Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wrócił bardzo szybko.

– To było warte dokładniejszego obejrzenia i żałuję, że nie przyszedłem tu wcześniej. Taki rzut oka to za mało. Dziękuję ci, że poczekałaś.

Ruszyliśmy w stronę osiedla. Z przeciwnej strony drogi nadchodziła Miśka z Piotrem.

– Idziemy do proboszcza! – powiedziała, kiedy zbliżyli się do nas.

– Furtka otwarta, róże piękne… – odparł Marcin- żałuję, że nie przyszedłem tu dawniej!

– Jak to? – zdziwiła się Miśka. – Widziałeś je pierwszy raz?

– Nigdy tu jeszcze nie byłem!

– No wiesz, Mada! Że też nie przyprowadziłaś go wcześniej!

Nie mogłam dać jej najmniejszego znaku, bo przez cały czas patrzyła na Marcina.

– Mada przecież uwielbia te róże! – mówiła. – Zawsze po przyjeździe do Osady, pierwsza rzecz, gna do rosarium! – dopiero teraz spojrzała na mnie i speszyła się.- Coś ty…? Mada…?

Marcin stał obok mnie pochmurny, nieskory do rozmowy. W swojej białej koszuli i odprasowanych spodniach wyglądał tak jak wtedy, kiedy zobaczyłam go pierwszy raz przed czytelnią… zupełnie jakby nie było tego lata za nami, jakbym go nie znała! Patrzył na mnie drwiącym spojrzeniem, tym samym, którym skwitował nasz uśmiech pod słupem ogłoszeniowym. Tylko jego tenisówki pobrudzone były ceglastym pyłem kortu, tak jak moje.

Nie mówiąc do siebie ani słowa, ani jednego słowa- wróciliśmy do domu.

– No, to ciao, Mada!

– Ciao…

Tego popołudnia nie wyszłam więcej i płakałam wieczorem, kiedy mama i Alka już spały. Rano nie chciało mi się wstać z łóżka, ale tym razem głowa bolała mnie naprawdę. Mama usiadła na brzegu mojego łóżka.

– Poleżysz sobie? – zapytała.

– Uhmmm… – burknęłam przytakująco. Sięgnęła po pilnik i wyrównała linię paznokcia. Co chwilę spoglądała na mnie z ukosa.

– Przykro mi, że tak ci się nie powiodło z Marcinem – powiedziała wreszcie.

– Miałaś mu wiele do zarzucenia!

– To ja miałam. Uczucie było twoje.

– Ale jeżeli miałaś mu coś do zarzucenia, musisz być zadowolona, że koniec jest taki, a nie inny! Myślisz, że ja się wyliżę z tego prędzej czy później! Więc chociaż nie mów, mamo, że jest ci przykro, bo to nieprawda!

– Owszem, jest mi przykro! Wyliżesz się czy nie wyliżesz, w tej chwili nie o to mi chodzi. Jest ci ciężko, dlatego do ciebie przyszłam…

– Ale ty, mamo, uprzedziłaś się w końcu do niego bez żadnych podstaw! – zaatakowałam.

– Niestety… mam już pewne podstawy do uprzedzeń! Nie mówiłam z tobą wczoraj, bo sądziłam, że nie jesteś w stanie przyjąć żadnego ostrzeżenia!

– Masz podstawy?

– Tak!

Moja stopa wysunięta spod koca wyglądała jak nie moja, poruszałam palcami, żeby ją poczuć. Cała byłam jakaś zdrętwiała.

– Sądziłam, że powtarzając ci to wszystko, czego się dowiedziałam, zrażę cię jedynie do siebie, nie do niego! Mówiła mi o nim jego matka… przestrzegła mnie… chciała być wobec nas lojalna!

Być może wysłuchałabym zarzutów pod adresem Marcina, gdyby nie ostatnie zdanie mamy.

– Matka Marcina mówiła ci rzeczy niepochlebne o nim! Mamo! I tyś jej wierzyła? Nie wyczułaś, że mówi to celowo?

– Wyczułam, oczywiście, ale cele mogą być różne!

– Och, mamo! Ten był zupełnie jasny! Chciała, abyś mnie nakłoniła do zerwania tej znajomości!

– Tak. To prawda.

– Nie znosiła mnie! Bała się o Marcina!

