że konflikt z Nilfgaardem to poważniejsza sprawa, nie jakaś tam lokalna wojenka. Czy tak, Triss?

— Nawet jeżeli — powiedziała zjadliwie czarodziejka — to chyba wam to na rękę? Poważna, krwawa wojna sprawi, że będzie więcej wyludnionych wsi, więcej owdowiałych bab, wręcz zatrzęsienie osieroconych dzieci…

— Nie rozumiem twego sarkazmu — Geralt odjął dłoń od czoła. — Naprawdę nie rozumiem, Triss.

— Ani ja, dziecinko — uniósł głowę Vesemir. - O co ci chodzi? O te wdowy i dzieci? Lambert i Coen gadają niefrasobliwie, jak to młodziki, ale przecież nie słowa są ważne. Przecież oni…

— … oni tych dzieci bronią — przerwała gniewnie. - Tak, wiem o tym. Przed wilkołakiem, który w ciągu roku zabija dwoje lub troje, podczas gdy nilfgaardzki podjazd może w ciągu godziny wyrżnąć i spalić całą osadę. Tak, wy bronicie sierot. Ja natomiast walczę o to, by sierot było jak najmniej. Walczę z przyczynami, nie ze skutkami. Dlatego jestem w radzie Foltesta z Temerii, zasiadam tam razem z Fercartem i Keirą Metz. Radzimy, jak nie dopuścić do wojny, a gdyby do niej doszło, jak się obronić. Bo wojna wisi nad nami jak sęp, nieustannie. Dla was to awantura. Dla mnie to gra, stawką w której jest przetrwanie. Jestem w tę grę zaangażowana, dlatego wasza obojętność i niefrasobliwość boli mnie i obraża.

Geralt wyprostował się, spojrzał na nią.

— Jesteśmy wiedźminami, Triss. Czy nie rozumiesz tego?

— Co tu jest do rozumienia? — czarodziejka potrząsnęła kasztanową grzywą. - Wszystko jest jasne i klarowne. Wybraliście określony stosunek do otaczającego was świata. To, że za moment ten świat może zacząć walić się w gruzy, mieści się w tym wyborze. W moim się nie mieści. To nas różni.

— Nie jestem pewien, czy tylko to.

- Świat wali się w gruzy — powtórzyła. - Można się temu bezczynnie przyglądać. Można temu przeciwdziałać.

— Jak? — uśmiechnął się drwiąco. - Emocjami?

Nie odpowiedziała, odwróciła twarz w stronę ognia huczącego w kominie.

- Świat wali się w gruzy — powtórzył Coen, kiwając głową w udanej zadumie. - Ileż razy ja już to słyszałem.

— Ja też — wykrzywił się Lambert. - I nie dziwota, bo to ostatnio popularne powiedzonko. Tak mówią królowie, gdy okazuje się, że do królowania niezbędna jest jednak odrobina rozumu. Tak mawiają kupcy, gdy chciwość i głupota doprowadzają ich do bankructwa. Tak mówią czarodzieje, gdy zaczynają tracić wpływ na politykę lub źródła dochodów. A adresat wypowiedzi powinien zaraz po niej oczekiwać jakiejś propozycji. Skróć więc wstęp, Triss, i złóż nam propozycję.

— Nigdy nie bawiły mnie utarczki słowne — czarodziejka zmierzyła go zimnym spojrzeniem — ani elokwentne popisy służące temu, by drwić z rozmówcy. Nie zamierzam uczestniczyć w czymś podobnym. O co mi chodzi, wiecie aż za dobrze. Chcecie chować głowy w piasek, wasza sprawa. Ale tobie, Geralt, dziwię się mocno.

— Triss — białowłosy wiedźmin znowu spojrzał jej prosto w oczy. — Czego ty ode mnie oczekujesz? Aktywnego udziału w walce o ocalenie walącego się w gruzy świata? Mam zaciągnąć się do wojska i powstrzymać Nilfgaard? Powinienem, gdyby doszło do kolejnej bitwy o Sodden, stanąć z tobą na Wzgórzu, ramię w ramię, i bić się o wolność?

— Byłabym dumna — rzekła cicho, opuszczając głowę. - Byłabym dumna i szczęśliwa, mogąc walczyć u twojego boku.

— Wierzę. Ale ja nie jestem na to dość szlachetny. I nie dość mężny. Ja nie nadaję się na żołnierza i bohatera. Dojmujący strach przed bólem, przed kalectwem lub śmiercią nie jest jedynym powodem. Nie można zmusić żołnierza, by przestał się bać, ale można go wyposażyć w motywację, która pomoże mu przełamać strach. A ja takiej motywacji nie mam. Nie mogę mieć. Jestem wiedźminem. Sztucznie stworzonym mutantem. Zabijam potwory. Za pieniądze. Bronię dzieci, gdy rodzice mi zapłacą. Jeśli zapłacą mi nilfgaardzcy rodzice, będę bronił nilfgaardzkich dzieci. A jeśli nawet świat legnie w gruzach, co nie wydaje mi się prawdopodobnym, będę zabijał potwory na gruzach świata dopóty, dopóki jakiś potwór mnie nie zabije. To jest mój los, moja motywacja, moje życie i mój stosunek do świata. I nie ja go wybrałem. Zrobiono to za mnie.

— Jesteś rozgoryczony — stwierdziła, nerwowo szarpiąc pasemko włosów. - Albo udajesz rozgoryczonego. Zapominasz, że cię znam, nie odgrywaj przede mną nieczułego mutanta, pozbawionego serca, skrupułów i własnej woli. A przyczyny rozgoryczenia odgaduję i rozumiem je. Przepowiednia Ciri, prawda?

— Nie, nieprawda — odpowiedział chłodno. - Widzę, że jednak mało mnie znasz. Boję się śmierci jak każdy, ale z myślą o niej oswoiłem się już bardzo dawno temu, nie mam złudzeń. To nie jest użalanie się nad losem, Triss, to zwykła chłodna kalkulacja. Statystyka. Jeszcze żaden wiedźmin nie zmarł ze starości, w łóżku, dyktując testament. Żaden. Ciri nie zaskoczyła mnie ani nie nastraszyła. Wiem, że umrę w jakiejś śmierdzącej padliną jamie, rozszarpany przez gryfa, lamię lub mantikorę. Ale na wojnie nie chcę umierać, bo to nie jest moja wojna.

20
{"b":"88000","o":1}