– Nie o niego się bała…

– Bała się o Marcina, mamo! Była zazdrosna jak wszystkie matki! Nie mogła znieść myśli, że Marcin może mnie pokochać i wtedy ona straci swoją wyłączność!

– Skąd ci to przyszło do głowy? – odrzuciła pilnik na stół. – Posłuchaj, co ci powiem! Jeśli chcesz wiedzieć…

Jaka obłuda! Mama przyszła tutaj po to, żeby pozornie okazać mi współczucie, a kończy się to mentorskim tonem i atakami na Marcina. Z Marcinem skończone, ale wszystko takie jeszcze świeże! Czułam, że narasta we mnie nieopanowana złość.

– Nie potrzebuję nic wiedzieć! Nie chcę! Nie ma Marcina! Nie obchodzą mnie żadne historie wymyślone przez jego matkę…!

– Nie histeryzuj! Przestań szarpać ten koc! Nie sądziłam, że jesteś do tego stopnia rozegzaltowana! Zachowujesz się jak aktorka w prowincjonalnym teatrze! Kiepska aktorka! Śmieszne! Przyszłam tu w najlepszych intencjach, ale intencje jednej strony to zbyt mało!

Wyszła z pokoju trzaskając drzwiami. Leżałam przez chwilę i trzęsłam się jak w febrze. Dopiero kiedy opadła ze mnie pierwsza złość, pomału zaczęłam uprzytamniać sobie, że mogło być w tym wszystkim jakieś ziarenko prawdy. Jeżeli tak, to jakie? Co w końcu zarzucano temu Marcinowi? Że oblał maturę? To jeszcze nie powód… W stosunku do mnie był przecież nieskazitelnie poprawny! No dobrze… a jaki stałby się, gdyby to wszystko -ułożyło się inaczej? Gdyby mnie kochał? A może właśnie umiałby wybronić naszą miłość przed tym, co mogło być w niej złe? Ale na to pytanie nie mogłam znaleźć odpowiedzi, bo Marcin nie kochał mnie przecież.

Spotkałam go wczesną jesienią. Podchodziłam do przystanku, na którym stał, i zauważyliśmy się niemal jednocześnie. Podniósł w górę rękę i zawołał:

– Mada! Jak się masz! – zupełnie jakby nie pamiętał fatalnego rosarium.

– Znakomicie, dzięki…

– Czekasz na autobus?

– Aha…

Stał teraz przy mnie i przyglądał mi się z wyraźnym rozbawieniem.

– A jednak spotkaliśmy się, Mada!

– Zauważyłam właśnie.

– Nie zawsze byłaś taka spostrzegawcza! Przegapiałaś wiele dobrych piłek. Pojedziesz setką?

– Setką.

– I co?

Wzruszyłam ramionami. Był to jedyny gest, na który mogłam się zdobyć.

– I nic.

Przechylił się, żeby zobaczyć numer nadjeżdżającego autobusu.

– Nic, to cholernie mało…

– Niewiele!

– Będziesz chyba najbardziej lakonicznym adwokatem świata!

– Rozmyśliłam się i nie idę na prawo!

– No?

– Tak. Zostanę prowincjonalną aktorką…

– To zdumiewające! Prowincjonalną, mówisz?

– Tak powiedziałam. Moja mama twierdzi, że mam do tego wybitne zdolności.

– Przyjadę zatem do Koziej Wólki, żeby cię zobaczyć!

– Po co do Koziej Wólki? Widzisz mnie przecież!

Przyjechała setka tak pusta, że nawet nie mogłam się nie dostać.

Była już jesień, a ja nie mogłam zapomnieć Marcina. Przeciwnie. Kochałam go nadal i to spotkanie pogorszyło tylko sytuację. Jak mało musiałam go obchodzić, jeżeli zapomniał nawet o naszym przykrym rozstaniu w Osadzie! A ja nie mogłam zapomnieć niczego, pamiętałam wszystko, każdy dzień, każdą rozmowę. Żyłam przeszłością, ale czas biegł naprzód. Nastąpiła parada dni tak zwyczajnych, że jedynie wystawy sklepów z konfekcją damską stanowiły w nich odrobinę urozmaicenia. Och, jak lubiłyśmy oglądać te cudowne rzeczy! Puszyste mohery, cieniutkie nylony, włoskie apaszki! Wydawało nam się, że tuż za szybą wystawy jest inny świat, w który może kiedyś wejdziemy, który będzie nasz! Świat, w którym mężczyźni mieszają coctaile. Wracając ze szkoły mijałyśmy rząd takich właśnie prywatnych sklepików i kiedy z oczyma pełnymi cudowności wchodziłam do naszego mieszkania, wydawało mi się bardziej bezbarwne, niż było w rzeczywistości.

Wiecznie zabiegana mama ciągnęła do domu tylko przedmioty niezbędne. Byłyśmy skazane na rzeczy praktyczne. Alusia, oczywiście, nie dostrzegała tego. Zbyt pochłonięta nauką, pracą społeczną w szkole, przynależnością do harcerstwa, wkładała na siebie cokolwiek jej mama przygotowała i z uporem maniaczki robiła swoje kolejne sprawności samarytanki, kucharki, ogrodniczki… Alusia swoje, a życie swoje. Kwiaty w naszym domu umierały z pragnienia, ziemniaki przywierały do garnków, w domowej apteczce nie było nigdy aspiryny. Alusi przybywało za to na rękawie czerwonych naszywek i w zdumiewającym tempie awansowała na zastępową. Nie zazdrościłam jej tego. Wolałam swoje, wypełnione pustką wieczory, które chociaż nie były fałszem. Tylko niekiedy pozwalałam sobie na odrobinę fantazji. Czasami zostawałam w domu zupełnie sama. Alusia celebrowała jakąś zbiórkę, mama pracowała poza godzinami służbowymi. Dom był wtedy mój. Mój i Marcina. Wyobrażałam sobie, że Marcin siedzi na fotelu mamy, rozmawiałam z nim. Nalewałam dwie szklanki herbaty, krążyłam po mieszkaniu lekka i swobodna – szukając kruchych ciasteczek, którymi mogłabym go poczęstować. Siadałam na poręczy fotela, zamykałam oczy i gładziłam głowę wyleniałego misia, którego dostałam od babci Emilii na swoje dziesiąte urodziny. Wyobrażałam sobie, że to głowa Marcina. Wszystko było nieprawdą, wszystko! Prawdziwa była tylko szklanka wystygłej herbaty.

I wreszcie nadszedł tamten wieczór. Mieszkałyśmy na ulicy Kwiatowej. Była to ulica żadna. Ten kto ją tak nazwał, musiał mieć sprawność ogrodnika, bo nie było na niej ani kwiatów, ani zieleni. Dochodziłam właśnie do tego miejsca, w którym Kwiatowa zakręca łagodnym łukiem, trochę może niepotrzebnie, bo ani to ładne, ani wygodne. Wszystko na Kwiatowej było proste, kanciaste, zakręt drażnił mnie zawsze i wydawał mi się zbytecznym zamknięciem prespektywy. Nigdy nie przypuszczałam, że stanie się dla mnie ważny. Był późny wieczór, ale nie mogę powiedzieć, że moje kroki rozlegały się echem po opustoszałej o tej porze ulicy, chociaż takie zdanie stwarzałoby pewien nastrój. Żadnego echa nie było. Jakie to dziwne! Czasami uda się człowiekowi przeżyć coś, dla czego chciałby jakiejś szczególnej scenerii, żeby pogłębić efekt, żeby odebrać wrażenie mocniejsze, które zostałoby w pamięci także i obrazem chwili. Czasami znowu udaje się znaleźć samą tylko scenerię, fascynujące otoczenie, w którym nie dzieje się nic. To tylko malarstwo i literatura mogą zespalać dowolnie formę i treść. W życiu jest inaczej. Człowiek to rzeczownik, a rzeczownikiem rządzą przypadki. Otóż to. Dochodziłam właśnie do tego miejsca, w którym Kwiatowa przebiega łukiem kiedy ktoś nagle zawołał:

– Uważaj! Zapałka na zakręcie!

Odruchowo spojrzałam pod nogi.

– Przepraszam – usłyszałam ten sam głos – przepraszam cię najmocniej. Nie przypuszczałem… nie sądziłem, że to ty!

Powinnam była pójść dalej, ale ja już stałam. Stanęłam przed zapałką, której nie było. Spojrzałam w bok.

9
{"b":"87995","o":1}